01 października 2010

Ali Farka Toure - Savane

To kolejna fascynująca płyta mało znanego w Europie muzyka z Mali. To prawdziwa muzyka swiata. Nikt niczego tu nie udaje. Zadziwiająca synteza folkloru czarnej Afryki z prymitywnym, pierwotnym stylem dawnego bluesa z delty Missisipi.

Stylowa, bluesowa gitara lidera towarzyszy rdzennie afrykańskim instrumentom. Całość zaśpiewana jest w kilku afrykańskich dialektach. Muzyka czasem przypomina folklor plemion afrykańskich, czasem bardziej work songi z plantacji bawełny na głębokim południu USA. Pojawia się też czysto bluesowa harmonijka ustna. Jest też ktoś z zupełnie innej bajki – to na wskroś jazzowy saksofonista Pee Wee Eblis. Nawet on potrafi wpasować się w ten przedziwny i nieco niespokojny dla europejskiego ucha afrykański puls.

Muzyka sączy się z tej płyty niezwykle łagodnie, jednak nie jest ani przez chwilę przesłodzona czy banalna. Zupełna abstrakcja partii wokalnych pozwala skupić się na melodii i brzmieniu egzotycznych instrumentów. A te momentami zaskakują i to zarówno strunowe, jak i perkusyjne.

Ta płyta, to dowód na to, że bluesa można zagrać na wszystkim, w każdym zakątku świata, można go zaśpiewać w dowolnym języku. Nawet nie rozumiejąc ani słowa, dzięki melodii wiemy, o czym opowiada tekst.

Na płycie nie znajdziemy fajerwerków instrumentalnych czy jakiejś wyjątkowej maestrii wykonawczej. Za to aż w nadmiarze jest tu radości ze wspólnego muzykowania i prawdziwych emocji.

Utwory są tym ciekawsze, im mniej jest instrumentów. W niektórych nagraniach gra chyba cała rodzina i spora grupka znajomych lidera. Brzmi to trochę tak, jakby każdy z przyjaciół przyniósł jakiś instrument i chciał nagrać go na płytę. Czasem to trochę chaotyczne, choć nie pozbawione uroku egzotyki. Jednak najlepiej wypadają takie utwory, jak tytułowy Savane, gdzie trochę mniej perkusjonaliów, a więcej melodii i nastroju.

Inne utwory mimo odrobiny wspomnianego chaosu, co może być też związane z odmiennością rytmów i brzmień, są wciągające i pozostają na długo w głowie.

Jest coś magicznego w afrykańskiej muzyce. Przede mną leży świeżo zakupiony, 18 płytowy box – Africa – 50 Years Of Music – 1960/2010. Pewnie niedługo o tych płytach napiszę. To bardzo dobrze przygotowana przez wydawnictwo Discograph produkcja. Całość podzielona jest geograficznie i stylistycznie. Mimo sporego muzycznego doświadczenia, obejmującego znajomość jakiś 20 tysięcy płyt i obejrzeniu wieluset koncertów, spora część nazwisk jest mi zupełnie nieznana. To będzie ciekawa i być może bolesna dla kieszeni wyprawa w nieznane. Intuicja i doświadczenie podpowiadają mi, że na pewno w wielu przypadkach na 2-3 utworach niektórych zespołów z tego wydawnictwa się nie skończy…

Trzeba pamiętać, że Afryka, to nie tylko folklor, tak jak często widzimy to z perspektywy Europy, to także ciekawy jazz, blues, rock, zupełnie u nas nieznane. Ali Farka Toure to tylko przykład – jedna z gwiazd afrykańskiego bluesa, jeden z tych muzyków, któremu udało się przekroczyć ze swoją muzyką granice Afryki.

Savane to jedna z jego najlepszych płyt, nagranie pod którym chętnie podpisałby się każdy z wielkich klasyków bluesa z Delty.

