22 grudnia 2014

Ella Fitzgerald - Ella Wishes You A Swinging Christmas

Nie ma właściwie wielkiej jazzowej wokalistki, która nie próbowałaby z lepszym lub gorszym skutkiem nagrać świątecznego repertuaru. Niektórzy wykonawcy robią to dla pieniędzy, inni doceniając ciekawie przecież napisane piosenki, jeszcze inni z motywów czysto religijnych – gdyby ktoś zapomniał, to przecież Boże Narodzenie, czy się komuś to podoba, czy nie. Dziś to kosmopolityczne, światowe i zupełnie komercyjne wydarzenie dla wielu jest ważne również z przyczyn zgoła bardziej doniosłych, niż postawienie choinki, kupienie prezentów i ugotowane tego, co rok temu o tej samej porze. Machinalne i często bez zrozumienia istoty rzeczy trzymanie się tradycji to na szczęście temat, który nie dotyczy muzyki, a w szczególności Elli Fitzgerald i jej świątecznego albumu.

„Ella Wishes You A Swinging Christmas” to absolutny świąteczny klasyk, swoisty wzorzec gatunku, punkt odniesienia dla wielu współczesnych, orkiestrowych, wystawnych i doskonale dopracowanych w każdym calu orkiestrowych interpretacji znanych melodii, od których od kilku tygodni nie można się uwolnić, chyba, że ktoś mieszka z dala od miejsc publicznych…

Być może dzisiejsze produkcje jazzowych wokalistek są doskonalsze technicznie, z pewnością lepiej nagrane, duże orkiestry uwielbiają przecież sprawnych technicznie realizatorów wspomaganych przez ciągle doskonaloną technologię. Dzisiejsze gwiazdy często zapraszają do takich nagrań gości specjalnych, wedle formuły, że im więcej sławnych nazwisk krzykliwie atakujących nas z okładki, tym większa szansa, że płyta wyląduje w koszyku. Może teraz tak trzeba, choć w wypadku takich płyt zawsze zalecam wielką ostrożność. W 1960 roku wystarczyło być Ellą Fitzgerald, by w towarzystwie Franka DeVola i jego orkiestry nagrać jeden z najdoskonalszych świątecznych albumów wszechczasów.

Płytę nagrywano w lipcu i sierpniu 1960 roku, z pewnością z myślą o jej wydaniu tuż przed świętami. To musiała być niezła zabawa, Hollywood i Nowy Jork, środek lata, „Jingle Bells” i „Have Yourself a Merry Little Christmas”…

Rozmawiałem kiedyś z jedną z autorek podobnej w klimacie, jednak dużo mniej ciekawej płyty, która wyjawiła mi pewien sekret, otóż nagrywając tego rodzaju album latem, należy świątecznie udekorować studio. Tyle, że kiermaszy z choinkami jak na lekarstwo – owe nagranie miało miejsce akurat w Los Angeles, a i pozostałych świątecznych akcesoriów próżno szukać nawet na wyprzedażach. Ciężka jest w tym wypadku rola producenta wykonawczego, który musi świąteczny klimat w środku lata jakoś zasymulować, w dodatku tak, żeby nie wyglądało tandetnie, bo wtedy i muzyka może wyjść podobnie.

Nie wiem, czy kiedy nagrywała Ella Fitzgerald, w studiu była choćby jedna choinka, wiem jednak, że trudno znaleźć bardziej zimową, świąteczną i radosną płytę tego rodzaju. Tu nikt nie kombinuje, nie udziwnia na siłę, nie szuka jakiś innowacyjnych aranżacji. Są dzwoneczki, z głośników pada śnieg, czuć wszystkie świąteczne zapachy (no może te amerykańskie). Ella robi to co umie najlepiej – swinguje nadając aranżacjom Franka DeVola niezwykłej lekkości. Nikt nie potrafi tego robić tak jak Ella Fitzgerald.

Co roku zaczynam domowy sezon świąteczny od mieszanki Bele Flecka i jego „Jingle All The Way” i Elli Fitzgerald właśnie. Muzyka to coś niezwykłego, jak wiele można zrobić różnych rzeczy z tą samą melodią. Nie wyobrażam sobie świąt bez życzeń od Elli Fitzgerald. Ona składa je najlepiej. Wam również  Ella Wishes A Swinging Christmas.

