09 października 2010

James Blood Ulmer - Memphis Blood: The Sun Sessions

W momencie swojego wydania w 2003 roku to była rewelacyjna i niespodziewana płyta. Nie wiem, jak Vernon Reid pełniący jednocześnie rolę producenta jak i drugiego gitarzysty zdołał namówić Jamesa Blood Ulmera do nagrania takiej płyty. To zupelnie nie w stylu lidera. Przez wiele lat Ulmer pozostawał raczej w zasięgu awangardy jazzu, tworząc swoje własne przestrzenie dźwiękowe, które sam nazwal jazzem harmelodycznym, cokolwiek to znaczy. Przez lata też nagrał niezliczoną ilość płyt w towarzystwie chyba wszystkich wielkich awangardy jazzu pozostając w kręgu zainteresowania Knitting Factory i DIW. Do grona jego towarzyszy ze studia należą między innymi Sam Rivers, Pharoah Sanders, Rashied Ali, Hamiet Bluiett, Amin Ali, Arthur Blythe, Ornette Coleman, Uri Caine, Jack DeJohnette, George Coleman, Bill Laswell, Sunny Murray i Big John Patton. Jednak jego najwierniejszym wspólnikiem zawsze byl Ronald Shannon Jackson (Decoding Society). Któż z nas spodziewałby się, że artysta z takim dorobkiem nagra ortodoksyjną płytę bluesową ? W 2003 roku to było zaskoczenie, teraz już wiemy, że to był początek większej i trwałęj stylistycznej wolty.

Zaczynamy więc słuchać. Na początek dość nietypowe (jak na bluesa, bo dla Ulmera typowo pokręcone) intro do Spoonful Willie Dixona. Po chwili niespodzianka, Ulmer śpiewa, stylowo, jednak przez całą płytę najważniejszym instrumentem pozostanie gitara lidera wspomagana przez drugą obsługiwaną przez Vernona Reida. W I Wan't To Be Loved pojawia się ciekawa interakcja gitary i harmonijki Davida Barnesa. Gitara lidera gra fantastyczne solo, po którym do akcji wkracza Vernon Reid. Jakże to odmienne brzmienia, a jednak razem brzmia ciekawie.

Little Red Rooster to jeden z najlepszych utworów w tym zestawie. Rozpoczyna się partią fortepianu Ricka Steffa. Falująca partia wokalna wydobywa cały dramatyzm tego slynnego standardu. Pląsająca w tle gitara jest po prostu genialna. Zarówno w wykonaniu Ulmera, jak i Reida. Muzycy doskonale rozumieją się i uzupełniają. Następny utwór to Dimples Johna Lee Hookera. Ciekawym elementem jest tutaj rodzaj gwizdu. Utwór ciągnie się oferując coraz więcej owego elektrycznego gwizdania. Tak jak wszystkich utworów na płycie warto posłuchać wiele razy - jako całości, albo próbując skupić się jedynie na gitarach, to pozwala odkryć wiele nowych, ciekawych dźwięków.

I tak można o każdym z utworów. Wszystkie są ciekawie zaaranżowane, zawierają ciekawostki gitarowe, wzajemne pojedynki instrumentów, ciekawe partie wokalne, solowe partie mandoliny Charlesa Burnhama i fortepianu Ricka Steffa (na przyklad w I Just Want To Make Love To You).

Zupełnym zaskoczeniem jest również piękna ballada Too Lazy To Work, Too Nervous To Steal z ciekawą partią skrzypiec i pięknym, nastrojowym śpiewem lidera. To jeden z moich ulubionych momentów płyty i murowany kandydat na każdą wakacyjną składankę przebojów.

W utworze - I Asked For Water (She Gave Me Gasoline) można posłuchać takiej gitary, do jakiej przyzwyczaił nas lider w swoich wcześniejszych nagraniach (szczególnie w końcówce tego ponad 8 minutowego wykonania). Kończący płytę standard Willie Dixona Back Door Man wraca do bluesowego klimatu całej płyty.

