13 maja 2017

Bobby Hutcherson – Skyline

Ten album powstał w 1998 roku, więc na miejsce w Kanonie Jazzu jeszcze za wcześnie. Jednak już kilka razy sięgałem po niego z myślą o należnym historycznym miejscu w jazzowej kolekcji. Sięgałem w związku z jego nadzwyczajną jakością, w oczekiwaniu na właściwą datę. Postanowiłem nie czekać i napisać o tym jednym z najciekawszych albumów nagranych w 1998 roku już teraz. W jazzowym świecie nagrania 10, 15 letnie mają swoisty status odpowiadający samochodowym youngtimerom – nie są jeszcze klasykami, ale już wiadomo, że się nimi staną. Tak jest właśnie w przypadku „Skyline”, albumu jednego z najważniejszych jazzowych wibrafonistów, Bobby’ego Hutchersona.

Pamiętam niezwykle przychylne oceny krytyków, którzy ochoczo przyznawali tej płycie najwyższe oceny w okresie, kiedy się ukazała, co nie było takie znowu oczywiste, bowiem z pewnością końcówka XX wieku nie była okresem, kiedy modne w jakiś szczególny sposób było mainstreamowe granie, szczególnie z udziałem a nawet pod wodzą wibrafonisty – przedstawiciela muzycznego gatunku raczej znajdującego się pod ochroną w związku z niewielką ilością pozostałych jeszcze przy życiu przedstawicieli.

„Skyline” to jednak nie tylko Bobby Hutcherson, muzyk wtedy już zdecydowanie pokolenia dojrzałego (rocznik 1941), który swoje pierwsze nagrania realizował na początku lat sześćdziesiątych, a aktywnie działającym muzykiem pozostał niemal do śmierci (w roku 2016). Jego ostani wydany za życia album to pochodzące z 2014 roku nagranie „Enjoy The View”, które było zaskakującą nowością, o której pisałem tutaj:


„Skyline” to również zgrabnie skomponowany zespół, złożony z rówieśnika lidera – Ala Fostera i nieco młodszych towarzyszy i towarzyszek – Geri Allen, Kenny Garretta i Christiana McBride’a. Ten międzypokoleniowy kwintet brzmi, jakby grali ze sobą od zawsze, niezależnie od tego, czy wykonują jazzowe standardy starsze od lidera („I Only Have Eyes for You”), jego własne kompozycje, czy muzykę filmową („Can You Read My Mind – (Love Theme from Superman)”. Repertuar wydaje się dość przypadkowy, ale w takim składzie i w taki sposób mogliby zagrać równie doskonale w zasadzie każdą dobrą melodię. To przecież nie koncept album, czy jakieś przesłanie do świata, a zwyczajnie kawał dobrego ponadczasowego jazzu.

„Skyline” to album wyśmienity, choć raczej nigdy nie będzie moim ulubionym w dorobku Bybby Hutchersona. Z jego bogatej dyskografii wybrałbym pewnie płytę „Montara” z połowy lat siedemdziesiątych, „Stick-Up!” w absolutnie genialnym składzie z Joe Hendersonem i McCoy Tynerem, który stoi w kolejce do Kanonu Jazzu RadioJAZZ.FM, nagrania z Jackie McLeanem, czy Grantem Greenem. Możecie uznać, że Bobby Hutcherson był konserwatywnym szukającym solidnych melodii muzykiem środka. Większość jego dyskografii zdaje się potwierdzać taką tezę, sięgnijcie jednak po „Out To Lunch!” Eric’ka Dolphy, albo jego własnego albumu „San Francisco”, poznacie zupełnie innego Bobby Hutchersona.

Każdy utwór umieszczony na „Skyline” to zupełnie osobna muzyczna historia, dość nietypowo – zwykle zaczynam od końca, duet Geri Allen i Bobby Hutchersona w jego autorskiej kompozycji „Candle” jest o pół gwiazdki ciekawszy od pozostałej zawartości tego wyśmienitego albumu.

Bobby Hutcherson
Skyline
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram

Numer: 731455961621

12 maja 2017

Herbie Hancock – My Point Of View

Trudno sobie wyobrazić bardziej spektakularny początek kariery, niż ten w wykonaniu Herbie Hancocka. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w studiach nagraniowych, miał 22 lata. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych stał się w ciągu kilkunastu miesięcy nie tylko gwiazdą nowego zespołu Milesa Davisa. Został również jednym z najbardziej znanych jazzowych pianistów, autorem kilku genialnych albumów wydanych pod własnym nazwiskiem, uczestnikiem wielu ważnych sesji ówczesnych gwiazd, jak choćby Donalda Byrda, Freddie Hubbarda, Granta Greena, Kenny Dorhama, Jackie McLeana i wielu innych. Skomponował muzykę do filmu „Powiększenie” Michelangelo Antonioniego. Napisał też kilka z największych jazzowych przebojów wszechczasów, potrafiąc pogodzić chwytliwe melodie ze złożonymi harmoniami. „Watermelon Man”, „Blind Man, Blind Man”, „Cantaloupe Island” to tylko te najbardziej znane przykłady melodii, które są grane i samplowane przez zupełnie nie jazzowych muzyków do dziś. Gdzieś między tym wszystkim znalazł też czas na nadążanie za zmianami technologicznymi i całym złożonym procesem powstawania elektrycznych instrumentów, by nieco później zostać jednym z ich pierwszych użytkowników w jazzowym świecie.