Ella Fitzgerald
Ella Wishes You A Swinging Christmas
Format: CD
Wytwórnia: Verve / UMG
Numer: 044006508627

21 grudnia 2014

Stanley Jordan - Bolero

Stanley Jordan to muzyk od zawsze zagłębiony bez reszty w swojej niezwykłej gitarowej wirtuozerii i odrobinie przedziwnych pseudofilozoficznych muzykoterapeutycznych idei, które sprawiają, że jego nowe płyty nie pojawiają się tak często jak powinny, a wśród pozycji wybitnych znajdują się również takie, obok których bez bólu można przejść obojętnie i cieszyć się z zaoszczędzonego grosza.

Z wielkim zdziwieniem zauważyłem, że od wydania albumu „Bolero”, pozycji niezwykłej w dyskografii Stanleya Jordana minęło właśnie 20 lat, tak więc spokojnie można już umieścić ten album w Kanonie Jazzu. Na swoje miejsce wśród płyt nieśmiertelnych zasługuje w pełni, mimo, że jest wypełniony kaskadami syntetycznych dźwięków wydawanych przez muzyków, którzy w owym czasie spędzali z pewnością więcej czasu na lekturze instrukcji obsługi do swoich instrumentów, niż na graniu na tych wszystkich nowatorskich wtedy wynalazkach.

„Bolero” to wyjątkowa pozycja w katalogu nagrań Stanleya Jordana, uwielbiającego raczej trio z kontrabasem i bębnami, albo nagrywającego solo, często jednocześni gna dwu gitarach, albo jedną ręką na gitarze, a drugą jednocześnie na fortepianie, bowiem jest on klasycznie wykształconym pianistą. Kto nie wierzy – może z łatwością odnaleźć w sieci fragmenty nagrań z Paryża z kultowego klubu New Morning z 2009 roku.

Stanley Jordan – niezwykły wirtuoz gitary, to muzyk, którym zachwycają się najczęściej początkujący gitarzyści, którzy pewnie nigdy nie zagrają połowy tych nut, które jedną ręką gra Stanley na gitarze umieszczonej na specjalnym stojaku. Oczywiście, warto czasem sięgnąć po koncertowe wykonania przebojów The Beatles, czy jazzowych standardów w jego wykonaniu, jednak po pewnym czasie łatwo dojdziecie do wniosku, że bardziej zajmujące są dźwięki kontrabasu Charnetta Moffetta i bębny Kenwooda Dennarda, niż sama gitara lidera.

„Bolero” to jednak zupełnie inna liga. To w zasadzie jedyna płyta, która pokazuje Stanleya Jordana od zupełnie innej strony – jako genialnego aranżera z wizją. Samo tytułowe „Bolero” Maurice’a Ravella, to utwór w sumie dość banalny i zwykle jeśli pojawia się w jazzowej konwencji, raczej grywany jest przez pianistów. W jazzowym światku Ravel pojawia się, jednak często o jego największym przeboju muzycy zapominają.

W wykonaniu zespołu nadzorowanego przez Stanleya Jordana, „Bolero” zachowuje swoją podstawową melodię i nabiera z każdym jej powtórzeniem energii zgodnie z muzyczną ideą kompozytora. Staje się jednak muzyką świata, zachwyca przeróżnymi zupełnie niespodziewanymi dźwiękami, praktycznie w całości wygenerowanymi elektronicznie, a jednak brzmiącymi równie świeżo, jak 20 lat temu.

Wciąż pamiętam moment i miejsce, gdzie kupiłem ten album. Czas biegnie bardzo szybko. To było 20 lat temu, szmat czasu, tysiące płyt w głowie, niezliczone muzyczne odkrycia i zaskoczenia. Jeszcze więcej porażek i płyt o których już dziś nie pamiętam, a do tego niezwykłego albumu Stanleya Jordana wracam dość często. To najlepszy dowód, że należy mu się miejsce w moim Kanonie Jazzu.

