07 maja 2011

Eliane Elias - Everything I Love

Tytuł dzisiejszej płyty w zasadzie określa jej zawartość. Na tym pochodzącym z 2000 roku krążku znajdziemy mały przewodnik po wszystkich współczesnych stylach jazzowej gry na fortepianie. Eliane Elias nie posiada jakiejś szczególnie błyskotliwej techniki. Potrafi za to pełnymi garściami czerpać z bogatej spuścizny muzycznej tradycji, dodając do tego nieco własnych pomysłów i całości nadając zadziwiająco spójny charakter.

To właśnie najbardziej niespodziewana cecha dzisiejszej płyty. Pomimo nagrania z udziałem dwu kompletnie różnych sekcji rytmicznych i w kilku utworach z udziałem gitary. Na tej płycie znajdziemy klasyczny jazzowy repertuar, pozbawiony brazylijskich nut często pojawiających się w nagraniach artystki, która pochodzi z tego właśnie kraju. Są tu kompozycje Charlesa Mingusa, Dizzy Gillespiego i klasyki amerykańskich songbooków – utwory George’a i Iry Gershwinów, Cole Portera, Sammy Cahna i Jule Styne i innych. Są też introdukcje i całe utwory skomponowane przez Eliane Elias. W kilku utworach Eliane Elias korzysta też ze swoich możliwości wokalnych. W tym jest dużo słabsza niż w grze na fortepianie, więc te wprawki należy potraktować jedynie z życzliwą ciekawością jako możliwość ubarwienia trudnej formuły fortepianowego tria.

Za to na fortepianie potrafi właściwie wszystko. Nie dysponuje może wirtuozerską techniką, ale na pewno wielką wiedzą o historii jazzu. W jej grze słychać nuty nieco już dziś archaicznego stride piano, jest dużo swingu, comping, walking i świetna lewa ręka, będąca słabą stroną wielu jazzowych pianistów, są własne pomysły harmoniczne. Interpretując ograne na wszystkie sposoby standardy w rodzaju I Fall In Love Too Easily, Alone Together, czy Woody ‘N’ You ma w każdym z nich coś osobistego do przekazania.

Całość jest wyważona, oszczędna emocjonalnie i przyjemna w codziennej eksploatacji. To taki rodzaj jazzu, który można zaprezentować znajomym, którzy od jazzu uciekają. To nie jest muzyka banalna, choć zupełnie lekkostrawna. Gdzieś pod spodem skrywa niebanalne pomysły interpretacyjne.

Każda z sekcji rytmicznej jest zdecydowanie inna. Marc Johnson (bas) i Jack DeJohnette (perkusja) – to typowa sekcja towarzysząca fortepianowi, działająca dzięki perfekcyjnej precyzji perkusisty jak zawodowy metronom i pozostawiająca całą inwencję wykonawczą w rękach solisty. Drugi zespół – Christian McBride (bas) i Carl Allen (perkusja) jest zupełnie inny. Chcistian McBride gra partie solowe, pozostawiając z kolei Carla Allena gdzieś w tle, będąc w większości utworów równorzędnym partnerem Eliane Elias.

Ta płyta to spójny, dobry kawałek fortepianowego rzemiosła. Przyjemny i lekki, choć nie pozbawiony drugiego dna dla koneserów. Nie każdy musi być na siłę oryginalny. Takie płyty środka słucha się przyjemnie, choć na pewno nie jest łatwo przebić się w tłumie innych takich produkcji. Dzisiejsza płyta zasługuje na uwagę. Jest taka zwyczajna, relaksująca i przyjemna. Nie tworzy nowej jakości bo nie musi. Po prostu jest dla naszej przyjemności.