Brzmienie jest bardzo wyważone, trochę brudne, momentami najważniejsza jest perkusja, jednak, kiedy pojawia się gitara, wiadomo, kto tu jest najważniejszy. Przestrzeń pomiędzy instrumentami trochę garażowa, ale kto widzial osobiście lub chociażby na filmie studio Sun, ten wie, że jest ono wielkości garażu - idealne dla małego zespołu. A tutaj obróbka dźwięku ograniczona jest do minimum. Wiele lat temu rodziły się tam muzyczne legendy rock and rolla. To też przecież były małe zespoły grające żywą muzykę, do tego wystarczy powierzchnia garażu.

W większości utworów partie gitar są separowane między kanałami. Jednak odróżnienie Reida od Ulmera nie powinno być dla nikogo problemem. Plytę nagrano w 3 dni w kwietniu 2001 roku w słynnym Sun Studio w Memphis.

W muzyce cuda sie zdarzają. To jeden z nich. Awangardowy Ulmer i żywiołowy, rockowy w brzmieniu lider Living Colour Vernon Reid nagrali stylową, bluesową płytę roku 2003.

Płytę artyści zadedykowali Johnowi Lee Hookerowi. Myślę, że chętnie słuchałby takiej muzyki, a pewnie do jakiegoś duetu z przyjemnościa dałby się zaprosić. Szkoda, że już nigdy do tego nie dojdzie......

James Blood Ulmer
Memphis Blood: The Sun Sessions
Format: CD
Wytwórnia: Hyena/Sin-Drome/Music Force
Numer: TMF 9310

08 października 2010

Blue Mitchell Sextet - Blue Soul

Ta płyta jest wyśmienitym przykładem na to, ile jazz w latach 1950-1965 (mniej więcej) stracił na tym, że wielkim muzykom organizowano przypadkowe sesje. Sesja zarejestrowana na tej płycie była, co było w tych czasach ewenementem, profesjonalnie przygotowana i z całą pewnością nic nie było dziełem przypadku. Wcześniej przećwiczone aranżacje lidera i Benny Golsona, starannie dobrany skład i nagrania bez pośpiechu wypocząetych i wyspanych muzyków.

W ten sposób grupa muzyków drugiego planu stworzyła kawał wybitnego jazzu. Dla fanów samego Blue Mitchella to był zwiastun tego, co już niedługo później wniósł do zespołu Horace Silvera.

Nagrania, to mieszanka kompozycji własnych i ogranych tematów w rodzaju The Way You Look Tonight, czy Polka Dots And Moonbeams. Gra sekcji w składzie – Wynton Kelly – Sam Jones – Philly Joe Jones jest wyborna. Curtis Fuller jak zwykle świetny, choć pozostający nieco w cieniu lidera. W grze Jimmy Heatha brakuje nieco ognia i zaangażowania.

Utworem, który powoduje, że pamięta się o istnieniu tej płyty jest ballada Park Avenue Petite. Tutaj mamy świetne solo fortepianu Wyntona Kelly, a trąbka Blue Mitchella brzmi niezwykle nowocześnie. Momentami, z odrobiną studyjnego echa budzi dalekie skojarzenie z dzisiejszym brzmieniem Tomasza Stańko. Ten utwór odbiega stylistycznie i brzmieniowo od reszty nagrań, ucieka do przodu na skali czasu… Może to był studyjny eksperyment, a może nietypowa, jak na tą płytę aranżacja oszczędnie korzystająca z tenoru i puzonu.

Nie każda jednak ballada na płycie brzmi tak wyśmienicie. Polka Dots And Moonbeams to moim zdaniem najsłabsze nagranie na płycie. Tu też tempo jest wolne jak na tą kompozycję, jednak zamykając oczy widać raczej salę balową podupadającego transatlantyka, niż dobry nowojorski klub jazzowy. Tu nie ma nic nowego, zaskakującego, a przewidywalność, która sama w sobie nie jest zła, tutaj ma charakter niezbyt twórczego naśladownictwa. Blue Mitchell to nie Roy Eldridge, a Jimmy Heat to nie Ben Webster. Park Avenue Petite biegnie do przodu, podczas gdy Polka Dots And Moonbeams cofa słuchacza wstecz o jakieś 10 lat.