Stanley Jordan
Bolero
Format: CD
Wytwórnia: Arista
Numer: 078221870320

15 grudnia 2014

Magnus Hjorth Trio - Blue Interval

Magnus Hjorth nie jest pianistą początkującym, jego najnowszy album jest jego czwartą autorską płytą. To z pewnością najbardziej dojrzały, pełen ciekawych pomysłów i własnego, indywidualnego stylu album nagrany w trio. Oprócz zespołu w którego składzie znajdziemy oprócz lidera, równie mało znanych muzyków – grającego na kontrabasie Lasse Morcka i bębniarza - Snorre Kirka. Oprócz tego składu, Magnus Hjorth udziela się również w innych zespołach, z których najbardziej znany jest chyba zespół People Are Machines. Magnus Hjorth gra też w większych jazzowych orkiestrach, które w Szwecji jakimś cudem istnieją i znajdują jakiś sposób na sfinansowanie wspólnego grania.

Magnus Hjorth nie jest typowym reprezentantem szwedzkiego, zimnego i oszczędnego grania. Gdyby nie nazwisko, pewnie nikt nie uznałby go za artystę z północnej Europy. Swoim stylem nawiązuje do najlepszych amerykańskich wzorców. W jego grze znajdziecie kawałki właściwie całej historii jazzowego fortepianu. To co chyba najtrudniejsze dla Europejczyków – swing, może nie w dawce serwowanej przez najlepszych w rodzaju Oscara Petersona, to coś co Magnus Hjorth potrafi całkiem nieźle. Jest błyskotliwym technikiem odwołującym się do stylu Arta Tatuma, traktującym z dość sporą energią klawiaturę instrumentu. W jego grze odnajdziecie przestrzeń znaną z najlepszych nagrań Billa Evansa i muzyczną wyobraźnię Ahmada Jamala.

Co szczególnie zadziwiające, nawet jeśli cytaty z wielkich mistrzów są niemal dosłowne, Magnus Hjorth potrafi znaleźć swoją własną drogę, indywidualną artystyczną osobowość. Odnajdowanie tych inspiracji jest ciekawą przygodą i odmiennym sposobem spojrzenia na album „Blue Interval”, nie należy jednak zapominać, że to autorski projekt – album wypełniony w niemal całości autorską muzyką lidera.

Wybór klasycznych kompozycji, które Magnus Hjorth umieścił na swoim najnowszym albumie świadczy z pewnością o jego muzycznych zainteresowaniach i niezwykle szerokim spojrzeniu na jazzową tradycję – „American Patrol” Glenna Millera i „Moonlight Serenade”, standardem również znanym z wykonań orkiestry króla tanecznego swingu, sąsiadują z „Barbados” Charlie Parkera – utworem lubianym przez pianistów, który był ważną melodią dla Phineasa Newborna Jr. – jednego z najbardziej niedocenianych i jednocześnie absolutnie genialnych pianistów sprzed lat. Przypomniałem sobie wykonanie Phineasa Newborna z płyty „Here Is Phineas: The Piano Artistry Of Phineas Newborn Jr.”, żeby być pewnym swojego przypuszczenia. Nie wiem jak jest w rzeczywistości, jednak możliwości są w zasadzie dwie – albo Magnus Hjorth zna nagrania Phineasa Newborna, albo myśli podobnie jak on, w obu przypadkach oznacza to, że jest muzykiem genialnym…

To jednak nie oryginalne, wypełnione bluesowym feelingiem wykonanie „Barbados” jest wyznacznikiem wysokiej jakości tej płyty, a kompozycje własne lidera, łączące amerykańską tradycję i energię właściwą bluesowym mistrzom z krystaliczne czystymi dźwiękami fortepianu, przypominającymi słuchaczom, że płyta powstała w Skandynawii.

„Blue Interval” to ciekawe połączenie skandynawskiego wyrachowania z amerykańską tradycją, świadectwo tego, że Magnus Hjorth jest nie tylko świetnym pianistą, ale równie utalentowanym kompozytorem.