Ali Farka Toure
Savane
Format: CD
Wytwórnia: World Circuit Productions
Numer: 769233007520

30 września 2010

Stevie Ray Vaughan And Double Trouble - Live At Montreux 1982 & 1985

Stevie Ray Vaughan, fantastyczny gitarzysta, kompozytor, lider zespołu. Montreux - fantastyczny koncert, chłodne przyjęcie publiczności nieprzygotowanej na tego rodzaju muzykę. Czy to możliwe?

Album Stevie Ray Vaughan And Double Trouble - Live At Montreux 1982 & 1985 to unikatowy dokument rozwoju artystycznego tego zespołu. Koncert z 1982 roku to ich pierwszy występ w Europie i prawdopodobnie najważniejszy w krótkiej i tragicznie zakończonej karierze gitarzysty.

Na pierwszej płycie dwupłytowego zestawu zawarte są wszystkie zachowane nagrania pamiętnego koncertu z 1982 roku. To właściwie tam ten szeroko znany i uznawany w amerykańskim bluesowym środowisku gitarzysta zetknął się po raz pierwszy z innym światem. To właśnie podczas tego pamiętnego wieczoru poznał Davida Bowie, który był wtedy na widowni. To właśnie dzięki temu, że mimo nieprzychylności publiczności zespół zagrał fantastyczny koncert, wkrótce Stevie Ray Vaughan stał się równoprawnym partnerem Davida na przebojowej płycie Let's Dance. Tam poznał też Jacksona Browna, w którego prywatnym studiu, całkiem za darmo, wkrótce nagrał swoją pierwszą studyjną płytę Texas Flood.

Koncert z 1982 roku to 8 utworów, z czego 6 wcześniej nie było oficjalnie publikowanych. Muzyka jest surowa, wyraźnie słychać brak mentalnego kontaktu muzyków z publicznością. Ten pamiętny dzień w Montreux wypełniony był przecież akustycznym bluesem, którego oczekiwała publiczność. Mimo tego gra lidera jest porywająca, momentami łagodna i refleksyjna, jak na przykład w Dirty Pool. Kiedy indziej przypominająca rozpędzoną lokomotywę parową, gdzieś daleko w delcie Mississippi, jak w Pride And Joy i Texas Flood.

Właśnie Texas Flood i Dirty Pool to najciekawsze fragmenty tego koncertu, długie utwory pozostawiały gitarzyście dość miejsca na nieznane wcześniej w Europie gitarowe riffy.

Jak zwykle słabiej wypada wokalna strona muzyki Stevie Ray Vaughana. Może ja po prostu nie lubię jego głosu? A może to poczucie straty, w miejsce partii wokalnych można było przecież zagrać jeszcze więcej na gitarze. Vaughan był przecież lepszym gitarzystą niż wokalistą. Niektórzy, tak jak Jeff Beck potrafią powstrzymać się od śpiewania…

Kiedy 3 lata pózniej, jako gwiazda festiwalu, Double Trouble mieli ponownie zagrać w Montreux, szczęśliwcy, którzy dostali bilety byli przygotowani na to, co czeka ich w czasie koncertu. Stevie Ray Vaughan był już gwiazdą pierwszej wielkości. Sukces Texas Flood, czy nagrań z Carnegie Hall był niepodważalny. Morze nagród zdobytych przez Let's Dance Bowiego dodawało artyście sławy i popularności u szerszego grona słuchaczy.

Te same utwory, co trzy lata wcześniej brzmią już inaczej, są bardziej dopracowane w szczegółach, ograne na setkach koncertów. Do zespołu dołączył też grający na organach Reese Wynans.

Rejestracja tego koncertu to 11 utworów. Część z nich została wcześniej opublikowana na płycie Live Alive. Duet z Johnny Copelandem znany jest fanom z płyty Blues At Sunrise. Pozostałe 5 utworów dostępne jest po raz pierwszy (przynajmniej oficjalnie).

Już w tle zapowiedzi przed pierwszym utworem słychać, że publiczność przyszła wysłuchać swoich idoli. To niewątpliwie pomaga wszystkim muzykom. Porównując wykonania z 1985 i 1982 roku można usłyszeć, jak wielkie postępy w dziedzinie techniki gry na gitarze poczynił lider zespołu. Zdecydowanie lepiej czuje też sekcję rytmiczną. To może szczegóły, wcześniejsze nagrania też są przecież wspaniałe, jednak słychać to wyraźnie.