Mój egzemplarz płyty, to remaster OJC z 1992 roku. Ta obróbka cyfrowa nie wyszła płycie na dobre. Znam analogowe wydanie pierwotne (niestety nie ze swojej półki). Remaster pomógł sekcji rytmicznej dodając jej animuszu i porządkując scenę, jednak jednocześnie rzucił na instrumenty dete miękką zasłonę. To wygładziło nieco dźwięk trąbki, jednak puzon wysłało w ciastowaty niebyt. Szkoda, może ktoś wydał już lepszą wersję, jeśli nie, to na pewno warto sięgnąć po oryginalne taśmy i coś z tym zrobić.

Blue Mitchell Sextet
Blue Soul
Format: CD
Wytwórnia: Riverside/Original Jazz Classic
Numer: 12-309 / OJCCD-765-2 / RLP-1155

07 października 2010

Olaf Rupp - Life Science

Lubię solowe płyty gitarzystów. Tej płyty jednak zdecydowanie nie lubię. To jest po prostu zła, banalna, nieciekawa płyta. To pozornie trudna muzyka. W stosunku do takich plyt zawsze mam szczególnie wyważoną opinię. Już wiele razy doświadczenie codziennego obcowania z muzyką nauczyło mnie, że to czego nie rozumiem i uważam za bezsensowne dźwięki za jakiś czas, czasem po wielu latach układa się w logiczną całość i nabiera głębokiego sensu.

Płyta Olafa Ruppa jest pierwszą, w stosunku do której nie mam takiego wrażenia. Tutaj nie można odnaleźć żadnego głębszego sensu, żadnego drugiego dna. Ta muzyka to bezładnie i losowo zagrane dźwięki. Sam miałbym wiele pomysłów na stworzenie takich nagrań. Można na przykład wręczyć szympansowi gitarę. Później wszystkie dźwięki tej gitary nagrywamy przez kilka godzin, następnie taśmę kroimy na losowo wybrane kawałki i sklejamy w dowolnej kolejności. Uprzednio każdy kawałek odtwarzamy do tyłu z inną prędkością. I już otrzymujemy muzykę podobną do opisywanej płyty, a może nawet lepszą. Żaden wytrawny nawet znawca awangardy, muzyki nowoczesnej, eksperymentów akustycznych nie będzie w stanie wmówić mi, że w tej muzyce jest jakiś sens. Wykonałem kilka prób zmiany zdania w ciągu kilku lat, dziś chyba była ostatnia.

Nie kupujcie tej płyty. Szkoda na nią czasu i pieniędzy. Jeśli macie ochotę na bardzo awangardowe dźwięki gitary, kupcie sobie zamiast Olafa Ruppa dowolną płytę Nguyena Lee, Eliota Sharpa, Eivinda Aarsteta, Nickiego Skopelitisa, Sonny Sharrocka, albo wielu wielu innych dobrych awangardowych gitarzystów. A jak macie ochotę zacząć od początku, tak, żeby lepiej ich wszystkich zrozumieć, to zacznijcie od dowolnych 20 płyt Franka Zappy. Cofając się jeszcze bardziej do korzeni i pochylając w stronę rocka poznajcie wielkiego innowatora Linka Wraya i pierwowzór ciężkiego rocka w rodzaju Montrose, lub bardziej znanego – Deep Purple w wersji wczesno koncertowej – na przykład Scandinavian Nights. I to będzie najlepszy wybór. Olafa Ruppa omijajcie takim wielkim lukiem, jak tylko będzie to możliwe.

Olaf Rupp
Life Science
Format: CD
Wytwórnia: FMP
Numer: FMP CD 109

06 października 2010

George Coleman, Mike Stern, Ron Carter, Jimmy Cobb - 4 Generations Of Miles

Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie. David Chesky nagrał i wydał wyśmienitą płytę jazzową. To znaczy taką, która nie tylko perfekcyjnie brzmi, ale również zawiera doskonałą muzykę. W całym katalogu Chesky trzeba się sporo naszukać, żeby znaleźć coś takiego, nie licząc oczywiście nagrań The Persuasions, choć to bardziej szerokie okolice jazzu.