Magnus Hjorth Trio
Blue Interval
Format: CD
Wytwórnia: Stunt Records
Numer: 663993140124

08 grudnia 2014

Chuck Mangione – Children Of Sanchez

Ścieżka dźwiękowa do „Children Of Sanchez” zapewniła Chuckowi Mangione nieśmiertelność. Niewielu dziś już pamięta film, za to muzyke znają chyba wszyscy. Mnie nigdy nie udało się filmu obejrzeć, choć kiedyś poszukiwałem wszystkich dzieł z wielką jazzową muzyka. Sporo udało się odnaleźć, choć większość z nich nie dorównuje muzyce. Nie próbujcie poszukiwać „Windy na Szafot” z myślą, że skoro Miles Davis napisał genialną muzykę, to obraz będzie jej dorównywał. Nie szukajcie „Siesty” ani „Dingo”. Może „’Round Midnight” wart jest obejrzenia, ale to raczej w związku z tym, że na ekranie w zasadzie samych siebie grają Dexter Gordon i Herbie Hancock.

Generalnie muzycy jazzowi nie mieli szczęścia do wybitnych filmów, choć często pisywali do nich wyśmienitą muzykę. Na polskiej scenie jazzowej również znajdziemy potwierdzenia tego trendu – choćby „Reich” z wybitną muzyką Tomasza Stańko.

Oczywiście wielu może uznać, że „Children Of Sanchez” to niekoniecznie jazzowy album, n ale wtedy również „Siesta” nie będzie muzyką jazzową. Nie znam właściwie żadnego fana Marcusa Millera, który jakoś specjalnie odrzuca ten album, znam za to wielu dla których w końcówce lat siedemdziesiątych „Children Of Sanchez” był pierwszym jazzowym albumem. To dość klasyczna ścieżka – później Pat Metheny Group, trochę fusion, a później sięganie do korzeni gatunku.

W sumie to żadna różnica. To zgrabnie napisane i zagrane przez zespół mało znanych muzyków pod wodzą Chucka Mangione tematy. Czy mają coś wspólnego z filmem – nieważne, to jeden z tych filmowych albumów, który żyje własnym zżyciem poza filmem do którego powstał, a to zwykle oznacza najwyższą możliwą jakość.

W swoich czasach, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych album był wielkim przebojem nie tylko w świecie muzyki filmowej i jazzu. Temat przewodni dostał nagrodę Grammy i to wcale nie w kategorii jazzowej, a instrumentalnej muzyki pop, mimo, że w wersji albumowej jest utworem zdecydowanie wokalnym, choć i wersja skrócona – zawierająca jedynie wokalizy ukazała się w na paru rynkach na singlu.

W Polsce album również był bardzo popularny, a na platynową płytę (na przełomie wieków oznaczało to dziś absolutnie nieosiągalne sto tysięcy egzemplarzy podwójnego – czyli droższego, albumu) czekał ponad 20 lat, choć od kiedy sprzedaż zaczęto liczyć – nie wiem, bo z pewnością w 1978 roku w Empiku, który nazywał się trochę inaczej na półkach go nie było…

Chuck Mangione nagrał dotąd około 30 albumów, jednak większość pamięta o nim jako o twórcy „Children Of Sanchez”. Nieco wcześniej miał jeszcze spory przebój w Stanach Zjednoczonych – „Feels So Good”. Właściwie przez całą swoją karierę Chuck Mangione pozostaje wierny sporym składom instrumentalnym, zaglądając często na komercyjną stronę muzyki – skomponował między innymi tematy przewodnie do kilku Olimpiad, sztuk teatralnych i programów telewizyjnych. Zanim znalazł sobie taką drogę – na jego talencie w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych poznał się Art Blakey dając mu miejsce trębacza w Jazz Messengers, a to miejsce zajmowane wcześniej przez największych – Lee Morgana, Clifforda Browna i kilku innych wielkich muzyków.

Chcecie, czy nie, „Children Of Sanchez” to ważny element jazzowej historii, tak jak każdy w zasadzie album ma swoich zwolenników i przeciwników. Ja stoję trochę z boku, choć warstwa kurzu na tej płycie wcale nie była dziś jakoś szczególnie gruba.

Chuck Mangione
Children Of Sanchez
Format: 2CD
Wytwórnia: A&M
Numer: 082839670029

07 grudnia 2014

Grażyna Auguścik Orchestar – Inspired By Lutosławski

Grażyna Auguścik to światowy fenomen. W zasadzie nie ma drugiej takiej wokalistki. To znaczy może jest, gdzieś w Tajlandii, Maroku, Chile, lub Islandii, ja jednak jeszcze o tym nie wiem. Oprócz niemierzalnej żadnymi jednostkami, zwyczajnie nieskończonej muzykalności jej cechą unikalną jest absolutnie fenomenalna wszechstronność. Zadziwiająca umiejętność absorbowania muzycznych doświadczeń i inspiracji, przetwarzania ich w odkrywczy sposób i pozostawania sobą w skrajnie różnych muzycznych wcieleniach.

