12 czerwca 2021

Bring It On Home To Me – CoverToCover Vol. 146

Utwór napisał w 1962 roku Sam Cooke. To były czasy, kiedy najpierw potencjalne przeboje trafiały na single, a dopiero później producenci komponowali płyty długogrające ze zużytych już komercyjnie piosenek, czasem uzupełniając zawartość dużych krążków jakimiś studyjnymi odrzutami, albo nagrywanymi z konieczności coverami innych wykonawców. Stąd też utwór Cooke’a po raz pierwszy ukazał się na singlu razem z nieco mniej znanym „Having a Party”, a dopiero później na płycie „The Best Of Sam Cooke”. W przypadku „Bring It On Home To Me” na wersję zapisaną na płycie długogrającej nie trzeba było długo czekać, bo akurat uzbierało się przebojów i album „The Best Of Sam Cooke” ukazał się zaledwie kilka tygodni po premierze utworu, kiedy ten był jeszcze na listach przebojów.


Autor nie był jakoś szczególnie przekonany do swojego dzieła, bowiem zaproponował nagranie „Bring It On Home To Me” najpierw innemu wokaliście soul, postaci nieco mniej znanej od samego Cooke’a, niejakiemu Dee Clark’owi. Ten jednak uznał, że piosenka nie ma potencjału komercyjnego i nie stanie się przebojem. Trochę się pomylił, może dlatego, że nie umiał rozpoznać przeboju, nie zrobił wielkiej kariery. Jednak sam autor również w tą piosenkę jakoś specjalnie nie wierzył. Jednak postanowił ją nagrać. Wersja autorska dotarła do 13 miejsca na amerykańskiej liście Billboardu, co nie było jakimś szczególnie wielkim osiągnięciem, została jednak zauważona przez innych artystów.

„Bring It On Home To Me” to jeden z tych utworów, któremu udało się zaistnieć w przeróżnych muzycznych stylach i z pewnością dziś częściej bywa kojarzony z kolejnymi znakomitymi wersjami, a nie z nagraniem jego twórcy, znakomitego autora przebojów i wokalisty Sama Cooke’a. W oryginalnej sesji, jakby w zgodzie z tytułem wzięło udział wielu muzyków, każdy zaprosił jakiegoś przyjaciela. W efekcie wyszła całkiem duża orkiestra złożona z ponad 20 muzyków. W ferworze sesji mało kto zauważył, że Sam Cooke nie był całkiem samodzielny pisząc „Bring It On Home To Me”, wtedy jednak nie nazywano jeszcze takich pożyczek plagiatami, to raczej była parafraza, albo zwyczajnie adaptacja starszego bluesa. W przypadku Sama Cooke’a – utworu Charlesa Browna „I Want To Go Home”. Wielu uczestników sesji mogło tego nie zauważyć, bowiem mogli nie znać oryginału. Na taką niewiedzę nie mógł się jednak powoływać śpiewający w chórkach inny znakomity wokalista – Lou Rawls, on się tak łatwo nie wykręci – śpiewał też w nagraniu Charlesa Browna niemal 3 lata wcześniej…

Utwór Sama Cooke’a zostałby pewnie soulowym standardem, jednak już dwa lata po premierze zabrali się za niego Brytyjczycy z The Animals, którzy tak bardzo chcieli zrobić karierę w Stanach Zjednoczonych, że przygotowali sobie specjalny, znany tamtejszej publiczności repertuar. W tym celu wybrali kilka pieśń gospel „Bury My Body”, piosenkę      „We Gotta Get Out of This Place” Barry Manna i Synthii Weil i razem z „Bring It On Home To Me” umieścili na specjalnej płycie przygotowanej na rynek amerykański. Rockowo brzmiące „We Goota Get Out Of This Place” szybko zostało jednym z hymnów żołnierzy w Wietnamie, którzy chcieli zgodnie z tytułem wydostać się z tego miejsca, a utwór Cooke’a w wykonaniu Erica Burdona i spółki zdobył popularność większą niż w wersji przygotowanej przez jego kompozytora. Wśród innych wykonawców utworu znajdziecie Otisa Reddinga, Van Morrisona, Roda Stewarta, Johna Lennona i Paula McCartneya (osobno). McCartneyowi tak się spodobało „Bring It On Home To Me”, które nagrał w latach osiemdziesiątych na swojej radzieckiej płycie, że później wprosił się w roli wokalisty na płytę, którą nagrywali George Benson i Al Jarreau, przygotowując moim zdaniem najciekawszą jak dotąd wersję utworu Cooke’a.

Utwór: Bring It On Home To Me
Album: The Best Of Sam Cooke (Portrait Of A Legend 1951-1964)
Wykonawca: Sam Cooke
Wytwórnia: Abkco
Rok: 1962 (2003)
Numer: 602498724187
Skład: Sam Cooke – voc, Lou Rawls – voc, Rene Hall – g, Tom Tedesco – g, Cliffton White – g, William Green – sax, Ernest Freeman – p, Elliot Fisher – viol, Marvin Limonick – viol, Myron Sandler – viol, Joseph Saxon – viol, Ralph Schaeffer – viol, Marshall Sosson – viol, Wilbert Nuttycomb – viola, Irving Weinper – viola, Cecil Figelski – cello, Armand Kaproff – cello, Ray Pohlman – b, Frank Capp – dr, perc.

Utwór: Bring It On Home To Me
Album: Animal Tracks (American) (A's B's & EP's)
Wykonawca: The Animals
Wytwórnia: Columbia (Parlophone)
Rok: 1965 (2003)
Numer: 724358311426
Skład: Eric Burdon – voc, Hilton Valentine – g, Alan Price – kbd, Chas Chandler – b, John Steel – dr.

Utwór: Bring It On Home To Me
Album: Givin' It Up
Wykonawca: George Benson & Al Jarreau
Wytwórnia: Concord / Universal
Rok: 2006
Numer: 88807223162
Skład: George Benson – voc, g, Al Jarreau – voc, Paul McCartney – voc, Dean Parks – g, Randy Waldman – p, Michael Broening – org, Patrice Rushen – Rhodes, Abraham Laboriel Sr. – b, Vinnie Colaiuta – dr, Paulinho Da Costa – perc, Alethea Mills – b voc, Chavonne Morris – b voc, De' Ante Ducrett – b voc.