Debiut nagraniowy Herbie Hancocka w roli lidera własnego składu – „Takin’ Off” z 1962 roku i nagrana niemal trzy lata później płyta „Maiden Voyage” mają już swoje miejsce w Kanonie Jazzu. Album „My Point Of View” w żaden sposób nie jest od nich mniej ciekawy, musiał zwyczajnie poczekać na swoją kolej.

Za sprawą swoich pierwszych kilku albumów i wpływu własnych twórczych pomysłów na muzykę Milesa Davisa, Herbie Hancock stał się jedną z głównych i bardziej innowacyjnych postaci jazzowego świata lat sześćdziesiątych, dekady największych zmian i czasu powstania wielu nowych, obecnych do dziś na scenach pomysłów na jazzowe improwizacje. Największym wkładem Herbiego Hancocka – pianisty w rozwój jazzu wydaje się być wynalezienie na nowo harmonicznej nieokreśloności, specyficznej sztuki konstruowania kompozycji tak, żeby sugerować określone harmonie bez jednoznacznego ich zdefiniowania. To spowodowało, że z zachowaniem łatwej do rozpoznania melodii, muzycy grający z Hancockiem mieli więcej opcji do wyboru, kiedy chcieli improwizować. Muzyka nadal była dostępna dla większej liczby fanów, nie stawała się tak radykalna, jak powstające wówczas free jazzowe arcydzieła, zaspokajała zarówno potrzebę kreowania nowych rozwiązań, jak i pozwalała na nagrywanie przebojowych singli. Doskonałym przykładem takiej twórczej, kontrolowanej swobody jest kompozycja „King Cobra” z albumu „My Point Of View”. Pierwszych kilka autorskich płyt Herbie Hancocka trzeba traktować jako całość. Ta koncepcja przyjmuje najdoskonalszą formę w postaci genialnego „Speak Like A Child” z albumu o tej samej nazwie, nagranego w 1968 roku, zamykającego debiutancji, akustyczny okres w karierze Herbie Hancocka. Jego kolejny album – „The Prisoner” to już granie elektryczne, a na następnym – „Fat Albert Rotunda” po raz pierwszy w składzie pojawia się prawdziwie rockowy gitarzysta w jazzowym świecie – Eric Gale.

Według samego lidera – niezwykle istotnym składnikiem sukcesu „My Point Of View” jest fakt, że niemal wszyscy muzycy, za wyjątkiem Tony Williamsa, których zaprosił do nagrania tej płyty sami byli całkiem sprawnymi kompozytorami, co pomogło zinterpretować niezwykle różnorodne kompozycje przygotowane na ten album i strworzyć z nich spójny muzycznie produkt.

Album powstał 19 marca 1963 roku. Mniej więcej w tym czasie Herbie Hancock zarabiał na życie akompaniując pewnej zupełnie dziś zapomnianej wokalistce w Village Gate w Nowym Jorku. Zespół Milesa Davisa rozsypał się po odejściu Johna Coltrane’a, a także z powodu problemów z prawem Paula Chambersa i rozpoczęciu solowych karier przez Hanka Mobleya i Wyntona Kelly. Odchodzący Mobley i Kelly zabrali ze sobą Paula Chambersa i Jimmy Cobba. Z rekomendacji Philly Joe Jonesa, do nowego zespołu Milesa Davisa trafił Tony Williams, który z kolei polecił zaledwie kilka lat starszego Herbie Hancocka. W ten sposób powstał nowy Kwintet z George Colemanem i Ronem Carterem, który w czasie dwu sesji, w kwietniu i maju 1963 roku nagrał album „Seven Steps To Heaven”. W drugiej z tych sesji, zaledwie dwa miesiące po nagraniu „My Point Of View” udział wzięli Tony Williams i Herbie Hancock, zastępując Franka Butlera i Victora Feldmana. Ale to już zupełnie inna historia. W ten sposób Herbie Hancock w niemal dwa lata od pierwszej wizyty w studiu w roli pianisty w zespole Donalda Byrda, dotarł na szczyt jazzowej kariery, z którego nie schodzi do dziś.