Jak zwykle muzykę nagrano na żywo, tym razem z udziałem słuchaczy w małej sali o akustyce klubu jazzowego. Wiem, wielu audiofilów uważa, że płyty Cheskiego to kanon współczesnej muzyki jazzowej. Znam nawet kilku takich, którzy nie słuchają starych płyt, bo są źle nagrane i nie warto marnować czasu. Bez tych wielu starych płyt nie byłoby przecież tej dzisiaj opisywanej.

Na unikalnym koncercie spotkali się muzycy, którzy grali z Miles Davisem zarówno w studiu, jak i na scenie. Grali w różnych okresach jego twórczości, bardzo różną muzykę. Kiedy początkowo usłyszalem o tej płycie, wydawało mi się, że będzie to kolejna wspominkowa płyta muzyków liczących na odcięcie paru dodatkowych kuponów od swojej historycznej współpracy z mistrzem. Według mnie to jedna z najlepszych płyt z cyklu "powspominajmy Milesa Davisa". Nagrana wyłącznie przez muzyków, którzy grali z Milesem. Muzyka w duchu Milesa, ale nie kopiująca jego muzyki. Płyta zawiera ulubione przez Milesa tematy.

George Coleman według mnie od zawsze chciał i próbował grać tak jak Coltrane. Niestety i tym razem nie bardzo się udało. Powiedzmy to od razu - gwiazdą płyty jest Mike Stern. Już w pierwszym utworze między solistami wywiązuje się muzyczna walka. Temat There Is No Greater Love okazuje się zwycięski dla gitary Sterna. Lubie koncerty Mike Sterna. Gra zawsze bardzo stylowo i z energią właściwą najbardziej twórczym jazzowym improwizatorom. Nie ma jednak jakoś szczęścia do nagrań płytowych. Jego dyskografia zawiera pozycje niezłe – jak Standards, ale też beznadziejne - jak Voices. Ta ostatnia to płyta zawierająca piosenki śpiewane przez Richarda Bonę i plastikowe brzmienia perkusyjne wzbudziła w czasie jej wydania moje obawy, czy przypadkiem Stern nie zaczął patrzeć na muzykę tylko przez pryzmat konta w banku. Na 4 Generations Of Miles przypomniał sobie, jak to było na scenie z Milesem.

Drugi z kolei utwór to All Blues - jeden z ulubionych tematów Milesa. Tutaj znowu Stern wygrywa pojedynek z Colemanem. A do tego pięknie i z niesłychanym timingiem gra temat przewodni. Nie znaczy to, że Coleman gra słabo. Wszyscy muzycy wznoszą się na szczyty swoich możliwości. Jednak to, co dla Cartera i Cobba jest normą, poniżej której nie schodzą od lat, dla Sterna jest jednym z najlepszych nagrań w karierze.

Kolejny utwór to On Green Dolphin Street. Ten utwór w zamyśle aranżacyjnym miał należeć do Colemana. To chyba najciekawsza solówka w jego wykonaniu na płycie. Błyszczy jednak jedynie tak długo, dopóki nie pojawia się ze swoim charakterystycznym brzmieniem gitara Sterna.

I tak już do końca, właściwie trudno wyróżnić jakikolwiek utwór. Wszystkie są świetne. Może z jednym wyjątkiem. Po nagraniu przez Milesa My Funny Valentine na płycie The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More nagrywanie tego tematu powinno zostać po prostu zabronione. To nagranie to absolut, wyznacznik piękna brzmienia trąbki. Nie ma sensu próbować interpretować tego tematu. On brzmi na 4 Generations Of Miles równie dobrze, jak inne utwory, ale kto posłuchał raz trabki Milesa z tego koncertu nie chce już słuchać innych wykonań. Kto słuchal, ten wie, kto nie słuchał, powinien koniecznie tą zaległość nadrobić.