11 czerwca 2021

Cezary Konrad – Mistrz Polskiego Jazzu

Cezary Konrad to jeden z najbardziej wydajnych Mistrzów Polskiego Jazzu. Jest jednym z młodszych w ciągle powiększającym się gronie liczącym już 50 wybitnych osobowości i zespołów. Gdyby jednak przeliczyć jego nagrania na lata spędzone na scenie i w studiach nagraniowych, z pewnością zasłużył nie tylko na uznanie za ich jakość, ale również na tytuł przodownika pracy twórczej. Jeśli spróbujecie przygotować kompletną listę albumów, w których nagraniu wziął udział, szybko przekroczycie setkę, a być może odnajdziecie nawet 150 płyt z jego udziałem. Do tego liczne trasy koncertowe i to nie tylko jazzowe. Sporo się uzbierało.

Cezary Konrad urodził się w 1967 roku. Talent muzyczny odziedziczył po ojcu, Jerzym Konradzie, który przez większość życia grał na skrzypcach muzykę klasyczną. W latach siedemdziesiątych porzucił jednak grę klasyczną na rzecz elektrycznego jazz-rocka. Prowadził własną grupę grając na skrzypcach i gitarze. Nagrał płytę z Grażyną Łobaszewską i koncertował ze swoją żoną, Urszulą Sipińską. Jego syn – Cezary Konrad niczego porzucać nie musiał, kiedy już opanował grę na perkusji, a także sztukę komponowania i aranżacji, zaczął grać wszystko, również sięgając po kompozycje, które na skrzypcach grał jego ojciec pół wieku wcześniej.

Edukacja muzyczną Cezarego Konrada rozpoczęła się w podstawowej szkole muzycznej w Poznaniu w klasie fortepianu, później było Liceum Muzyczne, to samo, które ukończył jego ojciec. Na perkusji Cezary Konrad zaczął grać w wieku 14 lat i nie był to raczej, jak powiedział w jednym z wywiadów wybór z miłości, ale szansa na przedłużenie edukacji muzycznej. Jednak okazało się, że bębny pokochał, może nie od pierwszego wejrzenia, ale jednak się udało. Spory wkład w ową miłość miała też młodzieńcza fascynacja nagraniami Tower Of Power i koncert Jacka DeJohnette w Warszawie, którego wysłuchał zanim sam zagrał pierwsze jazzowe nuty. Studia perkusyjne Konrad ukończył na Akademii Muzycznej w Warszawie studiując muzykę klasyczną.

Jego pierwszym zespołem było Central Heating Trio, który rozpoczął działalność w 1989 roku. Grając z tym zespołem (Filip Wojciechowski na fortepianie i Adam Cegielski na basie, czasem jak to w trio bywa, pojawiał się czwarty – Mariusz Gregorowicz ze swoim wibrafonem), Cezary Konrad zaczął wygrywać polskie i europejskie konkursy jazzowe. Tradycyjnie dla naszych Mistrzów, pierwszym był Jazz Juniors w Krakowie w 1990 roku.

Po raz pierwszy w studiach nagraniowych ze swoimi bębnami Cezary Konrad zaczął pojawiać się w 1991 roku. Jedną z pierwszych ważnych płyt nagranych przez Konrada w jazzowym towarzystwie jest album „Without A Talk” Zbigniewa Namysłowskiego. Tam Konrad znalazł się w zespole razem z Januszem Skowronem i Zbigniewem Wegehauptem. Talent młodego perkusisty został szybko zauważony nie tylko przez muzyków jazzowych. W kilka miesięcy po nagraniach z Namysłowskim, razem z Krzysztofem Ścierańskim zagrali na jednej z najciekawszych zaprawionych bluesem polskich płyt popowych lat dziewięćdziesiątych – autorskim debiucie Edyty Bartosiewicz „Love”. Przeboje z tego albumu doskonale bronią się do dzisiaj, fajnie byłoby, gdyby tak brzmiał dzisiejszy pop…

Z zespołem Namysłowskiego Cezary Konrad nagrał później jeszcze kilka płyt – „Last Concert”, „Secretly and Confidentionally” i „Namysłowski i Górale”. Od momentu debiutu u Namysłowskiego propozycji zwykle było więcej niż czasu i możliwości. Kolejne ważne nagranie Konrada to album Kuby Stankiewicza „Northern Song” z 1993 roku. Wkrótce po realizacji tej płyty powstaje, niestety na krótko znakomity Travelling Birds Quintet (Piotr Wojtasik, Piotr Baron, Kuba Stankiewicz, Darek Oleszkiewicz i Cezary Konrad). To był w znakomity zespół, po którym pozostały dwa albumy wydane przez Polonia Records.

Perkusiści nie wydają często własnego materiału, zwykle nie mają na to czasu, dla nich i dla kontrabasistów zwykle jest całkiem sporo pracy, szczególnie jeśli wykazują się elastycznością i potrafią dopasować swój styl do przeróżnych muzycznych pomysłów tych, którzy za czas w studiu płacą. Tak jest od lat w przypadku Cezarego Konrada. W katalogu jego nagrań znajdziecie grubo ponad 100 płyt, a wśród nich jedynie kilka oznaczonych jego nazwiskiem lub przygotowanych przez kameralne składy działające na zasadach demokratycznych i umieszczające wszystkie nazwiska muzyków na okładkach.

Cezary Konrad powinien mieć jednak sporo większy dorobek własnych albumów, jest nie tylko doskonałym, jednym z najlepszych polskich perkusistów, ale też wyśmienitym kompozytorem i aranżerem przygotowującym własny materiał. Jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie na jego własne płyty, a także albumy, które nagrał z Markiem Napiórkowskim, Konstantinem Kostovem, czy Adamem Bałdychem.