Najsłabszym fragmentem koncertu jest Voodoo Chile Hendrixa. Ten utwór nie pasuje do stylistyki Vaughana. W oryginale brzmienie gitary jest bardzo przetworzone, tutaj próba zagrania otwartym dźwiękiem zwyczajnie się nie powiodła.

Dojrzale brzmi Pride And Joy i Tin Pan Alley zagrana z Johnny Copelandem. Ta piękna i nostalgiczną ballada zagrana na dwie gitary i rozciągnięta w czasie do 13 minut nabiera nowego wymiaru. Można jej słuchać w kółko cały wieczór. Dla miłośników elektrycznego bluesa to pozycja absolutnie przymusowa, tak jak dla fanów maestrii Stevie Ray Vaughana. Dla początkujacych fanów oprócz obowiązkowego Texas Flood polecam raczej koncert z 1984 roku z Carnegie Hall lub zestaw Live Alive.

Stevie Ray Vaughan And Double Trouble
Live At Montreux 1982 & 1985
Format: CD
Wytwórnia: Epic
Numer: 5051612

29 września 2010

Bo Didley - Bo Didley + Go Bo Didley

Dziś coś odrobinę lżejszego. Zakup tej płyty to część wieloletniego poszukiwania klasycznych płyt popularnej muzyki amerykańskiej z lat 1950-1970. Istotną trudnością jest, jak się okazuje kupienie oryginalnych zestawów nagrań w formie takiej, jak ukazały się pierwotnie. Dziś dostępne są przeważnei w formie mnie lub bardziej doskonałych technicznie i wydawniczo kompilacji. Ja takich wydawnictw nie lubię i wciąż poszukuję płyt w wersjach podstawowych.

Dzisiejsza płyta spełnia te wymogi – jest bowiem wydaną na jednym krążku CD reedycją dwu pierwszych płyt LP Bo Didleya. Płyta jest dobrze opisana, przywoita technicznie, a nagrania umieszczone są w kolejności znanej z oryginalnych wydań (z pominięciem jednego utworu, który oryginalnie był na obu płytach długogrających).

Bo Didley to postać niezwykle ważna dla historii muzyki rockowej. Wielu artystów często wymienia jego nagrania albo jako te, których słuchali w młodości, albo jako źródło inspiracji do dziś.

Płyta Bo Didley ukazała się w 1957 roku, a Go Bo Didley dwa lata później. Tak więc mamy do czynienia z początkiem epoki rock and rolla. Wiele nagrań powstało wcześniej, ale to właśnie wtedy jazz przestał być głównym gatunkiem popularnym wśród młodzieży. Od połowy lat pięćdziesiątych mamy już epokę muzyki rockowej, w ramach której maszyna marketingowa wymyśla co chwilę nowe nazwy na niekoniecznie nowe gatunki muzyczne.

Co wyróżnia muzykę Bo Didleya od innych wykonawców z tamtych czasów? To zdecydowanie pomysł na uproszczenie czasem nawet do granic absurdu melodii i harmonii na rzecz rytmu. Takie pokazanie młodym ludziom, że można zabrać przebojową piosenkę używając jednego akordu na gitarze i uproszczonego, acz często nie pozbawionego inwencji rytmu pozwoliło uwierzyć wielu w swoje zdolności muzyczne. Przybliżyło muzykę masom młodych ludzi, dla których często jazz był zwyczajnie za trudny.

Bo Didley jest również innowatorem w dziedzinie elektrycznej gitary. Jego wkład w rozwój techniki gry i konstrukcji gitar elektrycznych jest istotny. W czasach swojej największej aktywności znany był głównie z wbudowywania w własnoręcznie konstruowane gitary mnóstwa dziwacznych urządzeń modyfikujących brzmienie oraz z racji na swoje umiejętności gry na skrzypcach, z używania unikalnego, skrzypcowego stroju gitary.