4 Generations Of Miles to piękna, cicha, kameralna muzyka, której należy słuchać wieczorem, w wielkim skupieniu, tak, jak powinno obcować się z wielką sztuką. Słuchając najlepiej podążać za gitarą, której delikatne dźwięki pojawiają się w tle i stanowią największą wartość płyty. Bardzo żałuję, że nie byłem na koncercie, kiedy nagrywano tą płytę. Jakość rejestracji pozwala znaleźć się w środku tego wspaniałego wydarzenia.

George Coleman, Mike Stern, Ron Carter, Jimmy Cobb
4 Generations Of Miles
Format: CD
Wytwórnia: Chesky
Numer: JD238

05 października 2010

Carlos Santana - Guitar Heaven

To był fantastyczny pomysł. To mogły być przecież największe gitarowe przeboje zagrane przez Carlosa Santanę w jego własnym, niepowtarzalnym i rozpoznawalnym na całym swiecie stylu. Mogły być, ale niestety nie są. Czekałem na tą płytę, jej wydanie zapowiadano już kilka miesięcy temu, o czym wspominałem przy okazji jednej z najlepszych płyt Santany tutaj:


Tak więc miało być wspaniale, marketingowe zapowiedzi wspominały nawet o powtórzeniu komercyjnego sukcesu niezłej, choć czysto komercyjnej i na dłuższą metę mało atrakcyjnej płyty Supernatural. Wyszło niestety tak sobie. Pomysł był dobry, jednak w jego realizacji brak tego wszystkiego, za co lubimy Carlosa Santanę. Nawet jeśli jest się jednym z najważniejszych gitarzystów w historii, nie da się na jednej płycie być jednocześnie Keithem Richardem, Jimmy Page’em, Erickiem Claptonem, Vernonem Reidem, Johnem Fogerthy i jeszcze paroma innymi gitarzystami, z których każdy ma swój własny niepowtarzalny dźwięk, szczególnie charakterystyczny i pamiętany z ich największych przebojów. A wystarczyło być Carlosem Santaną. Niestety on sam wybrał inną drogę, drogę kopiowania i naśladowania oryginalnych nagrań. Niestety, nie wyszło… Wyjść zwyczajnie nie mogło.

W ten oto sposób powstał zbiór kopii, nie zbliżających się jakością do oryginałów, które znaja słuchacze na całym świecie. Powstały nagrania, w których Carlos Santana nie gra jak Carlos Santana. Przy okazji zmieniając style gubi to co w jego muzyce najważniejsze, brzmienie gitary, energię i unikalny puls jednego z najlepszych na świecie zespołu perkusistów – Dennisa Chambersa, Karla Terazzo i Raula Rekowa. Ci wyśmienici w swoich rolach muzycy również próbują być kimś innym. Ta płyta to jedno wielkie udawanie.

Tak więc w Whole Lotta Love gitara nie jest właściwie obecna, a Dennis Chambers z kolegami nieźle się uwijają usiłując zagrać coś równie ciekawego jak wielki John Bonham w pojedynkę. Scott Welland to nie Mick Jagger, a gitara Carlosa Santany ginie w gęstych fakturach instrumentów perkusyjnych w Can’t You Hear Me Knocking.

Sunshine Of Your Love z repertuaru Cream, to zapowiedź tego, jak mogła brzmieć ta płyta. Pojawia się więcej latynoskich rytmów, niestety sam Carlos Santana usiłuje być Erickiem Claptonem, czyli znowu klapa.

Hitem tej płyty miał być najprawdopodobniej While My Guitar Gently Weeps z udziałem Indii Arie i Yo Yo Ma. Oryginał jest mocno nijaki, zawsze uważałem członków The Beatles za lepszych kompozytorów niż wykonawców. To pozwalało zbudować własną koncepcję utworu, na którą słuchacze nie będą patrzeć przez pryzmat oryginału. Jest tu sporo dobrej gitary, może nieco ciekawszej niż w innych nagraniach, jednak ciągle mocno odległej od najlepszego Carlosa Santany. Niestety India Arie nie wnosi nic od siebie poza muzyczną poprawnością, a Yo Yo Ma jest właściwie nieobecny.