Katalog autorskich płyt Cezarego Konrada otwiera duet z niedawno zmarłą niemiecką gitarzystką Susan Weinert. Wspólny album Weinert i Konrada powstał w 1995 roku („Meeting In Kraków”) i jest dziś trudnym do zdobycia rarytasem. Na kolejny solowy album Konrada trzeba było czekać pięć lat. Na przełomie wieków ukazała się płyta „One Mirror…Many Reflections” nagrana z Leszkiem Możdżerem, Dariuszem Krupą, Piotrem Żaczkiem, Markiem Podkową i Zbigniewem Jakubkiem. Oba te albumy utrzymane są w stylu elektrycznego, melodyjnego grania z wykorzystaniem ciekawej palety brzmień elektronicznych. Jeśli lubicie Tribal Tech, polubicie oba te albumy, podobnie jeśli jesteście wyznawcami kultu Allana Holdswortha. Mi akurat z Holdswortha najbardziej podobała się biografia pióra Eda Changa – „Devil Take the Hindmost, The Otherworldly Music of Allan Holdsworth”, ale to już temat na inną opowieść, którą możecie nie tylko wysłuchać, ale też obejrzeć w moim cyklu filmów CzytamJAZZ.

Zaskoczeniem dla fanów Cezarego Konrada okazał się następny album wydany w 2015 roku „On Classical”, na którym Konrad zagrał nie tylko na bębnach, ale też na fortepianie i instrumentach klawiszowych, intepretując w jazzowy sposób razem z Robertem Kubiszynem znane melodie kompozytorów klasycznych. Znam osoby, który uważają ten album za nietrafiony pomysł, ja zaliczam się raczej do grona zwolenników tej ciekawej próby pokazania fanom jazzu elektrycznego melodii Edwarda Griega, George’a Bizeta, Antonio Vivaldiego i innych wielkich kompozytorów, których dzieła nie opuszczają często murów zabytkowych sal koncertowych.

Przez wiele lat popularność Anny Marii Jopek, w której zespole grał Cezary Konrad od 1998 roku zajmowała sporo czasu. Dostarczała też nowych nagrań z udziałem Konrada, ale z pewnością utrudniała realizowanie innych projektów. Autorski zespół Konrada, który nagrał „One Mirror…Many Reflections” przestał istnieć. Kilka lat później powstał nowy, w którym Leszka Możdżera zastąpił Krzysztof Herdzin a Piotra Żaczka Paweł Pańta. Coś mi się wydaje, że muzycy tak często spotykali się grając dla innych, że w przerwach udało się opracować własny repertuar. Powstały też inne ciekawe konfiguracje personalne – Herdzin/Kubiszyn/Konrad, Pawlik/Pańta/Konrad i Kurylewicz/Pańta/Konrad. To poważne jazzowe zespoły, każdy udało się utrwalić na płytach – „Almost After” i „Live In Tygomont” Herdzina, kilka płyt z Włodkiem Pawlikiem i Kurylewiczem to mocne elementy nagraniowego dorobku Cezarego Konrada.

Lista dużych jazzowych nazwisk, z którymi współpracował Cezary Konrad jest długa i z pewnością będzie jeszcze dłuższa, na razie wśród tych największych znajdziecie Tomasza Stańko („Pożegnanie z Marią”), Pata Metheny („Upojenie” Anny Marii Jopek), Randy Breckera (projekty Włodka Pawlika), Mino Cinelu, Omara Hakima, Didiera Lockwooda i wielu innych.

Od lat Cezary Konrad pojawia się w różnych składach, kiedy czas pozwala wraca do swojego własnego zespołu, ale także koncertuje solo, prezentując bogatą paletę brzmień perkusyjnych w angażujący słuchaczy sposób. Konrada spotkacie w klubach jazzowych, na dużych rockowych koncertach, ale też na Warszawskiej Jesieni w składzie Warszawskiej Grupy Perkusyjnej i na koncertach muzyki poważnej w składzie zespołu Sinfonia Viva. Nie mam wątpliwości, że najciekawsze nagrania Cezarego Konrada ciągle jeszcze przed nami. 

10 czerwca 2021

DogOn – Floater

Zaczynam już odliczać dni do momentu, w którym będzie można wsiąść w samolot i polecieć do miejsc, gdzie sklepy z płytami są dobrze zaopatrzone w jazzowe nowości z różnych stron świata. Oczekiwanie umilam sobie wypatrując nowych wiadomości o covidowych paszportach i regułach podróży do różnych krajów (na razie pewnie tylko Unii Europejskiej). Tło muzyczne zapewniają mi nowości przysyłane przez przeróżne wytwórnie i obrotnych agentów oraz samych muzyków pragnących przypomnieć o sobie słuchaczom, których na razie nie da się zaprosić na koncerty.

W ten właśnie sposób trafił do mojej skrzynki pocztowej najnowszy album zespołu DogOn, czasem nazywanego też DogOn. Uwielbiam takie niespodzianki pochodzące od muzyków, o których wcześniej nie słyszałem i wytwórni, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Nie ukrywam – od lat nie nadążam za całą światową muzyką improwizowaną, zresztą to zadanie nawet dla zawodowców niewykonalne, a ja jeszcze muszę na swoje muzyczne zainteresowania zarobić, co zajmuje mi w sumie większość dnia.

DogOn to trio o rockowym składzie – gitara elektryczna, bas i perkusja, co od razu może nasuwać skojarzenia z supergrupami, które zaczęły się od Cream. DogOn nie jest nowym Cream i nawet nie zamierza być, więc jeśli tego oczekiwaliście, możecie dalej nie czytać. DogOn to przedsięwzięcie rodzinne zorganizowane przez braci Hunziker, a raczej podejrzewam, że przez Erica Hunzikera, bo coś mi się wydaje, że gitara zdaje się być tu nieco ważniejsza, a w dodatku obsługujący ją Eric jest autorem wszystkich kompozycji.

DogOn to nowoczesne elektryczne gitarowe trio bez specjalnych udziwnień, elektroniki i kombinowania z brzmieniami. Ot taki elektryczny jazzowy mainstream, który doskonale sprzeda się w klubach na całym świecie, jak już będzie można do nich chodzić na koncerty. Nie mam pojęcia, czy będą kolejne nagrania, bowiem dość restrykcyjnie przestrzegam ograniczenia, które sam sobie wymyśliłem. Wszelkie ulotki i inne marketingowe materiały wyrzucam przed przeczytaniem. Słucham muzyki, nie ulegam sugestiom kwiecistych opisów. Czasem czytam tekst na okładce (a raczej w książeczce w przypadku płyt CD), ale zawsze po wysłuchaniu płyty. W przypadku albumu „Floater” moja wiedza poszerzyła się jedynie o przypuszczenie austriackiego lub szwajcarskiego pochodzenia zespołu. Stawiam na Szwajcarię, to rodzaj intuicji. Mam też wrażenie, że muzycy nie spotkali się w tym składzie pierwszy raz w studiu nagrywając „Floater”, a mają za sobą co najmniej kilka lat wspólnego muzykowania.