Eliane Elias
Everything I Love
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 72435208272

06 maja 2011

Lee Morgan - Delightfulee

Dzisiejsza płyta z pewnością nie należy do najważniejszych w dorobku Lee Morgana. Ja jednak z pewnością zaliczam się do fanów tego wybitnego trębacza, dlatego czasem sięgam również do tych mniej znanych i pewnie nieco słabszych, co nie znaczy, że słabych pozycji. Te najważniejsze, czyli The Sidewinder i Taru opisywałem już wcześniej tutaj:



Całkiem niedawno odświeżyłem sobie też nieco już przez moją muzyczną pamięć zapomnianą płytę Tom Cat:


Lee Morgan to niewątpliwie obok Freddie Hubbarda najważniejsza postać jazzowej trąbki lat sześćdziesiątych. Dzisiejsza płyt jest dowodem na to, że nawet zmagając się z przeciwnościami nie najlepiej zorganizowanej sesji udało się nagrać całkiem ciekawy materiał. Mój egzemplarz płyty, to edycja Rudy Van Gelder Edition wzbogacona o cztery istotne z punktu widzenia całości utwory. Pierwotnie na program płyty złożyły się cztery utwory zagrane w składzie z Joe Hendersonem na saksofonie tenorowym i sekcją, którą tworzyli McCoy Tyner, Bob Cranshaw i Billy Higgins. Do tego płyta zawierała dwa utwory nagrane w większym składzie – ośmiu instrumentów dętych i zaaranżowane przez Oliviera Nelsona. Repertuar płyty to tradycyjnie dla wydawnictw Blue Note z tamtego okresu mieszanina materiału napisanego specjalnie na ta sesję przez lidera (całkiem zgrabne 4 kompozycje) i dwa tak zwane przeboje, które miały z pewnością pomóc w sprzedaży albumu. Te komercyjne wehikuły to w tym wypadku Yesterday Johna Lennona i Paula McCartneya oraz Sunrise, Sunset – temat przewodni z musicalu Skrzypek na dachu (Fiddler On The Roof). Te właśnie dwa utwory zagrane są w większym składzie.

W takiej postaci wyglądało na to, że owe dwa utwory dołożono z jakiegoś magazynu odrzutów, chcąc dopełnić album do wymaganej długości i zwiększyć jego sprzedaż. Jednak dopiero edycja Rudy Van Gelder Edition ujawnia, że kompozycje oryginalnie zagrane na płycie w kwintecie też zostały zaaranżowane i zagrane przez orkiestrę pod wodzą Oliviera Nelsona. W tej edycji dostajemy dodatkowo prawie pół godziny wartościowej i jakże odmiennej muzyki. Przedziwny doprawdy pomysł miał Alfred Lion produkując tę płytę i tworząc tak przedziwną mieszankę.

Muzyka też jest dość zadziwiająca. Już otwierająca płytę kompozycja lidera Ca-Lee-So to introdukcja o jaką podejrzewałbym wielu pianistów, ale na pewno nie McCoy Tynera. Niezwykle zwiewnie i lekko zagrany temat, zgodnie z sugerującym to tytułem, nawiązujący rytmicznie do calypso. W kolejnym utworze z kolei Joe Henderson momentami gra gdzieś zupełnie poza melodią, posługując się jedynie akordowym schematem kompozycji i wydobywając ze swojego saksofonu brudne dźwięki przypominające bardziej wczesnego Johna Coltrane’a, niż gładkie, nienaganne technicznie frazy z których go wszyscy znamy.

Lider zawsze pozostaje sobą, grając wyśmienite solówki, niezwykle kompetentne i przemyślane, tradycyjnie raczej komentujące temat przewodni niż ścigające się na ilość dźwięków z innymi mistrzami trąbki. Nawet z Yesterday i Sunrise, Sunset potrafi zrobić jazzowe perełki, niezależnie od tego, że za plecami ma cały tłum instrumentów dętych, wśród których jest między innymi druga trąbka (Ernie Royal), saksofon altowy (Phil Woods) i saksofon tenorowy (Wayne Shorter). W wariancie orkiestrowym Billy Higginsa zastępuje Philly Joe Jones, który najwyraźniej nie odnajduje się w tym klimacie, pozostając w jakiś przedziwny dla siebie sposób bez porozumienia z pozostałymi muzykami sekcji rytmicznej i jednocześnie wprowadzając odrobinę bałaganu poprzez nadużycie czyneli.

