04 sierpnia 2018

Joan Baez – Whistle Down The Wind

Na najnowszy album Joan Baez musieliśmy czekać aż 10 lat. Myślę, że nie ryzykuję zbyt wiele, twierdząc, że dla 77 letniej artystki album i gigantyczna, trwająca niemal 2 lata trasa koncertowa jest pożegnaniem z fanami na całym świecie. Z pewnością, jeśli nie zdążycie zobaczyć na żywo Joan Baez w ciągu najbliższego roku, to później możecie już liczyć tylko na jakieś okazjonalne występy w Kaliforni, gdzie od lat Joan Baez mieszka.


Jej nieprzeciętny, irracjonalnie wręcz prawdziwy głos i olbrzymi dorobek artystyczny zawsze był skupiony na tekstach piosenek, podobnie jest tym razem. Doskonała realizacja, za którą należą się podziękowania Joe Henry’emu, pozwoliła po raz kolejny na przedstawienie zestawu zadziwiająco trafnie wybranych utworów, których przesłanie jest uniwersalne i ponadczasowe – chcemy lepszego świata.  Joe Henry staje się specjalistą od produkcji pożegnalnych albumów – wyprodukował ostatnie płyty w dyskografiach takich artystów, jak Allen Toussaint, czy Solomon Burke. To może być jedynie zbieg okoliczności, ale takie przypadki zdarzają się niezbyt często.

Joan Baez zawsze starała się unikać bezpośredniego nawiązania do bieżących wydarzeń politycznych, nigdy nie ukrywała swoich poglądów, jednak jej nagrania pozostają aktualne nawet wtedy, kiedy nie skojarzymy daty ich powstania z tym, kto wtedy był prezydentem Stanów Zjednoczonych. Stosunkowo nowe utwory, niemal wszystkie wydane już wcześniej przez autorów, skupiają się na tematyce wojny i śmierci. Ich uniwersalność jest niezaprzeczalna, jednak wnikliwi obserwatorzy zauważą, że kluczowym momentem albumu jest tekst piosenki „The Presidend Sang Amazing Grace” – utworu napisanego przez Zoe Mulford, w Europie niemal nieznaną folkową piosenkarkę, dla której inspiracją było jedno z najbardziej emocjonalnych przemówień Baracka Obamy, które pamiętają wszyscy Amerykanie. Obama w czasie mowy żałobnej na pogrzebie ofiar strzelaniny w Charleston, kiedy to biały morderca zastrzelił 9 czarnoskórych osób w czasie modlitwy w kościele przypomniał wszystkim o ponadczasowych wartościach i zaśpiewał z mównicy „Amazing Grace”. Nie wdając się w szczegóły tej historii, każdemu narodowi warto życzyć prezydenta, który potrafi skupić się na czymś więcej, niż lokalnych gierkach i animozjach pomiędzy zwalczającymi się partiami.

„The President Sang Amazing Grace” nie jest pierwszym tekstem śpiewanym przez Joan Baez, który odnosi się do ciągle wydarzających się w Stanach Zjednoczonych ataków szaleńców wyposażonych w broń palną. Przygoda z najnowszą płytą Joan Baez przypomniała mi o prehistorycznym już niemal albumie „Joan Baez 5” i piosence „Birmingham Sunday”. Tego rodzaju skojarzeń jest więcej, ale to tylko dowód, że to właśnie Joan Baez już na zawsze pozostanie jedną z najważniejszych postaci zajmujących się opowiadaniem ważnych historii z gitarą w ręku. Joan Baez nie wymyśliła protest-songów, ale to ona sprawiła, że o ważnych aktualnie sprawach zaczął śpiewać Bob Dylan i wielu innych artystów.

Kolejnym ważnym momentem albumu jest z pewnością nietypowy dla repertuaru Joan Baez, wybierającej raczej folkowe kompozycje, skomponowany przez Anohni – kiedyś lidera zespołu Anthony And The Johnsons utwór „Another World”, będący ekologicznym wołaniem o ratunek dla świata. Może być jednak interpretowany również jako pożegnanie ze śniegiem morzem i doczesnym światem przez Joan Baez.