Snujące się gitarowe riffy lidera wspomaga dynamicznymi figurami basowymi Thomas Tavano, a pozostałą muzyczną przestrzeń wypełnia zapewne brat lidera, albo przynajmniej członek rodziny – Tobias Hunziker. Jeśli chcecie wiedzieć na pewno – przeszukajcie internet, ja w tym czasie posłucham kolejnej ciekawej płyty, dla mnie to ciekawsze zajęcie. Jeden ze znajomych basistów podpowiedział mi, że Tavano gra na instrumencie, który przypuszczalnie ma więcej niż tradycyjne dla gitary basowej 4 struny. Ja podejrzewałem raczej manipulacje w studiu, jak jest w rzeczywistości – oceńcie sami, dla mnie ważne jest, że nie oznacza to nadmiaru dźwięków i popisów bez sensu, jakie często zdarzają się w stylistyce proponowanej przez DogOn. To właśnie część mojej hipotezy, że zespół pochodzi ze Szwajcarii, jest odpowiednio wyluzowany i nie musi się popisywać…

Polecam, choć zdaję sobie sprawę, że albumu „Floater” zespołu Hunzikera nie znajdziecie w najbliższym sklepie z płytami. Warto jednak się postarać. Czy muzyka DogOn brzmi kosmicznie, jak może sugerować okładka – moim zdaniem raczej zaskakująco konwencjonalnie i przewidywalnie, choć dla mnie to nie jest wada, jak sięgam po klasyki sprzed pół wieku, łatwo odgaduję, co będzie za chwile a i tak słucham takich płyt czasem dziesiątki razy. Czy tak będzie z albumem „Floater”? Musicie zostać w gronie słuchaczy RadioJAZZ.FM kilkadziesiąt lat, żeby się przekonać. A fakt, że czasem pożyczają sobie z wczesnego Larry Coryella, wcale mi nie przeszkadza.

DogOn
Floater
Format: CD
Wytwórnia: Double Moon / Challenge
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 608917138528

09 czerwca 2021

Mieczysław Kosz – Mistrzowie Polskiego Jazzu

 Dorobek nagraniowy Mieczysława Kosza, jest z pewnością mniejszy niż skala jego talentu i ilość historii związanych z jego życiem, które bywają do dziś powszechnie dyskutowane i opowiadane, zwykle przez osoby, które powtarzają zniekształcone przez wielokrotne ustne przekazy wersje wydarzeń. Krótko mówiąc – Mieczysław Kosz to postać legendarna, nie tylko dla wszystkich, którzy spotkali go w świecie rzeczywistym, ale też tych, którzy nigdy nie zetknęli się nawet z jego muzyką, którą dziś można zmieścić na maksymalnie czterech pełnych płytach CD. Na szczęście jakość muzyki odpowiada legendarności samej postaci.

Mieczysław Kosz żył tylko 29 lat i zdążył za życia wydać w zasadzie tylko jeden album – „Reminiscence”. Pozostałe dziś dostępne nagrania Mieczysława Kosza pochodzą z archiwum Polskiego Radia i ukazały się już po tragicznej śmierci artysty. Jego nazwisko znajdziecie również na płycie Marianny Wróblewskiej „Sound Of Marianna Wróblewska”, gdzie zagrał w dwóch utworach. Przypuszczam, że czekają nas jeszcze premierowe wydania muzyki zagranej przez Mieczysława Kosza – zarówno kolejnych utworów z archiwum Polskiego Radia, jak i koncertów z Jazz Jamboree (fragment nagrania z 1969 roku ukazał się na kilku składankach). Ja czekam na wydanie występu z 1967 roku, które z dużym prawdopodobieństwem leży gdzieś na półkach w Polskim Radiu lub Telewizji Polskiej.

Mieczysław Kosz to postać niezwykła. Żył jedynie 29 lat, zginął tragicznie, niektórzy uważają, że popełnił samobójstwo, inni, że wypadł z okna swojego mieszkania przez przypadek. Za każdym razem, kiedy sięgam po jego muzykę, zastanawiam się co grałbym dzisiaj… Nigdy się nie dowiemy, nie mam jednak wątpliwości, że podążałby swoją osobistą muzyczną drogą nie oglądając się zupełnie na to co modne i popularne. Kiedy zginął, był na najlepszej drodze do światowej kariery, w jego kalendarzu zaczęły pojawiać się zaproszenia na światowe festiwale, zdążył zagrać w Montreux, inne wyjazdy pojawiały się na realnym horyzoncie.

Muzyka i życie Mieczysława Kosza jest w ostatnich kilku latach przedmiotem szczególnego zainteresowania, za sprawą jednego z najlepszych współczesnych polskich filmów o tematyce jazzowej. Obraz „Ikar” opowiadający historię życia i muzyki Mieczysława Kosza zrealizował z dużym wyczuciem tematu Maciej Pieprzyca. Rolę Kosza w filmie zagrał brawurowo Dawid Ogrodnik, a autorską muzykę genialnie wpisującą się w styl gry Kosza opracował inny Mistrz Polskiego Jazzu – Leszek Możdżer.