Tak więc dostajemy w sumie wyśmienite solówki Lee Morgana, które są podstawową wartością tej płyty i poprawną, ale nie wybitną resztę. To właśnie dlatego The Sidewinder i Taru to dzieła wybitne, a ta płyta jest tylko dobra. A Yesterday całkiem fajne…

Lee Morgan
Delightfulee
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 094639277025

05 maja 2011

Simple Songs Vol. 11

Bohaterem wczorajszej audycji był wyśmienity pianista, muzyk który nagrał wiele płyt pod własnym nazwiskiem, jednak najbardziej znamy go jako wyśmienitego sidemana i człowieka prowadzącego sekcje rytmiczne całej masy sławnych jazzowych nagrań. W czasie czterdziestoletniej obecności na scenie nagrał ponad 20 płyt solowych. Ten muzyk to Tommy Flanagan.

Tommy Flanagan urodził się w 1930 roku, pierwszych nagrań studyjnych dokonał w 1956 roku razem z big bandem Thada Jonesa. W tym samym roku nagrał też płytę z Kenny Burrellem. Swoją pierwszą autorską płytę nagrał już rok później (Overseas). Pozostał aktywnym muzykiem właściwie do ostatnich dni życia. Zmarł w listopadzie 2001 roku.

Po wielu latach od nagrania wspólnie z Johnem Coltranem Giant Steps Tommy Flanagan wspominał muzycznie swoje prawdopodobnie najważniejsze nagrania. Oprócz lidera na fortepianie, grają George Mraz na kontrabasie i Al Foster na perkusji.

* Tommy Flanagan – Giant Steps – Giant Steps: In Memory Of John Coltrane

Zagrać kompozycje Johna Coltrane’a bez saksofonu to spore wyzwanie, jednak zapewne łatwiejsze jeśli zna się je niejako od środka. Nagranie pochodzi z nagranej dla wytwórni Enja w 1982 roku płyty Tommy Flanagana zawierającej kompozycje Johna Coltrane’a, w większości te, w których kompozytorowi w nagraniu towarzyszył nasz dzisiejszy bohater. Tak ważnej pozycji w historii jazzu nie można pominąć. Zatem teraz oryginał z płyty Giant Steps – zagrają John Coltrane – saksofon tenorowy, Tommy Flanagan – fortepian, Paul Chambers – kontrabas i Arthur Taylor – perkusja. Jak przekonają się za słuchając tego nagrania ci z Was, którzy nie pamiętają dokładnie płyty Giant Steps Johna Coltrane’a, a przypomną sobie ci, którzy jeszcze w tym tygodniu jej nie słuchali, Tommy Flanagan nie występuje jedynie w roli dyrygującego sekcją rytmiczną. Dostaje całkiem sporo czasu na własną solówkę.

* John Coltrane – Giant Steps – Giant Steps

Trudno pisze się o takiej płycie jak Giant Steps Johna Coltrane’a, o niej napisano już wszystko i zrobili to najwięksi krytycy i znawcy jazzu. Tak więc do naszego kanonu w majowym wydaniu JazzPRESSu wybrałem mniej znaną, ale nie mniej interesującą płytę Johna Coltrane’a z udziałem Tommy Flanagana. Ta płyta, to wspólne nagranie Johna Coltrane’a i Kenny Burrella – nazwana enigmatycznie Kenny Burrell & John Coltrane. O kolejności nazwisk pewnie zdecydował alfabet, albo losowanie, bądź względy kontraktowe. Z tej płyty, na której właściwie znajdziemy trzech równoprawnych muzyków grających solówki – Johna Coltrane’a. Kenny Burrella i Tommy Flanagana wybrałem kompozycję Tommy Flanagana – Freight Trane. Sekcję rytmiczną uzupełniają tutaj Paul Chambers (kontrabas) i Jimmy Cobb (perkusja).