Jak muzyka Bo Didleya wytrzymała próbę czasu? Po wysłuchaniu jego pierwszych dwu płyt mam mieszane uczucia. To oczywiście znane melodie i znane wykonania, jednak w dużej jednorazowej dawce są nieco irytujące. Jest w nich surowość nagrań akustycznego bluesa, jednak dla mnie godzina z Bo Didleyem to za dużo, a godzina z wczesnym B. B. Kingiem, czy choćby Sonnym Terry i Brownie McGhee upływa niepostrzeżenie. Być może to nadmierne uproszczenie melodii upodabnia do siebie zbytnio poszczególne kompozycje? Całkiem również możliwe, że to muzyka od samego początku stworzona do istnienia w radiu w formie przebojowych singli, a nie płyt długogrających i to jeszcze w podwójnej dawce… Kilku najbardziej znanych przebojów z tych płyt – Bo Didley, Hey! Bo Didley, Diddley Daddy, czy Who Do You Love? słucha się z przyjemnością. Pozostałe, choć niewiele gorsze są już tylko wypełniaczem. Może właśnie dlatego powstają kompilacje The Best Of, które zawierają tylko te najbardziej znane…

No i pozostaje jeszcze Crackin’ Up –kompozycja dla Diddleya nietypowa, jednak to jeden z tych utworów, który często jest wykonywany przez różnych muzyków, do którego mam wielki sentyment. Tu wykonanie autorskie, a moim ulubionym jest ciągle to z Back In The U.S.S.R. Paula McCartneya.

Tak więc płytę warto mieć, choć pewnie często nie będzie się jej słuchać. To pozycja historyczna i w sumie kompilacja dwu pierwszych płyt Bo Didleya jest lepsza od tych wersji składanek jego nagrań, które zawierają późniejsze utwory.

Bo Didley
Bo Didley + Go Bo Didley
Format: CD
Wytwórnia: Rattle & Roll Records / Discoforme / FNAC
Numer: 8436028693405

28 września 2010

Lee Morgan - The Sidewinder

Po nieudanym doświadczeniu koncertowym (Ivan Lins i Concha Buika) trzeba było sięgnąć po jakiegoś pewniaka. Dziś o pozycji klasycznej, jednej z tych płyt, które należą do absolutnego kanonu nagrań jazzowych. Ta genialna płyta ma w zasadzie tylko jedną wadę. Jest nią, co paradoksalne, tytułowa kompozycja otwierająca płytę. Bez tego utworu, płyta byłaby wypełniona świetną muzyką, a tak jest tłem dla tytułowej kompozycji. A ta może bez wątpienia zostać porównana do najlepszych, przebojowych kompozycji Herbie Hancocka, Milesa Davisa, czy Dave Brubecka.

Tak więc jeśli ktoś tej płyty jeszcze nie zna, co wydaje się w sumie dość nieprawdopodobne, proponuję przy pierwszym słuchaniu pominąć utwór tytułowy i posłuchać go na koniec. Taka strategia powinna pomóc docenić pozostałe napisane przez młodego Lee Morgana kompozycje.

Tej płyty nie powinno zabraknąć na półce kogokolwiek, kto lubi dobrą muzykę. To pozycja absolutnie obowiązkowa.

Jeśli pominąć fakt, że autorem wszystkich kompozycji jest Lee Morgan, to z muzycznego punktu widzenia gra na płycie równie dużo, co Joe Henderson. I choć zwykle to trąbka gra pierwsze solo, które definiuje kształt utworu, to te w wykonaniu Hendersona wcale nie są gorsze, czy mniej ważne dla brzmienia całości. Właściwie jedyną słabszą stroną tej płyty jest moim zdaniem gra Billy Higginsa na perkusji. Jest zbyt twarda. Nie pomaga temu realizacja nagrania, jednak oparcie rytmu chwilami prawie wyłącznie na na metalicznym brzmieniu talerzy jest zbyt męczące dla słuchacza. Dodatkowo gra Barry Harrisa na fortepianie nawiązującego mocno do stylu McCoy Tynera, często w okresie nagrania The Sidewinder grającego z Joe Hendersonem, potęguje efekt ostrości rytmu pozostający w dysonansie do miękkiej gry, choć rytmicznej i na pewno nie rozlazłej gry lidera.