Krótko przed premierą filmu „Ikar” organizowaliśmy radiowe spotkanie z cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu poświęcone sylwetce Mieczysława Kosza. Impreza odbyła się w niezwykle dla nas gościnnym Promie Kultury na Saskiej Kępie w Warszawie. Kosza wspominał Tomasz Tłuczkiewicz, o filmie, wtedy jeszcze przedpremierowo opowiadał Maciej Pieprzyca, a muzycznie spotkanie ilustrował Krzysztof Herdzin. Miałem przyjemność prowadzić ten wieczór i mimo tego, że przygotowałem się starannie, nie miałem wiele do powiedzenia. Byłem pod wielkim wrażeniem wiedzy reżysera o muzyce i postaci bohatera jego filmu i oczywiście jak zwykle Tomasz Tłuczkiewicz zaskoczył mnie swoimi opowiadanymi z niezwykłą łatwością historiami z jazzowego światka. Wspomniałem wyżej o ustnych przekazach – tego wieczora również na sali znaleźli się widzowie, którzy dorzucili swoje trzy grosze do historii Mieczysława Kosza. Uwielbiam taki poziom interakcji z publicznością. Impreza udała się znakomicie, a wkrótce premiera filmu sprawiła, że Kosz stał się na nowo postacią modną. Film, który nie jest amerykańską superprodukcją i nie jest gładką historią, która kończy się pozytywnie, zdobył sporo branżowych nagród. Listę wyróżnień uzupełniły te zdobyte, również całkiem słusznie przez muzykę z filmu wydaną na płycie wkrótce po kinowej premierze obrazu. Reżyser wydał swoją własną książkę stanowiącą podstawę do scenariusza filmu – „Ikar: Legenda Mietka Kosza”, a Krzysztof Karpiński przygotował nowe, znacznie rozszerzone i uzupełnione wydanie swojej biografii Kosza, która po raz pierwszy ukazała się niemal 30 lat wcześniej.

W ten oto sposób o Koszu opowiedziano wszystko i całkiem dobrze, a nawet jeszcze lepiej. Nie chcąc się powtarzać, przypomnę tylko najbardziej istotne fakty. Mieczysław Kosz stracił wzrok w wyniku choroby w wieku 12 lat i choć wcześniej zdradzał talenty muzyczne, na serio fortepianem zajął się w szkole w podwarszawskich Laskach, gdzie muzyka była formą terapii dla niewidomych dzieci. Skończył średnią szkołę muzyczną w Krakowie. Jedną z jego nauczycielek była Olga Axeull-Łapicka, która wcześniej uczyła gry na fortepianie między innymi Andrzeja Trzaskowskiego. Jednak największy wpływ na kształt muzyki Mieczysława Kosza oprócz nagrań jazzowych miała jego ulubiona nauczycielka – Romana Wiszczakowa, z którą kontakty utrzymywał niemal do ostatnich chwil swojego życia.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w jazzowym środowisku Krakowa działo się sporo i mimo tego, że Kosz uczył się w szkole grać utwory klasyczne, szybko okazało się, że jest wyśmienitym improwizatorem i zaczął grać w licznych w tamtych czasach jazzowych miejscach zawierając kolejne znajomości, które pozwoliły mu usamodzielnić się po ukończeniu średniej szkoły muzycznej, która zapewniała uczniom miejsce do mieszkania w skromnej bursie. Po szkole od 1964 roku pracował w Krakowie między innymi w kawiarni Literacka. Grywał Pod Jaszczurami i w Helikonie. Tam spotkał po raz pierwszy Tomasza Stańko. W sezonach letnich grywał w Zakopanem, gdzie przenosiła się wtedy większość krakowskich muzyków jazzowych.

W 1967 roku Mieczysław Kosz zdecydował się na przenosiny do Warszawy. Grywał w kawiarni Nowy Świat i poznawał kolejnych muzyków. Mimo tego, że był niewidomy, starał się żyć samodzielnie. W tym samym roku po raz pierwszy zagrał na Jazz Jamboree i mimo, że wielu dziś krytykuje tych, którzy namówili Kosza do opuszczenia Krakowa - trafił w Warszawie na dobry czas – zdążył spotkać się z Komedą przed jego wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, z którego ten miał już nigdy do Polski nie wrócić na żadne muzyczne wydarzenie. Jego występ na Jazz Jamboree był sensacją, podobnie jak kolejne krajowe festiwale. To spowodowało, że został zaproszony na festiwal do Wiednia, który wygrał. Miał na swoim koncie również kilka innych występów na międzynarodowych festiwalach.

Grał w zespole Jana Ptaszyna Wróblewskiego z Jackiem Bednarkiem i Januszem Trzcińskim. Niestety prawdopodobnie nie zachowały się żadne nagrania tego składu. W 1968 roku Kosz z Romanem Gucio Dylągiem i Sergiuszem Perkowskim zagrali na festiwalu w Montreux, gdzie lider miał okazję posłuchać koncertu i spotkać się z jednym ze swoich muzycznych idoli – Billem Evansem. Rozmowa nie była szczególnie długa, ze względu na ograniczone możliwości językowe Kosza, jednak o tym spotkaniu będzie kilkakrotnie wspominał w późniejszych wywiadach. Kosz zdobył w Montreux trzecią nagrodę – przegrał z Palle Mikkelborgiem i Janem Garbarkiem (z Karin Krog). Stawka była zatem wyjątkowo mocna, choć z perspektywy czasu można uznać werdykt jury za dość nietrafiony.

W 1969 roku Kosz występował przez kilka tygodni w Paryżu i latem w Sopocie w kawiarni prowadzonej wtedy przez Zofię Komedową. Tam poznał Mariannę Wróblewską, co później zaowocowało ich współpracą przy płycie „Sound Of Marianna Wróblewska”. Zagrał też jesienią na Jazz Jamboree, podobnie jak w kolejnym – 1970 roku.

W 1971 roku występował w Berlinie i po raz kolejny pojawił się na Jazz Jamboree. Z Bronisławem Suchankiem i Januszem Stefańskim zarejestrował jedyną wydaną za jego życia płytę – „Reminiscence”.

31 maja 1973 roku Mieczysław Kosz wypadł lub jak utrzymują niektórzy wyskoczył z okna mieszkania w okolicach Placu Konstytucji w Warszawie. Nie przeżył tego upadku. Z licznych nagrań radiowych, które powstawały od 1967 roku do dziś komponowane są kolejne wydania jego muzyki. Kosz uwielbiał koncerty i nie pojawiał się często w studiach nagraniowych. Na swój sposób eksperymentował. Sięgał do europejskiej tradycji muzyki klasycznej, choć robił to inaczej, niż amerykańscy trzecionurtowcy. W jego wykonaniu improwizacje z klasycznymi tematami stawały się w zasadzie nowymi utworami. Przekształcał je zdecydowanie bardziej niż Keith Jarrett i wcześniej, niż ten stał się sławny.