* Kenny Burrell & John Coltrane – Freight Trane - Kenny Burrell & John Coltrane

Ostatnią już płytą z kanonu z udziałem Tommy Flanagana w majowym numerze JazzPRESS jest kolejna gigantyczna płyta, do której dołożył swoje muzyczne trzy grosze Tommy Flanagan – Saxophone Colossus Sonny Rollinsa. Saxophone Colossus rozpoczyna się czymś, co z pewnością można nazwać jednym z jazzowych przebojów wszechczasów. To jakby od niechcenia napisany przez lidera na tę płytę i równie lekko zagrany temat St. Thomas. To chwytliwa, pozostająca na długo w pamięci melodia, wyśmienity saksofon i świetny, jak zwykle melodyjny, choć po swojemu oszczędny w dźwiękach Tommy Flanagan na fortepianie. Sekcję tworzą tym razem Doug Watkins (kontrabas) i Max Roach (perkusja).

* Sonny Rollins – St. Thomas - Saxophone Colossus

Tommy Flanagan współpracował również z Milesem Davisem – przykładem jest przepiękna ballada Dave Brubecka – In Your Own Sweet Way z albumu Collector’s Items. Grają Miles Davis (trąbka), Tommy Flanagan (fortepian), Sonny Rollins (saksofon tenorowy), Paul Chambers (kontrabas) i Art Taylor (perkusja).

* Miles Davis – In Your Own Sweet Way – Collector’s Items

Jeśli jesteśmy przy trębaczach, nie można pominąć udziału Tommy Flanagana w sesjach nagraniowych Freddie Hubbarda. Jedną z moich ulubionych płyt Freddie Hubbarda, który razem z Lee Morganem tworzy zaszczytny poczet najważniejszych trębaczy lat sześćdziesiątych, jest The Artistry Of Freddie Hubbard. Tu również ważną rolę odgrywa dostając w każdym utworze miejsce na wyśmienite solo Tommy Flanagan. Poczet ważnych trębaczy lat sześćdziesiątych uzupełniają oczywiście Miles Davis (Clifford Brown zmarł przed początkiem tej dekady, w roku 1956), jednak Miles to przede wszystkim największy kreator jazzu, a potem dopiero trębacz. Z płyty The Artistry Of Freddie Hubbard słuchajmy tematu Caravan Duke Ellingtona – zespół uzupełniają Curtis Fuller (puzon), John Gilmore (saksofon tenorowy), Art Davis (kontrabas) i Louis Hayes (perkusja).

* Freddie Hubbard – Caravan – The Artistry Of Freddie Hubbard

Jedną z najlepszych konfiguracji instrumentalnych, w jakich udało się wystąpić Tommy Flanaganowi jest moim zdaniem duet z gitarą. Nie można pominąć zatem cytatu z płyty, za którą Tommy Flanagana osobiście bardzo cenię. To The Incredible Jazz Guitar Of Wes Montgomery. Z tej płyty wypełnionej gitarowo – fortepianowymi balladami, które brzmią jakby były długo aranżowane i przemyślane, warto wybrać jeden ze starszych jazzowych standardów, Polka Dots And Moonbeams w wykonaniu Wesa Montgomery (gitara), Tommy Flanagana (fortepian), Percy Heatha (kontrabas) i Alberta Heatha (perkusja).