Trochę szkoda, że prawdopodobnie „Whistle Down The Wind” jest ostatnim albumem Joan Baez, ale jeśli tak w istocie będzie, to Joan Baez za kolejne 50 lat będzie jednym z najważniejszych przykładów tego, jak ze sceną trzeba się pożegnać, a jej album, niezależnie od zmieniających się muzycznych trendów pozostanie na zawsze aktualny. W zupełnie niespodziewany, zapowiedziany jedynie jedną publikacją na facebooku artystki sposób dostaliśmy w prezencie niezwykłą płytę.

Joan Baez
Whistle Down The Wind
Format: CD
Wytwórnia: Proper Records
Numer: 805520031462

02 sierpnia 2018

John Coltrane – Both Directions At Once: The Lost Album

Święty Graal, najważniejsza jazzowa płyta od lat, niezwykłe odkrycie, album dekady i wiele innych epitetów zostało użytych zanim jeszcze album się ukazał. Wystarczył opis okoliczności powstania i skład zespołu, a także zapowiedź doskonałej jakości technicznej nagrań opartych na rezerwowej taśmie, którą sam John Coltrane zabrał po sesji w studiu Rudy Van Geldera do domu i która ponoć od tego czasu w zasadzie była nieużywana.


Z faktem, że muzyka zawarta na płycie jest doskonała trudno się nie zgodzić. Techniczna jakość materiału nie odbiega znacząco od innych produkcji wydawanych w latach sześćdziesiątych zaraz po nagraniu. Czy jednak ten album jest najważniejszym jazzowym nagraniem, jakie znalazło się w sklepach od lat? Czy to jakiś historyczny moment w historii muzyki improwizowanej?

Moim zdaniem zdecydowanie nie. Gdyby tak było, świadczyłoby to jedynie o słabości całych pokoleń muzyków, którzy przecież starali się bardzo. John Coltrane to geniusz, nikt, nawet jeśli nie przepada akurat za jego spojrzeniem na muzykę, nie podważa jego statusu. Jednak jeśli materiał, który w czasie nagrania został uznany za ciekawy (innych taśm muzycy raczej do domu nie zabierali i nie przechowywali przez lata) przez samego Johna Coltrane’a, to jednak nie był na tyle sensacyjny, żeby od razu go wydać.

Takich zaginionych i cudownie odnalezionych taśm w historii jazzu było wiele i będzie jeszcze z pewnością równie dużo w przyszłości. Czy muzyka z „The Lost Album” zmienia w jakikolwiek sposób moje spojrzenie na twórczość Johna Coltrane’a. Z pewnością nie. Czy sprawia, że uważam go za bardziej genialnego? W żadnym wypadku. Czy warto dorzucić ten album do własnej kolekcji – zdecydowanie tak, choć to raczej punkt widzenia kolekcjonera, który ma już wszystkie inne dostępne w sensownej jakości oficjalne i te mniej oficjalne nagrania Johna Coltrane’a.

Czy to album przełomowy – nie, bowiem nie jest w żadnej mierze zaskakujący, jest dokładnie taki, jakiego spodziewałbym się od Johna Coltrane’a w 1963 roku i jakiego spodziewałem się w 2018 wiedząc, kiedy został nagrany.

Z pewnością w najbliższym czasie przeczytacie wiele mniej lub bardziej kompetentnie napisanych artykułów analizujących zestaw kompozycji i fakt, że te nowe, pozbawione nawet tytułów, Coltrane gra na sopranie. Przeczytajcie też, że w niektórych utworach zespół wraca do dość szablonowej koncepcji powtarzania tematu między partiami improwizowanymi. Każdy z nas będzie zastanawiał się dlaczego tak się stało. Wszystkie pomysły będą czystą spekulacją. Ja dołożę swoją – może muzycy ćwiczyli nowy temat i umówili się, że między solówkami przegrają go sobie na próbę. Nie wiemy przecież, czy sesja miała być wydana, czy to był rodzaj próby nowego materiału w studiu, a magnetofony były włączone przypadkowo, albo na wszelki wypadek?