Mieczysław Kosz w równie autorski i niezwykle oryginalny sposób grał znane jazzowe standardy, klasyczny repertuar Fryderyka Chopina, popularne piosenki The Beatles i kompozycje własne. Jego interpretacje znanych melodii są z pozoru nieco bałaganiarskie. Zdecydowanie odbiegają od klasycznego odegrania pięknej melodii z miejscem na odrobinę improwizacji. Dla Mieczysława Kosza oryginalna melodia i harmonia była zwykle jedynie pretekstem uruchamiającym wyobraźnię. Wystarczy jednak skupić się trochę i bez trudu gdzieś w gąszczu dźwięków odnajdziemy najważniejsze, choć czasem nie wszystkie dźwięki pozwalające rozpoznać znany i ograny na wszelkie możliwe sposoby temat.

08 czerwca 2021

Vijay Iyer / Linda May Han Oh / Tyshawn Sorey – Uneasy

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Vijaya Iyera na żywo, a wydawało mi się, że to było całkiem niedawno, był jednym z liderów nowego jazzowego gatunku, a może raczej endemicznej, nieczęsto spotykanej odmiany nowoczesnego jazzowego mainstreamu, który potrafił znaleźć balans między szacunkiem dla starych mistrzów i nowoczesnością. Do tego gatunku zaliczyłem też całkiem niedawno – czyli mniej więcej 10 lat temu (a może nawet trochę wcześniej, czas upływa bardzo szybko) Rudresha Mahanthappę. Chwilę później (po obu nie widać wieku) zauważyłem, że z pewnością nie są młodzieńcami, a po dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że w sumie to są młodzi, bo tak zawsze zamierzam nazywać wszystkim muzyków, z którymi łączy mnie w akceptowalnym zaokrągleniu moment przyjścia na świat.

Dlatego też kończący za moment 50 lat Vijay Iyer ciągle dla mnie należący do młodego pokolenia muzyków mógł zmontować sobie trio dobierając dużo młodszych muzyków. Vijay Iyer – rocznik 1971 współpracuje dziś z jedną z najważniejszych postaci australijskiego jazzu obecnych na arenie międzynarodowej – basistką Lindą May Han Oh i najmłodszym w zespole perkusistą Tyshawnem Soreyem (rocznik 1984). W sumie to tegoroczni absolwenci muzycznych akademii uznaliby zespół za raczej starodawny, ale to nie ma większego znaczenia, bowiem liczy się muzyka, a ta jest świeża i nowoczesna.

Koncepcja zespołu Iyera prezentowana na płycie „Uneasy” oparta jest na zbiorowej improwizacji. To dość oczywista formuła dla współczesnego fortepianowego tria. Wyróżnikiem zespołu, dzięku któremu powstał album jest jednak prawdziwa zbiorowość. Nie znajdziecie na tej płycie żadnych wyścigów w konkurencji kto zagra szybciej, głośniej albo ciekawiej. Nie znajdziecie też żadnej muzycznej awangardy. Nie przez przypadek nazwiska wszystkich członków zespołu na okładce są graficznie równie ważne. W odróżnieniu od poprzedniego zespołu Iyera ze Stephanem Crumpem na basie i Marcusem Gilmorem na bębnach, który był zbudowany według koncepcji fortepian plus sekcja, nowy odpowiedzialny za „Uneasy” jest triem z liderem, który daje nieco bardziej nośne nazwisko i kompozycje.

Nie skreślam dziś doskonałych albumów w rodzaju „Historicity”, jednak formuła nowego zespołu jest ciekawsza i daje więcej możliwości, choć z pewnością wymaga od członków zespołu dużo więcej prób i koncertów, o które ostatnio nie jest łatwo.

W czasach świetności fortepianowych składów Oscara Petersona i Billa Evansa, muzykę Iyera wielu nazwałoby awangardową i eksperymentalną. Dziś jest raczej jazzowym mainstreamem łączącym tradycje wielkich mistrzów z nowoczesnym rozumieniem harmonii i interakcji pomiędzy muzykami. Jak można zgrabnie połączyć nowoczesność z tradycją muzycy pokazują sięgając po jedyny na płycie jazzowy standard – „Night And Day” Cole Portera (drugi utwór na płycie, którego nie napisał lider to „Drummer's Song” Geri Allen, melodia z zupełnie innej, współczesnej epoki).

„Uneasy” to album pełen ukrytych historii. Kompozycje lidera są w części już znane i powstawały przez niemal 20 lat. Jeśli śledzicie amerykańską scenę polityczną, odnajdziecie ślady inspiracji – „Combat Breathing” z ruchem Black Lives Matter, a „Children Of Flinth” z problemami z czystością wody w wielu amerykańskich miastach. Znajdziecie też ślady podróży lidera do Chin w „Entrustment” i jego współpracy z artystami hip-hopu w „Touba”. Odnajdziecie też ducha McCoy Tynera w „Night And Day” (z albumu „Inner Urge” Joe Hendersona – polecam jako lekturę dodatkową). Możecie też o tym wszystkim zapomnieć i spędzić godzinkę z doskonałym nowoczesnym jazzowym albumem, jakim bez najmniejszych wątpliwości jest jedna z najlepszych w ostatnich miesiącach nowości ECM – album „Uneasy” zespołu Vijaya Iyera.

Vijay Iyer / Linda May Han Oh / Tyshawn Sorey
Uneasy
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 602435206967

07 czerwca 2021

SBB – Mistrzowie Polskiego Jazzu

SBB to tak dobry i tak rewolucyjny, że pojawia się od dziesięcioleci w przeróżnych zestawieniach branżowych. Każdy chce mieć SBB u siebie. Zespół bywa zaliczany do liderów europejskiego rocka progresywnego, czasem jest, zdecydowanie słusznie tytułowany jednym z najważniejszych, albo nawet najważniejszym zespołem rockowym w Polsce. Fani blues-rocka uważają zespół za swój, niektóre zapisy koncertów zawierają wiele brzmieniowych eksperymentów zbliżających formację do awangardy i muzyki eksperymentalnej, inne miewają charakter muzycznych happeningów.

Grupę SBB zdecydowanie można również zaliczyć do nurtu jazz-rocka, w sumie dość słabo w Polsce lat siedemdziesiątych, kiedy cały jazzowy świat grał ostro i elektrycznie, reprezentowanego. Jednak SBB to klasa światowa i nawet jeśli muzycy należą do tych jazz-rockowców, którzy od rocka przeszli do nieco luźniejszych form muzyki mocniej opartej na partiach improwizowanych, to i tak należą do jazz-rocka bez wątpienia, co potwierdzali nie tylko doskonałymi nagraniami koncertowymi już w latach siedemdziesiątych, ale też wieloma późniejszymi występami, kiedy jazz-rock nie był już na topie.