Na wydanej w 1989 roku cyfrowej reedycji, oprócz niczym niewyróżniającego się remasteringu pierwotnych nagrań dodano alternatywną wersje utworu Totem Pole. To wcześniej nie publikowane nigdzie oficjalnie nagranie jest ciekawsze od wersji pierwotnej umieszczonej na płycie analogowej. To nie jest częstym zjawiskiem. Zwykle w procesie selekcji producent do spółki z muzykami wybiera najlepszą wersję. Ta dodatkowa, dodana po latach, zawiera ciekawe otwarcie fortepianu Barry Harrisa, a solówki Lee Morgana i Joe Hendersona są jakby żywsze i bardziej spontaniczne. To tylko spekulacja, ale być może zwyczajnie nie pasowały do bardziej wyważonego charakteru pozostałych utworów na płycie. W każdym razie te dodatkowe 10 minut muzyki warte jest akurat w tym przypadku uwagi i uzasadnia zakup tego wydania. Choć, jak zwykle, dobrze zachowany analog z pierwszej edycji płyty chętnie widziałbym w swoich zbiorach..

Warty osobnego wspomnienia jest utwór Gary’s Notebook – to idealny przykład wspólnej gry trąbki i saksofonu. Tu każda nuta pasuje do poprzedniej i następnej, może jest neico zbyt przewidywalna, jednak kompetentna, świetnie zagrana i umieszczona dokładnie tam, gdzie trzeba. Znając historie wielu sesji w studiu Rudy Van Geldera organizowanych zwykle bez większych przygotowań, często późną nocą po klubowych występach, zwykle w składach dyktowanych dostępnością muzyków, a nie preferencjami stylistycznymi lidera, to wzajemne porozumienie Morgana i Hendersona, którzy oprócz The Sidewinder nagrali jedną płytę firmowaną nazwiskiem saksofonisty jest doprawdy niewiarygodne.

Tak więc podsumowując – to pozycja wybitna i obowiązkowa dla każdego.

Lee Morgan
The Sidewinder
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077778415725

27 września 2010

Ivan Lins, Concha Buika - 6 Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Historia muzyki rozrywkowej zna wielu wybitnych kompozytorów. Do ich grona z całą pewnością zalicza się Ivan Lins. Niewielu z nich potrafi zamienić dobrą kompozycję w muzykę w studiu. Jeszcze trudniejsze jest to na scenie.

Wczoraj na scenie Sali Kongresowej PKiN w Warszawie wystąpił Ivan Lins ze swoim zespołem. Niestety ta właśnie umiejętność zagrania własnej muzyki, zaistnienia w jakikolwiek sposób na estradzie jest mu zupełnie obca. Niełatwo spotkać kogoś, kto potafi tak rozłożyć koncert, na który składały się przecież niewiarygodnie piękne piosenki.

Tak więc na koncercie zorganizowanym w ramach 6 Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur w Sali Kongresowej PKiN, wypełnionej niemal do ostatniego miejsca, a to nie jest ostatnio częste, pojawił się szumnie zapowiadany zespół tego wybitnego kompozytora. Pojawił się, postał tam prawie dwie godziny, trochę pograł i poszedł do domu. Doprawdy trudno o występ tak skrajnie pozbawiony emocji, charyzmy, energii, zaangażowania, pasji i czegokolwiek jeszcze co mogłoby być świadectwem zaangażowania i wiary we własne kompozycje i rzetelności w wykonywaniu własnej pracy.




W dodatku fatalna realizacja akustyczna koncertu na pewno nie pomogła. Ostatnio z tym w Sali Kongresowej bywało dużo lepiej, a tym razem znowu powróciły kłopoty z dudniącymi basami.