Recenzenci będą się zastanawiać, dlaczego taka sesja powstała w trakcie przygotowań do nagrania jednej z najbardziej nietypowych płyt w dorobku Johna Coltrane’a – albumu nagranego w wspólnie z Johnny Hartmanem. Ten kontekst dowodzi tylko jak niezwykle uniwersalnym muzykiem był John Coltrane, ale to przecież dla nas wszystkich oczywiste nawet bez albumu „The Lost Album”.

Dziś „The Lost Album” ma na rynku nawet trudniejsze zadanie, niż miałby w 1963 roku. Co prawda w owym czasie nawet najwięksi zapaleńcy narzekali trochę na zbyt wiele nowych nagrań Johna Coltrane’a, co nadwyrężało budżet każdego fana – płyty wydawał zarówno Atlantic, jak i Prestige, a sam Coltrane spełniał zarówno komercyjne oczekiwania producentów, nagrywając z Hartmanem, czy Duke’em Ellingtonem, a także przygotowując materiał na album „Ballads”, ale również nie zapominał o rozwoju swoich własnych koncepcji, które możemy usłyszeć na wydanej w 1963 roku płycie „Impressions” i w nagraniach koncertowych z „Live At Birdland”.

Dziś znamy jednak nie tylko płyty nagrane wcześniej, ale też późniejsze nagrania i każdy może sobie wybrać, czy woli Johna Coltrane’a z Johnny Hartmanem, Milesem Davisem, czy późniejszego autora „Love Supreme” i „Kulu Se Mama”, czy niezwykle radykalnego, jakiego możemy usłyszeć na nagraniach koncertowych w rodzaju „Live At The Village Vanguard Again!”, czy „The Olatunji Concert”.

„The Lost Album” z pewnością nie powinien być Waszą jedyną płytą Johna Coltrane’a, ale w pierwszej dziesiątce jego dyskografii zajmuje mocne miejsce i jest pozycją obowiązkową dla każdego słuchacza potrafiącego nie tylko docenić mistrza, ale również pragnącego prześledzić rozwój jego muzycznych koncepcji, co szczególnie ułatwia dwupłytowa wersja albumu, która jest zdecydowanie godna polecenia. W zasadzie wydanie wersji jednodyskowej uważam za niepotrzebne, jeśli już dysponuje się materiałem na dwa dyski, w tym przypadku całość jest de facto materiałem nagranym jedynie na próbę, w związku z tym drugiego dysku nie wypełniają słabsze i odrzucone wersje tych samych kompozycji, a równoprawny materiał pokazujący pracę nad poszczególnymi kompozycjami.

John Coltrane
Both Directions At Once: The Lost Album
Format: 2CD
Wytwórnia: Impulse / Verve
Numer: 602567492993

01 sierpnia 2018

Dawid Lubowicz – Inside

Gwiazdorski skład, wszechstronnie utalentowany lider i żadnych ograniczeń artystycznych – to musiała być bomba. Aż trudno uwierzyć, ale „Inside” jest solowym debiutem Dawida Lubowicza. Ilość płyt na których zagrał, tych firmowanych przez Atom String Quartet i Bester Quartet, a także występów gościnnych sprawiła, że wydawało się oczywiste, że album solowy musi się pojawić.


Fani Dawida Lubowicza musieli sporo poczekać, jednak „Inside” okazuje się doskonałym debiutem, choć w przypadku tak doświadczonego artysty z obszerną dyskografią, debiut jest słowem najzupełniej umownym. „Inside” to po prostu pierwsza okazja na zagranie w dokładnie takiej muzyki, jakiej pragnął sam lider.