Herbie Hancock
My Point Of View
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note

Numer: 724349556928 (część zestawu „The Complete Blue Note Sixties Sessions”)

08 maja 2017

Stephan Crump / Ingrid Laubrock / Cory Smythe - Planktonic Finales

„Planktonic Finales” to kolejna z tegorocznych nowości szwajcarskiej wytwórni Intakt, która jest jedną z prężniej działających w Europie artystycznych przystani dla spontanicznie improwizujących, poszukujących muzyków, których kreatywności wykracza poza gatunkowe ramy, nawet tak szerokiego pojęcia, jak jazz. Czy zatem najnowszą wspólną produkcję Stephana Crumpa, Ingrid Laubrock i Cory Smythe’a można nazwać albumem jazzowym? To oczywiście zależy od definicji samego jazzu, jednak niezależnie od tego, czy uznacie „Planktonic Finales” za jazz, czy niekoniecznie, z pewnością jest w tej muzyce coś niezwykle intrygującego.

Odpowiedzialni za powstanie albumu muzycy z pewnością nie należą do grona najbardziej znanych bywalców letnich jazzowych festiwali dla kuracjuszów i znudzonych urlopowiczów, wypada więc ich przedstawić.

Stephan Crump jest kontrabasista w demokratycznym zespole pozbawionym lidera, jego nazwisko znalazło się na początku najprawdopodobniej w związku z alfabetycznym porządkiem ustanowionym na okładce albumu. Muzyk odnajdujący się zarówno w awangardowych klimatach, którym sprzyja środowisko wytwórni Intakt, jak i w całkiem innym muzycznym otoczeniu – jako członek zespołu Vijaya Iyera. Eksperymentuje także z Mary Halvorson i Ellery Eskelinem. Jako muzyk sesyjny uczestniczy w nagraniach muzyki filmowej. Grywa dobrze przyjmowane solowe koncerty, choć wiem o tym jedynie z opowieści tych, co mieli okazję ich posłuchać.

Ingrid Laubrock, jak sami muzycy przyznają – inicjatorka nagrania albumu, który powstał podobno bez żadnych wcześniejszych przygotowań, szkiców kompozycji, czy wspólnych prób. Muzycy spotkali się w jednym z nowojorskich studiów nagraniowych i spontanicznie zagrali nie zapominając włączyć urządzeń nagrywających, tworząc w ten sposób album „Planktonic Finales”. Jak zwykle, sceptycznie podchodzę do tego rodzaju historii, bowiem z pewnością organizując taką sesję, rozmawiali o tym, co chcieliby zagrać. To jednak tylko przypuszczenia, więc być może powinienem wykazać odrobinę wiary w deklaracje samych twórców. Ingrid Laubrock to urodzona w Niemczech saksofonistka, grająca z równą wprawą na saksofonie tenorowym i sopranie. Zanim wylądowała w Nowym Jorku, sporą część swojego muzycznego życia spędziła w Londynie. Na liście muzyków, z którymi współpracowała znajdziecie między innymi Dave’a Douglasa i Anthony Braxtona, choć ja pamiętam ją jedynie z kilku płyt wytwórni Intakt, które nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia.

Cory Smythe jest pianistą z wyraźnymi klasycznymi korzeniami. Album „Planktonic Finales” jest pierwszym jego nagraniem, którego miałem okazję posłuchać. Wśród jego jazzowych partnerów muzycznych znajdziecie Vijaya Iyera i Anthony Braxtona. Z całej trójki pozostaje dla mnie najbardziej zagadkowym muzykiem.

W efekcie współpracy trójki kreatywnych artystów powstał zapis zbiorowej improwizacji, skoncentrowanej na eksplorowaniu brzmienia instrumentów, zarówno w wyciszonym, pełnym przestrzeni formacie niemal balladowym („Inscribed In Trees”, „Tones For Climbing Plants”), jak i demonicznym, pełnym saksofonowego szaleństwa „Bite Bright Sunlight”. W efekcie powstał jeden z tych albumów, o których można powiedzieć, że uczestnicy nagrania stworzyli zespół wart więcej niż suma ich muzycznej inwencji. Owa synergia potwierdza intuicję Ingrid Laubrock, która zaprosiła pozostałych muzyków do wspólnego grania. Co w tej muzyce usłyszycie, z pewnością wiele historii, których ja nie rozpoznaję, to bowiem niezwykle inspirujące, poszukujące i dodatkowo doskonale nagrane dzieło, które stymulując wyobraźnię niemal zmusza do spędzenia kolejnego wieczoru w towarzystwie tego niezwykłego albumu.

Stephan Crump / Ingrid Laubrock / Cory Smythe
Planktonic Finales
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Numer: CD 285/2017