Wracając do muzyki – jeśli ktoś spodziewał się choć odrobiny brazylijskiej egzotyki, rytmu, energii i ognia, czegoś, co choć na chwilę porwie słuchaczy, musiał przeżyć, tak jak ja, wielkie rozczarowanie. Przyznać jednak naley, że muzyka Ivana Linsa, to nie ludyczny folklor Brazylii, samba i gorące rytmy. Jego kompozycje, to raczej inteligentny południowoamerykański pop zamieniany przez wykonawców w prawdziwe arcydzieła.



Repertuar koncertu złożony był ze znanych przebojów kompozytora (choć z pewnością kilku zabrakło) i paru kompozycji Antonio Carlosa Jobima.

Koncert należał do tych, które oprócz walorów artystycznych są też wydarzeniami towarzyskimi. Tak więc tym, którzy przyszli obejrzeć Nazwisko, pewnie się podobał, choć entuzjazmu wśród publiczności nie wzbudził. Ci, co przyszli posłuchać muzyki, chyba tylko z szacunku dla dorobku Ivana Linsa i tłoku na widowni nie wyszli przed zakończeniem.

Ivana Linsa można ustawić w jednym szeregu z takimi kompozytorami, jak choćby John Lennon, czy Bob Marley. Jego melodie są wielkie, ich wykonania powinien pozostawić dla innych. Tak jak kompozycje Johna Lennon, czy Boba Marleya zdecydowanie lepiej wypadają w interpretacji gwiazd jazzu. Mnie w pamięci utkwiły kompozycje Ivana Linsa w wykonaniu choćby Elli Fitzgerald, Quincy Jonesa, Stinga, Manhattan Transfer, Take 6, czy Lee Ritenoura. Z pewnością tych wykonań jest dużo więcej.

Cały koncert, łącznie z mocno wymuszonym przez samego artystę bisem zabrzmiał jak demo, taki rodzaj nagrania, który kompozytor przygotowuje jako reklamówkę dla potencjalnych wykonawców. Tyle, że w takich nagraniach sedno w tym, żeby nie interpretować, pokazać kompozycję, interpretację pozostawić potencjalnym Klientom. Taką właśnie reklamówkę pokazał nam Ivan Lins. Na koncercie powinno się zrobić coś dokładnie odwrotnego, tu czasem emocje są ważniejsze od umiejętności wykonawczych i biegłości technicznej.

Dla mnie to miał być koncert Ivana Linsa. Concha Buika, to artystka, o której istnieniu dowiedziałem się z programu koncertu. Cóż – rok ma tyle dni ile ma, każdego dnia na świecie wydaje się więcej płyt, niż zdolność percepcji, czas i zasobność portfela pozwalają wysłuchać. Czasem chce się też przecież wrócić do staszych nagrań. W ten sposób wielu artystów skazuje się na niebyt. Do tego swoje trzy grodze dorzuca machina marketingowa wydawców płyt. Festiwale mogą więc być źródłem inspiracji i okazją do poznania jakiś nowych artystów.

Występ Conchy Buiki był z pewnością lepszą częścią tego wieczoru, jednak w związku z kompletną klapą występu Ivana Linsa, trudno to uznać za komplement. Ten występ był przedziwnym kabaretem, trudno rozpatrywać go z muzycznego punktu widzenia. Przeciętny zespół akompaniujący niewątpliwie charyzmatycznej wokalistce. Jednak same umizgi do publiczności nie wystarczyły. Przedziwne pomieszanie różnych stylów muzycznych, trochę afrykańskiego folkloru, trochę jazzu, improwizacji scatem, flamenco i wiele innych. W sumie wszystko i nic. Gdyby osobowość sceniczną tej wokalistki miał Ivan Lins, byłby wielką gwiazdą.




Występ Conchy Buiki był kabaretem, w moim pojęciu dość miernym, całość zabrzmiała tak, jakby artystka ciągle poszukiwała swojej tożsamości. Jest muzykalna, ma silny, charakterystyczny głos. Ma też niestety przeciętny zespół i brak pomysłu na siebie. Mnie się nie podobało.