W ciągu ostatnich kilku lat potrafiła zagrać w unikalny, swój własny, pogodny, egzotyczny z punktu widzenia kompozycji w rodzaju „A Hard Day’s Night”, „Hey Jude”, czy „Norwegian Wood”, brazylijski sposób repertuar The Beatles – to album „The Beatlen Nova”. Zmierzyła się też w niezwykle udany, twórczy sposób z niezwykle emocjonalną twórczością zupełnie nieznanego w Polsce Nicka Drake’a – to z kolei album nagrany z jej amerykańskim zespołem – „Man Behind The Sun”. W Chicago gra w najważniejszych klubach, kiedy przyjeżdża do Polski, nie boi się muzycznych eksperymentów – jak choćby absolutnie spontaniczne improwizacje z zespołem The Intuition Orchestra i legendarnym Zdzisławem Piernikiem. Gra w duetach – śpiewając jazzowe ballady z najlepszymi polskimi pianistami, pracując nad nowym materiałem z Jarkiem Besterem, pięknie śpiewa kolędy. Pewnie o wielu rzeczach zapomniałem…

Tym razem wspólnie z Janem Smoczyńskim postanowiła przybliżyć jazzowej publiczności – na początek w Polsce, ale plany amerykańskie są również realne, muzykę Witolda Lutosławskiego. Kiedy usłyszałem o tym projekcie po raz pierwszy – osoba z otoczenia Grażyny od razu stwierdziła, że mnie pewnie ten projekt nie zainteresuje, bo ja przecież innej muzyki słucham. Z takimi kategorycznymi stwierdzeniami nie polemizuję. Ja wiem swoje. Słucham Grażyny Auguścik od zawsze, i wiem, że dla niej materia muzyczna może być w zasadzie dowolna, choć oczywiście im ciekawsza i muzycznie trudniejsza tym lepiej…

Tak jest i w tym wypadku, bowiem większości słuchaczy – nawet jeśli nazwisko Witolda Lutosławskiego z czymś się kojarzy – to z socrealistyczną wersją Warszawskiej Jesieni i chałturami, które uprawiał wstydliwie kryjąc się za pseudonimem Dervid. Sam kompozytor – jeden z naszych największych, zanim został twórcą awangardowych utworów symfonicznych pisywał piosenki dla dzieci i inne błahe utwory, dziś w dużej części zapomniane, w których inspirował się polską muzyką ludową.

To właśnie ten repertuar stał się podstawowym tworzywem do stworzenia niezwykłego, nowoczesnego, a jednocześnie na wskroś ludowego albumu Grażyny Auguścik. Artystce towarzyszą aż trzy zespoły – Trio Jana Smoczyńskiego, zespół Jana Prusinowskiego, niestrudzonego badacza i popularyzatora polskiego folkloru, dzięki któremu można dowiedzieć się, że polska muzyka ludowa powstawała nie tylko w okolicach Zakopanego, oraz Atom String Quartet.

Ten rozbudowany aparat wykonawczy stworzył dzieło niezwykłe. Część utworów – jak choćby „Taneczne 3”  to rzeczy, które należy wydać na winylach i rozdać DJom w najlepszych klubach na całym świecie – za rytmem nikt nie nadąży, ale zabawa będzie przednia. Tak fantastycznie zrealizowanego materiału dawno nie słyszałem z polskiego albumu. Inne utwory są bardziej tradycyjne – brzmią jak próba uchwycenia klimatu w którym powstawały. Mimo tak wielkiej rozmaitości, połączenia klasycznego Atom String Quartet z jazzowym zespołem Jana Smoczyńskiego i wiernym tradycji ludowej muzykom Jana Prusinowskiego, album brzmi niezwykle spójnie – to zasługa niezwykłego głosu Grażyny Auguścik.