* Wes Montgomery - Polka Dots And Moonbeams - The Incredible Jazz Guitar Of Wes Montgomery

Przenieśmy się do nieco bardziej współczesnych czasów. Jest rok 1997. Joe Henderson nagrywa wyśmienitą płytę Porgy And Bess, zaskakując dość nieoczekiwanym składem muzyków i niekonwencjonalnym podejściem do ogranych przecież na wszystkie strony tematów. Do nagrania zaprasza zarówno muzyków pamiętających złoty dla jazzu okres lat sześćdziesiątych jak i tych nieco młodszych. Na fortepianie zagra nasz bohater, a na akustycznej gitarze w zupełnie dla słuchaczy nieoczekiwany sposób John Scofield. Poza tym Dave Holland i Jack DeJohnette. W tym utworze Tommy Flanagan nie ma swojej solówki, jednak sekcję prowadzi po mistrzowsku.

* Joe Henderson – I Loves You, Porgy - Porgy And Bess

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Na tej samej płycie znajdziemy również duet instrumentalny Joe Hendersona i Tommy Flanagana. Choć wspólne nagrania saksofonistów z pianistami bez sekcji rytmicznej nie są czymś nadzwyczajnie rzadkim, ten duet jest niezwykłej wręcz urody.

* Joe Henderson & Tommy Flanagan – Bess, You Is My Woman Now – Porgy And Bess

Na tej płycie znajdziemy też fragment wokalne z udziałem Chaki Khan i Stinga, ale to może innym razem…

Tommy Flanagan współpracował też z młodszymi muzykami. W 1995 roku uczestniczył w nagraniu płyty Marka Whitfielda – 7th Ave. Stroll. Na tej płycie znajdziemy sporo nienajgorszych kompozycji młodego gitarzysty. Dla nas ważny jest Tommy Flanagan, posłuchajmy więc z tej płyty duetu naszego bohatera z jej liderem w kompozycji Vernona Duke’a – Autumn In New York.

* Mark Whitfield – Autumn In New York – 7th Ave Stroll

Nie udało się niestety zmieścić żadnego nagrania Tommy Flanagana z Ellą Fitzgerald, ale to temat na osobną audycję, która nieuchronnie kiedyś się wydarzy.

A już za tydzień zajmiemy się niezwykłą artystką pochodzącą z Azerbejdżanu. Aziza Mustafa Zadeh jest postacią niezwykłą, trudną do opisania, jej muzyka jest syntezą jazzu, muzyki klasycznej i folkloru Gruzji i Azerbejdżanu. Z równą łatwością i techniczną biegłością gra kompozycje Fryderyka Chopina i Theloniousa Monka. Na jej płytach grywają Al. Di Meola, Stanley Clarke, Bill Evans (saksofonista), Omar Hakim Toots Thielemans, Philip Catherine i wielu innych. Aziza Mustafa Zadeh jest wirtuozem fortepianu, śpiewa jazzowe standardy i nieznane w Europie pieśni swojego narodu. Występuje w filharmoniach i klubach jazzowych. Zachwyca urodą i estradową charyzmą, a także sprawnością warsztatową i znajomością materii muzycznej niemal całego świata.

03 maja 2011

Wojciech Staroniewicz - A’ FreAK-aN Project

Biorę płytę do ręki… Cztery saksofony i dużo instrumentów perkusyjnych. Goście z Afryki. Będzie czad, dużo energii i afrykańskich inspiracji, a w szczególności ciekawych i niebanalnych rytmów. Wkładam płytę do odtwarzacza. Czy to na pewno ta sama płyta? Sprawdzam, tak to ta sama, i niestety zupełnie inna. Pierwszy utwór – Asale – całkiem zgrabna melodia przedstawiona przez saksofon. Niestety nie wiem który, to znaczy myślę, że przez saksofon lidera, ale jak się później przekonam, po wysłuchaniu całej płyty, momentami saksofonistów trudno odróżnić. To niezbyt dobrze. Ten pierwszy utwór to właściwie niekoniecznie wehikuł dla saksofonowych improwizacji, a raczej zgrabna melodia wygrywana przez grającego na marimbie i kalimbie Dominika Bukowskiego. To też zupełnie nieafrykański klimat. Przypomina mi to raczej nieco tylko lepszą i ambitniejszą wersję muzyki puszczanej do znudzenia na wieczornych imprezach hoteli all-inclusive gdzieś na Dominikanie, albo Kubie. No może trochę więcej – na przykład przystępne propozycje okołojazzowe Monty Alexandra ze Sly Dunbarem i Robbie Shakespearem.