Dobra muzyka jednak zawsze pozostaje zwyczajnie dobrą muzyką, niezależnie od tego, jaką etykietę gatunkową zechcemy przydzielić konkretnym wykonawcom. W pewnym momencie w latach siedemdziesiątych często na tych samych festiwalach spotykały się grupy rockowców grających jazz prowadzone przez Carlosa Santanę, czy Jeffa Becka i muzyków jazzowych grających rocka – Milesa Davisa, Herbie Hancocka, Billy Cobhama, czy Johna McLauglina. Nikt nie zastanawiał się z którego obozu przyszli, liczyła się i dalej liczy się muzyka. Dlatego dla mnie SBB to zespół jazz-rockowy i jako taki zasługuje na miano Mistrza Polskiego Jazzu.

Zespół powstał w 1971 roku, a jego nazwa – SBB bywała na przestrzeni lat rozwijana do słów Silesian Blues Band, Szukaj Burz Buduj, lub Search Break Build. Ta pierwsza wynika z pochodzenia założyciela grupy – Józefa Skrzeka. Pozostałe oznaczają – tak ja to sobie zawsze tłumaczyłem, burzenie podziałów gatunkowych i budowanie nowej jakości za pomocą eksperymentów. Niektóre źródła podają nawet wcześniejszą datę powstania espołu ustalając jego początki na 1969 rok. W pierwszym składzie oprócz Skrzeka grającego na basie i później częściej na instrumentach klawiszowych, grali również mianowany już do naszego grona Mistrzów Apostolis Anthimos, perkusista Jerzy Piotrowski i przez chwilę grający na harmonijce Ireneusz Dudek.

Zanim zespół na dobre rozwinął skrzydła, jeszcze w tym samym 1971 roku muzycy dołączyli do będącego wtedy u szczytu swojej popularności Czesława Niemena (również już mianowanego Mistrza Polskiego Jazzu). W ten sposób z muzyków SBB, Czesława Niemena i niezwykle kreatywnych i skłonnych do eksperymentów Helmuta Nadolskiego i już mianowanego Mistrza Andrzeja Przybielskiego powstała Grupa Niemen.

Zespół w takiej konfiguracji działał do 1973 roku i nagrał sporo materiału, znanego dziś jako „Marionetki”, „Strange Is This World” i „Ode To Venus”. W 1972 roku muzycy wystąpili na Jazz Jamboree grając program poświęcony muzyce Krzysztofa Komedy, który po latach ukazał się na płycie „Kattorna / Pamflet Na Ludzkość” Czesława Niemena. W tej grupie Józef Skrzek grywał też na elektrycznych skrzypcach, które były dość popularnym w jazz-rockowym świecie instrumentem.

Kiedy rozchodzą się drogi SBB i Niemena w 1973 roku zespół rozpoczyna własną karierę, czerpiąc doskonałe wzorce do pierwszych nagrań z bluesowego stylu zespołu Cream i grup Billy Cobhama. Wyróżnikiem SBB staje się jednak połączenie gitary Apostolisa z fortepianem i wczesnymi instrumentami elektronicznymi Józefa Skrzeka.

Skład zespołu bywa uzupełniany przez dodatkowych muzyków. Krótko po rozstaniu się SBB z Niemenem w składzie pojawiał się rozpoczynający wtedy swój własny projekt, jeden z najciekawszych europejskich skrzypków rockowych Jan Błędowski. Gościł w SBB na krótko, bowiem szybko okazało się, że jego własny Krzak stanowi naturalną konkurencję dla grupy Skrzeka.

Pierwszą płytą nagraną i wydaną przez SBB jest album koncertowy „SBB” zarejestrowany w warszawskiej Stodole w kwietniu 1974 roku. Nagrania koncertowe miały stać się najważniejszą częścią dyskografii zespołu zarówno w okresie jego najbardziej intensywnej działalności w latach siedemdziesiątych, jak i później. Do dziś ukazują się zarówno nowe wartościowe nagrania z tego okresu, jak i kolejne tworzone w tych momentach, kiedy zespół, działający dziś w oryginalnym składzie spotyka się na kolejnych trasach i przy różnego rodzaju jubileuszowych okazjach.

Pierwszym studyjnym nagraniem zespołu jest album „Nowy Horyzont” z 1975 roku. Zespół SBB w latach siedemdziesiątych nagrywał dużo, a każdy kolejny album sprzedawał się w olbrzymich nakładach. Dla Polskich Nagrań grupa była gwarantem wydawniczego sukcesu.

Jednak SBB to przede wszystkim niezwykle udane koncerty, na których muzycy mogli tworzyć dłuższe muzyczne formy i eksperymentować z brzmieniem. Bogata koncertowa dyskografia zespołu obejmuje dziś ponad 40 albumów, wśród których trudno znaleźć nagrania, które nie są warte uwagi. Długie trasy koncertowe, obejmujące w drugiej połowie lat siedemdziesiątych nie tylko koncerty w Polsce, ale również niezliczone okazje do koncertowania i nagrywania płyt w większości krajów Europy Wschodniej, ale też, co oczywiście przyczyniało się do sukcesu finansowego zespołu i pomagało w pozyskiwaniu nowoczesnych instrumentów elektronicznych, w Niemczech Zachodnich, Szwajcarii, Austrii i innych miejscach, które wtedy nazywaliśmy ogólnie Zachodem.

Napięty harmonogram koncertowy oznaczał sukces, ale też skutkował zmęczeniem i nieuchronnie prowadził do konfliktów wewnątrz zespołu. Przypuszczalnie właśnie w wyniku zmęczenia zespół po raz pierwsze zawiesił działalność w 1981 roku po nagraniu doskonałego albumu studyjnego „Memento z banalnym tryptykiem” zawierającego utwór tytułowy, który okazał się nie tylko wtedy ostatnim nagraniem zespołu, ale też był jednym z pierwszych kompozycji członków grupy, którą stworzyli i grali od samego początku istnienia zespołu.