O Photograph nie potrafię wiele powiedzieć, bo nie pamiętam i nie mam na półce oryginału. Jednak tu znowu brak energii, mimo szybkiego tempa muzyka snuje się tak, jakby muzycy pozostawali gdzieś obok niej. To poprawna rockowa robota i nic więcej. Back In Black jest z kolei marną podróbką oryginału, a lider nie wnosi tu nic od siebie, nie ma tu energii i witalności AC/DC.

Jednym z lepszych momentów płyty jest nagranie Riders On The Storm z repertuaru The Doors. To jednak nie jest zasługa Carlosa Santany, tylko Raya Manzarka. To nie jest utwór zawierający w oryginale jakieś wyróżniające się partie gitary. To utwór dla Raya Manzarka i na płycie Santany brzmi równie dobrze jak w nagraniu The Doors, czy jednak o to chodziło? Smoke On The Water, Dance The Night Away i Bang A Gong, to znowu pozbawione muzycznego ognia kopie oryginalnych nagrań Deep Purple, Van Halena i T-Rex.

Little Wing to słaby wokal Joe Cockera i bezbarwna gitara Santany. To nagranie dużo słabsze od opisywanej niedawno przeze mnie wersji Czesława Niemena.


Tu mniej ciekawa jest gitara i zdecydowanie gorszy wokal.

I wreszcie I Ain’t Superstitious, o którym można jedynie napisać, że zamyka oryginalne wydanie płyty. Na wersji Deluxe są jeszcze Fortunate Son Johna Fogerty i Under The Bridge Red Hot Chilli Peppers. I te dwa, bonusowe nagrania są najciekawsze, być może dlatego, że powstały jako dodatkowe, zagrane nieco luźniej od całości.

Tak więc miało być arcydzieło, a wyszła płyta bez charakteru. Nie jestem jakimś szczególnym fanem Supernatural, ale nie sposób nie zauważyć, że od nagrania tej płyty każda następna jest zwyczajnie słabsza. Miały być gwiazdy, a są gwiazdeczki. Wolałbym kilka utworów mniej, za to dłuższych, pozwalających zagrać coś ciekawego gitarzyście, lub pozostałym członkom zespołu. No i jeszcze beznadziejne polskie wydanie w tekturowym pudełku rysującym płytę. Jeśli już ktoś się zdecyduje – zdecydowanie trzeba upolować normalne, światowe wydanie wzbogacone o płytę DVD, dwa dodatkowe utwory na płycie CD – które są najlepsze na całej płycie i holograficzną okładkę, a także normalne pudełko, które pozwoli płytom przetrwać dłużej.

Carlos Santana
Guitar Heaven Deluxe Edition
Format: CD + DVD
Wytwórnia: Arista / Sony
Numer: 886977720727

03 października 2010

Charnett Moffett - Planet Home

Kierując się logiką i doświadczeniem właściwie nikt nie powinien się tą płytą zainteresować. Oto mamy bowiem płytę wprawnego, znanego sesyjnego basisty wypełnioną (z jednym wyjątkiem) własnymi kompozycjami zagraną w trio z fortepianem i perkusją. Taka postać muzycznego projektu zwykle się nie udaje, a płyty wypełnione są w najlepszym wypadku rytmicznymi, choć banalnymi melodiami pozwalającymi pokazać biegłość techniczną lidera.

Tu jednak jest zupełnie inaczej. Całość jest zaskakująco dobra. Pewnym jest, że Charnett Moffett ze swoimi instrumentami jest na tej płycie najważniejszy. Jednak to nie jego biegłość techniczna w grze na kontrabasie i gitarze basowej jest tu najważniejsza. Ta płyta to jeden wielki eksperyment brzmieniowy, eksperyment ważny dla przyszłości jazzowego kontrabasu, wyznaczający kierunki jego rozwoju i zarazem twórczych poszukiwań lidera.