Dalej już kompozycje nie są takie zgrabne. Momentami pojawiają się też nieco bardziej agresywne saksofonowe frazy poruszające się w strukturach harmonicznych umiejscowionych, przynajmniej w zamyśle gdzieś pomiędzy wczesnym Johnem Coltranem a młodym Kenny Garrettem. Trochę w tym zabawy brzmieniem saksofonów, jednak całość niweczona jest przez nienajlepszą realizację dźwięku, w której uderza całkowity brak mikrodynamiki. Brzmi to tak, jakby płytę przygotowano dla tych, którzy i tak tej głębi faktury dźwięku nie usłyszą. Jednak wtedy może wystarczyłyby pliki mp3 dostępne gdzieś w sieci?

Trudno muzykom odmówić umiejętności warsztatowej. Jednak całości brak pomysłu. Nie każdy musi oczywiście mieć unikalny pomysł na brzmienie i kompozycje. Kłopot w tym, że tu pomysłu nie ma. Jest wiele płyt, którym nie można łatwo przyczepić żadnej etykietki. Kiedy oznacza to twórcze poszukiwania, to może być komplementem. Na  A’ FreAK-aN Project to jest niestety zwyczajnie brak pomysłu na to, czym ma być ta płyta.

Muzyka właściwie nie jest zła, nie jest też jednak jakaś szczególnie dobra. Nie ma w niej emocji. To taka płyta, z której właściwie nic nie pamiętam już w kilka minut po tym, jak opuszcza szufladę mojego odtwarzacza. To znaczy, że nie budzi we mnie żadnych emocji, ani pozytywnych, ale uczciwie trzeba też przyznać, że nie budzi też negatywnych, na przykład chęci jej wyrzucenia przez okno. Ot taka ilustracyjna muzyka lekko zabarwiona jazzowymi klimatami, rodem bardziej ze środkowej Ameryki (w związku z dominacją dźwięków marimby i kalimby), niż z Afryki. Afrykańska egzotyka, to nie dźwięki muszli i innych trudnych do rozpoznania perkusjonaliów. To powinny być odpowiednie kompozycje i przede wszystkim unikalne rytmy.

Paru saksofonowym improwizacjom trudno odmówić urody, jednak to trochę za mało na dobrą płytę. Zabrakło pomysłu, jak dobrze wykorzystać całkiem zgrabne kompozycje. Momentami dodatkowo przeszkadzają zupełnie pozbawione muzycznego uzasadnienia zatrzymania muzycznej akcji, zmiany rytmu i dynamiki, by po paru taktach powrócić do podstawowego tematu.

Wojciech Staroniewicz
A’ FreAK-aN Project
Format: CD
Wytwórnia: Allegro Records
Numer: 5901157049216

02 maja 2011

Grant Green - Street Of Dreams

Dzisiejsza płyta, to jedna z licznie nagrywanych dobrych płyt Granta Greena z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych. W tym okresie gitarzysta nagrał około 20 płyt, komponując różne, częto nietypowe składy instrumentalne. Sekcje rytmiczne składały się często nie tylko z gitary i kontrabasu, ale także można było w nich znaleźć wibrafon, a często również organy Hammonda. Trafiał się też fortepian. Czasem, choć niezbyt częto był też jakiś dodatkowy instrument solowy – na przykład saksofon – obsługiwany na przykład przez Ike Quebecka (jak na płycie Born To Be Blue).