Rozpoczynający album przebojowy „Highlander On The Trip” w pierwszym momencie nie zabrzmiał w moim odtwarzaczu obiecująco. Trudno uznać kopiowanie najlepszych pomysłów Pat Metheny Group sprzed wielu lat za coś odkrywczego i wartego większej uwagi. To jednak jedynie przebojowy początek, być może skierowany do tych, którzy zechcą na próbę posłuchać początku albumu. Dalej jest znacznie ciekawiej. Błyskotliwa improwizacja lidera w kolejnej kompozycji – „Jazz Babariba” nie pozostawia wątpliwości, że to płyta jednego z najlepszych polskich jazzowych skrzypków, a to oznacza, że również jednego z najlepszych skrzypków na świecie. Porywająco odpowiada jak zwykle zaskakujący Krzysztof Herdzin, a dalej jest już tylko bardzo dobrze.

„Memento” to romantyczna słowiańska ballada, ubarwiona – tu zgaduję, że przez Krzysztofa Herdzina, kilkoma nutami na flecie, „Pieśń Roksany” to popis gry zespołowej – introdukcja na kontrabasie (jak zawsze punktualny Robert Kubiszyn) i solo na perkusji w wykonaniu Łukasza Żyty. W inspirowanym folklorem „Obercology” Krzysztof Herdzin sięga po akordeon. On potrafi zagrać na wszystkim, gdyby miał wystarczająco dużo czasu, którego nigdy nie będzie miał, mógłby nagrywać w studio solowe płyty big-bandowe.

Mieszanka jazzu ze słowiańską kulturą sprawdza się znakomicie od czasów Krzysztofa Komedy, a skrzypce, szczególnie w dobrych rękach są do tego rodzaju grania znakomitym instrumentem. Debiut Dawida Lubowicza w roli lidera, skrzypka i kompozytora wypada doskonale. Gdyby ten album pojawił się niezapowiedziany i jego autorem byłby muzyk rzeczywiście debiutujący w studiu nagraniowym, byłby objawieniem. Dawid Lubowicz sam sobie wysoko zawiesił poprzeczkę. Od jego pierwszego albumu oczekiwałem więcej ciekawych kompozycji. Piękne ballady, parę genialnych momentów Krzysztofa Herdzina i doskonałe sola na skrzypcach, to dużo, jednak dla mnie trochę za mało. Spodziewałem się działa genialnego, a wyszło bardzo dobrze. Ekonomiści nazywają to efektem bazy, a ja zwyczajnie oczekiwałem jakiegoś przełomu. A powstała tylko piękna płyta z doskonałą muzyką. A może nie tylko, ale aż tyle?

„Inside” pewnie zgarnie kilka jazzowych nagród za rok 2018, ja jednak czekam na więcej. Mam też nadzieję, że doskonale wypadająca współpraca Lubowicza z Herdzinem nie skończy się na tym jednym nagraniu.

Dawid Lubowicz
Inside
Format: CD
Wytwórnia: Zbigniew Seifert Foundation
Numer: 5907222048054

31 lipca 2018

The Thin White Ukes – Bowie Refashioned

Takie rzeczy czasem zdarzają się w najmniej oczekiwanym momencie. Muzykę z albumu „Bowie Refashioned” usłyszałem po raz pierwszy z głośników w jednym z ciekawszych niezależnych sklepów płytowych w Melbourne, miejscu dla wielu kultowym – The Basement Discs. Znalazłem się tam w poszukiwaniu australijskiej muzyki inspirowanej lokalnym folklorem. Niestety ciągle jeszcze nie znalazłem prawdziwego australijskiego brzmienia, choć muzycznie dzieje się w Australii sporo, to jednak większość lokalnych produkcji kopiuje amerykańskie wzorce, a kopie – jak wiadomo zawsze pozostaną kopiami.


Muzyka zupełnie nieznanego, nawet na lokalnym rynku zespołu The Thin White Ukes zauroczyła mnie, choć słuchając jej w sklepie nie od razu dotarło do mnie, że wszystkie piosenki, które słyszę pochodzą z repertuaru Davida Bowie.