Zespół nie działał niemal przez dekadę, a pierwsza oficjalna reaktywacja nastąpiła w 1991 roku i od tego czasu zespół działa z przerwami do dziś nagrywając nowe płyty studyjne i koncertowe, a także wydając kolejne albumy z obszernego archiwum nagrań koncertowych i rejestracji radiowych.

SBB to od zawsze Józef Skrzek,  Apostolis Anthimos i Jerzy Piotrowski. Na przestrzeni 50 lat w zespole pojawiali się również inni muzycy. Piotrowskiego na przełomie wieków zastępowali czasowo inni perkusiści – Paul Wertico, Gabor Nemeth i Mirosław Muzykant, w końcówce lat siedemdziesiątych drugim gitarzystą zespołu był Sławomir Piwowar. SBB grał i nagrywał z Donem Cherry, Tomaszem Stańko, Tomaszem Szukalskim, Michałem Urbaniakiem, Stanisławem Sojką i wieloma innymi muzykami.

Dyskografia SBB to z pewnością nie jest zamknięty rozdział historii polskiej muzyki jazzowej i rockowej. Nie ma wątpliwości, że fani dostaną jeszcze sporo prezentów do swoich kolekcji zarówno w postaci premier nagrań archiwalnych, jak i prawdopodobnie nowych nagrań zespołu. Najnowsza płyta SBB zawiera nagrania zrealizowane jesienią 2020 roku wspólnie z orkiestrą NOSPR (album „Z miłości jestem”). Ten album jest pandemiczną rejestracją live koncertu, który odbył się bez udziału publiczności. Świętowanie 50 lecia zespołu w oryginalnym składzie uznać zatem należy za rozpoczęte.

06 czerwca 2021

Imuzzic Grand(S) Ensemble – Over The Hills

Album zespołu o zupełnie mi wcześniej nieznanej nazwie Imuzzic Grand(S) Ensemble dotarł do mnie jako nowość. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to nowość sprzed 5 lat. Uznałem jednak, że to projekt przygotowany przez mało znanych muzyków i niewielką wytwórnię, więc jest istotna szansa, że również dla Was będzie to nowość. W tym przypadku data wydania nie ma większego znaczenia.

Myślałem, że tylko część naszej redakcji pamięta o jednej z najbardziej niedocenionych płyt lat siedemdziesiątych – albumie „Escalator Over The Hill (A Chronotransduction By Carla Bley And Paul Haines” Carli Bley & Paula Hainesa. W sierpniu ubiegłego roku przedstawiałem Wam ten wybitny album w cyklu Kanon Jazzu z okazji jego pierwszego od wielu lat wznowienia. Okazuje się, że nie tylko my w redakcji pamiętamy o nagraniu, które według mnie jest dziełem życia Carli Bley. Pamiętają też francuscy muzycy występujący na potrzeby tego projektu pod dość dziwną nazwą Imuzzic Grand(S) Ensemble.

Zespół ma charakter demokratyczny, trudno odnaleźć jakiegoś czytelnego lidera. Repertuar albumu jest współczesnym odtworzeniem utworów z albumu Carli Bley i Pala Hainesa, aranżacjami podzieliło się pięciu członków zespołu, a muzycy na okładce wymienieni są w porządku alfabetycznym. Jedyną wskazówką dotyczącą hierarchii w zespole może być dopisek w książeczce dołączonej do płyty, że projekt powstał z inicjatywy Bernarda Santacruza i Bruno Tocanne.

Oryginalne nagranie Carli Bley jest sporo dłuższe niż album przygotowany przez zespół Imuzzic Grand(S) Ensemble i stanowi unikalne w historii muzyki udane połączenie właściwie wszystkich możliwych gatunków muzycznych. W nagraniu Carli Bley wzięło udział ponad 50 muzyków. Młody skład zespołu Imuzzic Grand(S) Ensemble odtworzył część tego dzieła w składzie niemal pięciokrotnie skromniejszym. Chwilami brakuje mi potęgi orkiestry Carli Bley, ale przecież to nie miał być remake, bo takie rzeczy mają sens na ekranie, w muzyce raczej trzeba pierwotne dzieło jakoś po swojemu zinterpretować, a nie zbliżać się do oryginału, oferując nikomu niepotrzebną kopię.

Projekt skutecznie zrealizowany przez młodszych od twórców oryginalnego nagrania muzyków rozpoczął się od akceptacji Carli Bley, którą do przekazania oryginalnych zapisów nutowych na potrzeby nagrania „Over The Hills” skłonił Bruno Tocanne. Finalny produkt zdobył akceptację Carli Bley, o czym opowiedziała w jednym z wywiadów. Mam nadzieję, że to nagranie przyczyni się do popularyzacji jej niezwykłego dzieła, a ja tej popularyzacji kibicuję. To właśnie dlatego zdecydowałem się przedstawić Wam album wydany pięć lat temu w cyklu, w którym zwykle pojawiają się wydawnicze nowości.

Niezależnie od szlachetnego pochodzenia kompozycji, muzykom, których wcześniej nie znałem udało się stworzyć w skromnym składzie nowe wersje wybranych tematów z albumu Carli Bley w nowoczesnym wydaniu. Z pewnością studiowali partytury i zastanawiali się, jak można podejść do tematu nie naśladując, a interpretując, unowocześniając i dodając coś istotnego od siebie.

Jeśli znacie na pamięć nagrania z 1972 roku, rozpoznacie znajome kompozycje. „Escalator Over The Hill” to projekt ambitny. Podobnie z jego nową wersją – wymaga nieco skupienia i muzycznego doświadczenia. Album Imuzzic Grand(S) Ensemble to dzieło zespołowe. W nagraniu, które ujrzało światło dzienne w 1972 roku brało udział kilku wyśmienitych wirtuozów swoich instrumentów - Enrico Rava, Paul Motian, Howard Johnson, Don Cherry, Jack Bruce, czy wreszcie sama Carla Bley. Nowe wydanie tych kompozycji skupia się na aranżacjach i grze zespołowej, bez zbędnego popisywania się umiejętnościami indywidualnymi. Album „Over The Hills” to doskonały pomysł na przypomnienie wyśmienitego albumu, który już niedługo skończy 50 lat.

Imuzzic Grand(S) Ensemble
Over The Hills
Format: CD
Wytwórnia: Le Reseau Imuzzic / Musea
Data pierwszego wydania: 2015
Numer: 3426300098870