Dzisiejsza płyta to właśnie jeden z tych nietypowych składów – oprócz gitary lidera formalnie solistą jest grający na wibrafonie Bobby Hutcherson. Sekcję rytmiczną – przynajmniej z nazwy tworzą grający na organach Larry Young i perkusista Elvin Jones. Ta z pozoru nietypowa konfiguracja muzyczna jest korzystna dla gitary Granta Greena. Pozbawienie sekcji kontrabasu i zastąpienie go organami Hammonda tworzy nie tylko unikalne brzmienie, ale pozwala liderowi rozwijać solówki bazujące na nietypowych rozwiązaniach rytmicznych bez wchodzenia w konflikt z rytmem wyznaczanym zwykle przez kontrabas.

Kilka miesięcy przed nagraniem dzisiejszej płyty powstała inna, być może nawet ciekawsza płyta Granta Greena z udziałem Bobby Hutchersona – Idle Moments. Obie pozycje zawierają z pozoru nieciekawy i nieznany repertuar, pokazują jednak, że w rękach kreatywnych muzyków nawet mało znane kompozycje potrafią zamienić się w dające wiele okazji do ciekawych improwizacji utwory.

Ciekawostką jest również udział w tym nagraniu Elvina Jonesa, którego część słuchaczy przyporządkowuje tylko do ostrego stylu znanego z jego nagrań z Johnem Coltrane’m. Należy jednak pamiętać o jego nagraniach z tego okresu z Kenny Burrellem (Guitar Forms) i Larry Youngiem na jego solowych płytach. Elvin Jones doskonale potrafi dopasować się do konwencji snującej się gdzieś poza podstawowym metrum sekcji rytmicznej, której puls wyznacza na dzisiejszej płycie Larry Young. Prawdopodobnie to właśnie nagrywanie dzisijeszej płyty stało się zaczątkiem współpracy Elvina Jonesa i Larry Younga, która nicały rok później doprowadziła do nagrania wyśmienitej płyty Larry Younga – Unity.

Na płycie znajdziemy jedynie 4 utwory, z których każdy trwa około 8 minut. Po latach nie udało się do żadnego mi znanego wydania dołożyć jakiś dodatkowych utworów, czy wersji alternatywnych. Tak więc muzyki jest mało, co nie znaczy, że płyta nie jest warta zainteresowania. Owe 4 utwory, to zamienione w pulsujące jazzowe wehikuły, zupełnie nieznane kompozycje rodem z ilustracyjnej muzyki telewizyjnej i teatralnej, z których jedynie jedna - Lazy Afternoon doczekała się kolejnego jazzowego wcielenia na płycie Wyntona Marsalisa – Hot House Flowers.

To niewątpliwie skład, który miał w 1964 roku wielki potencjał. Mimo świetnych fragmentów muzycznej interakcji, w szczególności między Grantem Greenem i Bobby Hutchersonem i wyśmienitej gry Larry Younga, to raczej potencjał zmarnowany. Mam wrażenie, że można było lepiej i ciekawiej w takim składzie. To nie jest zła płyta, jednak współpraca Larry Younga z Grantem Greenem udała się lepiej na płycie Granta Greena I Want To Hold Your Hand i momentami na płycie Larry Younga Into’ Somethin’. Kto chce mieć jedną lub dwie płyty Granta Greena – powinien zdecydowanie wybrać The Complete Quartets With Sonny Clark, Standards i Born To Be Blue. Dla fanów gitarzysty to oczywiście płyta obowiązkowa.