Oczywiście można uznać, że to skok na kasę, bowiem nigdy za życia Davida Bowie nie można było kupić w zasadzie w każdym sklepie z płytami w każdym zakątku świata większości jego albumów. To kolejny przykład, jak śmierć pomaga artystom. Nawet jeśli zespół The Thin White Ukes powstał z myślą o wykorzystaniu okazji i jego kariera zakończy się na tym jednym, poświęconym piosenkom Davida Bowie projekcie, to i tak było warto.

Troje muzyków – Betty France, Michael Dwyer i Robert Stephens grają na popularnym w Australii instrumencie – ukelele i tworzą niezwykłe harmonie wokalne. Mają doskonałe wyczucie istoty kompozycji Davida Bowie. W ich wykonaniu, niemal akustycznym i niezwykle kameralnym piosenki wybrane trafnie z całej dyskografii Bowiego będziecie odkrywać na nowo. Wiele ważnych rockowych kompozycji kojarzonych jest z konkretnymi wykonaniami. „Let’s Dance” z charakterystyczną linią basu i solówką Stevie Ray Vaughana, „Heroes” z syntetycznym zespołem i gitarą Roberta Frippa, „Sound And Vision” to nie tylko sam Bowie, ale też syntetyczne podkłady Briana Eno.

„Ashes To Ashes” w zasadzie nie istnieje bez niezwykłego teledysku i syntezatorów. Wiele kompozycji Davida Bowie związanych jest z polityka, komentuje sprawy obyczajowe, ale również stanowi kreację artystyczną wraz z jego scenicznym wizerunkiem. W związku z tym inni artyście nawet jeśli śpiewają jego piosenki, to wybierają jedną, pasującą do ich własnej artystycznej wizji.

Zespół The Thin White Ukes powstał w 2014 roku i od zawsze zajmuje się wyłącznie piosenkami Davida Bowie. Jednak w żadnym razie ich działalności nie można porównać do klasycznych, popularnych w Australii cover bandów będących atrakcją małych miasteczek, które nigdy nie będą gościć światowych gwiazd. Muzycy The Thin White Ukes potrafią zaśpiewać kompozycje Davida Bowie często ciekawiej niż ich twórca, upraszczają melodie wydobywając z nich niezwykłe piękno. Udowadniają, że David Bowie był niezwykłym muzykiem, pokazują, że jego kompozycje doskonale sprawdzają się bez kontekstu politycznego, obyczajowego i scenicznych kreacji, których Bowie był mistrzem. Dzięki The Thin White Ukes wielu słuchaczy dostrzeże w nim genialnego muzyka. Ich album „Bowie Refashioned” jest zwyczajnie fantastyczny, mam nadzieję, że nie pozostanie lokalną ciekawostką podziemia muzycznego w Melbourne.

The Thin White Ukes
Bowie Refashioned
Format: CD
Wytwórnia: The Thin White Ukes
Numer: brak

30 lipca 2018

Tomasz Stańko


Od 2010 roku niemal codziennie otwierając mój blog patrzę na tytułowe zdjęcie pozostawionej na chwilę na scenicznym odsłuchu trąbki. To nie jest przypadkowy instrument. To trąbka, na której w 1998 roku grał Tomasz Stańko. Zdjęcie powstało w czasie próby do koncertu poświęconego muzyce Krzysztofa Komedy, krótko po wydaniu płyty „Litania” w składzie z muzykami skandynawskimi, którzy uczestniczyli w nagraniu tego albumu. Przypadkowy kadr z tego dnia znalazł się na czołówce mojego bloga ponad 8 lat temu, a dziś opuszczona trąbka Mistrza Tomasza nabrała szczególnego znaczenia. Nie będzie już nowych nagrań, Tomasz Stańko nie zagra już żadnego koncertu, nam pozostaną płyty i wspomnienia koncertów i rozmów z mistrzem.

W tym miejscu mogłyby się pojawić wspomnienia o najciekawszych płytach, czy najlepszych koncertach, ja wolę jednak powspominać samotnie przy niezwykłych dźwiękach trąbki Mistrza Tomasza.