Kim jest Charnett Moffett? To muzyk z bardzo uzdolnionej rodziny. Jego ojciec to Charles Moffett, znany jazzowy perkusista. Jego brat, to również znany perkusista Codaryl Cody Moffett. Mnie najbardziej zapadły w pamięci jego występy ze Stanleyem Jordanem, zarówno te widziane na żywo, jak i znane z rejestracji audio i wideo. Nagrywał też i występował między innymi z Sonny Sharrockiem i Orbette Colemanem. Jako rasowy sideman potrafił również odnaleźć się u boku Joe Hendersona, a ostatnio pojawiał się w zespole modnej wokalistki Melody Gardot. Godne uwagi są również świetne wczesne nagrania zespołu Kenny Garretta z jego udziałem (w rodzaju African Exchange Student).

A co z jego solowym projektem z 1994 roku? Znajdziemy więc tu błyskotliwą technikę jazzowego kontrabasu w otwierającym płytę utworze Aura. Są też eksperymenty brzmieniowe z elektrycznym kontrabasem i gitarowymi przystawkami. Jest też niezwykle wyrafinowana gra smyczkiem. Godnymi partnerami lidera są na tej płycie perkusista Victor Lewis i grający na fortepianie i instrumentach elektronicznych (niestety…) Geoff Keezer.

Charnett Moffett znany jest z unikalnej techniki gry na kontrabasie w sposób znany gitarzystom basowym. To zawsze był nieodłączny element show, jakim były jego wspólne koncerty ze Stanleyem Jordanem.

Lider pokazuje całemu światu jak należy grać na nieczęsto używanym (jeśli nie liczyć mocno nieszczęśliwych nagrań klasyki w wykonaniu Rona Cartera) basie piccolo w tytułowym utworze Planet Home. Potrafi również posłużyć się we właściwy sposób gitarą basową – jak w Peace Within The Struggle. The Jam to z kolei rasowe fusion w stylu Jaco Pastoriusa (tu znowu gitara basowa).

Free Your Mind to prawdziwie wirtuozerski pokaz tego, co można zrobić ze smyczkiem. Nie przypominam sobie, żeby jakiś inny basista potrafił tak zagrać. To zdecydowanie najlepsze nagranie na tej płycie. Dla tego utworu warto jej poszukać, jeśli jeszcze gdzieś jest dostępna. To coś absolutnie wyjątkowego. Momentami trudno uwierzyć w to, że taka gra jest możliwa. To nagranie zrealizowane techniką wielośladową, z użyciem gitarowych efektów gitarowych.

Paradise to utwór przygotowany dla Geoffa Keezera. Jak na całej płycie jest tu dużo dobrego fortepianu i nieco tandetnych syntezatorów. Last Run z kolei to znowu wirtuozeria kontrabasu. Jeśli uznać ten utwór jedynie za techniczny pokaz, to jest to pokaz wybitny.

W zamykającej płytę solowej interpretacji amerykańskiego hymnu Charnett Moffett grając solo używa efektów gitarowych naśladując na kontrabasie brzmienie Jimi Hendrixa. I nie jest to tylko ciekawostka. Wydaje się, że w takim stylu mogłaby powstać cała płyta i wcale nie byłaby nudna.

Płyta do dziś brzmi całkiem nieźle, choć jak w wypadku wielu płyt z tamtych lat, niektóre barwy instrumentów elektronicznych nie wytrzymały próby czasu. W sumie nie jest ich zbyt dużo, więc da się z tym żyć, ale nie robią nagraniom wiele dobrego… Kiedy pojawia się fortepian jest dużo lepiej.

To nie jest płyta wybitna. To kawałek solidnej, autorskiej i niebanalnej muzyki. Oby wszyscy wirtuozi basu nagrywali właśnie w ten sposób swoje autorskie projekty.

O tej płycie przypomniała mi rozmowa z jednym z przyjaciół na temat brzmienia kontrabasu i sposobów jego rejestracji. Nie słuchałem jej kilka lat i muszę przyznać, że w mojej pamięci zachowała się jako wybitna, dziś wydaje mi się jedynie dobra. Gra lidera wytrzymała próbę czasu, reszta muzyki nieco wyblakła.

Charnett Moffett
Planet Home
Format: CD
Wytwórnia: Evidence / Appolon
Numer: 730182212228