Grant Green
Street Of Dreams
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 5099926514222

01 maja 2011

Sara Tavares - Alive! In Lisboa

Alive! In Lisboa to prawdziwa wydawnicza okazja. Za cenę odpowiadającą przeciętnej koncertowej rejestracji wydanej na DVD dostajemy oprócz pełnowymiarowego koncertu w wersji video dwie katalogowe płyty audio. Oczywiście niekoniecznie w polskim sklepie, bo w żadnym z nich raczej nagrań Sary Tavares nie znajdziecie, może oprócz pojedynczych ścieżek na składankach komponowanych przez Marcina Kydryńskiego. Jeden z dużych polskich sklepów internetowych nadał niedostępnej tak, czy inaczej dzisiejszej płycie kategorię „latino”. Co innego w Portugalii, gdzie Sara Tavares jest wielką gwiazdą.

Koncert zarejestrowano w 2007 roku w Lizbonie. Na estradzie Sarze Tavares towarzyszyło kilku muzyków zebranych z różnych zakątków Afryki. Jaki skład zespołu, taka i muzyka, będąca mieszanką folkloru Wysp Zielonego Przylądka, drzemiącego w genach artystki, wpływów muzycznych z różnych stron Afryki i odrobiny klimatów portugalskich.

Jest w tej muzyce jakaś trudna do opisania magia. To naturalność, radość ze wspólnego muzykowania i pogoda ducha. Entuzjazm, młodość i egzotyczne rytmy i brzmienia instrumentów perkusyjnych. Zdaje się, że wczoraj odbył się pierwszy w Polsce koncert artystki (w Sopocie). Być może był udany, mnie tam z różnych względów nie było. Uważam jednak, że tego rodzaju muzyka trudno przenosi się do obcych sobie sal koncertowych. To pewnie było towarzyskie wydarzenie, jednak muzyka Sary Tavares na żywo najlepiej sprawdza się w Portugalii. Wymaga bliskiego kontaktu z publicznością, najlepiej w małej sali, albo gdzieś na jednym z rozlicznych zabytkowych placów lub parków Lizbony. Wymaga też choćby elementarnej znajomości języka portugalskiego, w którym artystka śpiewa większość tekstów, które są ważnym elementem jej muzyki.

Na repertuar koncertu w Lizbonie złożyły się największe przeboje artystki, głównie z dwu jej wcześniej wydanych płyt studyjnych – Balance i Mi Ma Bo. Te albumy dołączone są do zestawu. Sara Tavares niewątpliwie ma duży dar do komponowania łatwych do zapamiętania i niebanalnych melodii. Balance to świetny album. Mi Ma Bo jest nieco słabszy. Ten nagrany wcześnie album jest słabszy o tyle i tam, gdzie Sara Tavares rezygnuje ze swojego unikalnego stylu będącego mieszanką tradycji portugalskiej, wpływów afrykańskiego folkloru i dziewczęcej naturalności na rzecz poprawnej, lecz zupełnie standardowej i bez wyrazu popowej produkcji jakich w całej Europie wiele.

Usiłując zaśpiewać piosenki pop (jak właśnie na Mi Ma Bo) Sara Tavares staje się nienaturalna, no i dla kogoś, kto lubi takie produkcje – staje do wyścigu o przebój z całymi rzeszami innych artystów. Operując w swoim własnym muzycznym świecie (jak na Balance, który jest muzycznie zdecydowanie bardziej dojrzały), a także na Alive! In Lisboa, jest naturalna, prawdziwa i oryginalna.

W wydaniu koncertowym nawet kompozycje z Mi Ma Bo, zaaranżowane na nowo i zagrane przez inspirujących się wzajemnie muzyków nabierają nowego, ciekawszego kolorytu i stają się koncertowymi hitami pobudzającymi z początku nieco niemrawą i zapewne niepotrzebnie wciśniętą w kinowe krzesła publiczność do tańca. Sara Tavares uzależnia. Mimo tego, że jej kompozycje są dość do siebie podobne, już po kilku minutach jej optymizm staje się zaraźliwy dla wszystkich, a półtorej godziny koncertu odtworzonego z płyty mija niepostrzeżenie.

Sara Tavares
Alive! In Lisboa
Format: DVD + 2CD
Wytwórnia: World Connection
Numer: 8712629320781