Trochę obawiałem się o ten repertuar, mógł przecież powstać album strawny jedynie dla polskiego słuchacza. Powstała jedna z najlepszych w tym roku na świecie płyt wokalnych i z pewnością najlepsza płyta w obszernej dyskografii Grażyny Auguścik.

Grażyna Auguścik Orchestar
Inspired By Lutosławski
Format: CD
Wytwórnia: For Tune
Numer: For Tune 0044

04 grudnia 2014

Matt Brewer – Mythology

Matt Brewer to dla mnie trochę człowiek znikąd – muzyk, którego nagrania dotąd, jeśli nie liczyć dość bezbarwnej roli w równie bezbarwnych nagraniach nieznanej szerzej wokalistki – Jacinty, której nie należy mylić ze zjawiskową Jacinthą, jakoś mnie omijały. Również jego współpraca z Gonzalo Rubalcabą nie jest czymś, co pamiętam w jakiś szczególny sposób.

„Mythology” według wszelakich znaków na niebie i ziemi oraz na jego własnej stronie internetowej jest jego solowym debiutem. Zanim płyta trafiła do mojego odtwarzacza nie miałem już wątpliwości, że Matt Brewer musi być ważnym nazwiskiem za Wielką Wodą. Zebranie zespołu, którego skład dumnie wypisany jest na okładce z pewnością oznacza, że Matt Brewer ma coś ciekawego w swoim autorskim projekcie do powiedzenia.

„Mythology” to wyśmienity album, który powstał dzięki współpracy szóstki wspaniałych muzyków. Właściwie jedyną jego wadą jest fakt, że pojawia się na nim aż tylu fantastycznych instrumentalistów. Czasami mam wątpliwości, że bez dwu saksofonów płyta nie byłaby ciekawsza.

Nie oznacza to, że duety saksofonowe w wykonaniu Marka Turnera i Steve’a Lehmana nie są ciekawe – są jak najbardziej, to jednak materiał na osobną płytę. David Virelles i Marcus Gilmore to muzycy, których niezwykle cenię i obserwuję od jakiegoś czasu. W szczególności ten ostatni – niezwykle oszczędny w środkach wyrazu bębniarz swingujący jak najwięksi mistrzowie sprzed ponad pół wieku potrafi dać każdej muzycznej materii ogrom przestrzeni pozwalający wyszaleć się solistom.

„Mythology” to nie jest jednak projekt epatujący jakąś szczególną instrumentalną wirtuozerią. Jego bohaterem jest Matt Brewer – kompozytor, a dopiero później poszczególne instrumenty. Dołączona do płyty książeczka opisuje inspiracje i proces powstania poszczególnych kompozycji. Umieszczenie pośród autorskich melodii utworu Ornette Colemana – „Free” nie tylko pokazuje szacunek do muzycznej tradycji, ale też przy okazji daje obu saksofonistom możliwość zagrania – może nawet lepiej i ciekawiej dźwięków, które w oryginale kompozytor gra wspólnie z Donem Cherry.

Matt Brewer to muzyk kompletny, kreatywny i otwarty na nowe inspiracje, poszukujący własnego spojrzenia na muzyczny świat, nie uciekający jednak od tradycji, z której czerpie nie ukrywając swoich muzycznych fascynacji gigantami kontrabasu w rodzaju Charlie Hadena, czy Raya Browna. Jego muzyczne korzenie z pewnością sięgają jeszcze głębiej – do lirycznej strony jazzowego grania na kontrabasie Jimmy Blantona. Wyposażony we wszystkie potrzebne do wielkiej światowej kariery atuty - talent kompozytorski, wyśmienitą technikę gry i zdolność do skupiania wokół siebie najwybitniejszych muzyków swojego pokolenia, ma wielką szansę dołączyć za kolejne 50 lat do grona największych sław swojego instrumentu, a w ciągu tych lat dać nam dziesiątki wyśmienitych nagrań.

„Mythology” to niezwykle błyskotliwy debiut człowieka, o którym z pewnością usłyszymy jeszcze niejeden raz.

Matt Brewer
Mythology
Format: CD
Wytwórnia: Criss Cross Jazz
Numer: 8712474137329

30 listopada 2014

Lars Danielsson – Liberetto II

Najnowszy album Larsa Danielssona to druga część, kontynuacja albumu nagranego niemal dwa lata temu, który mnie jakoś ominął, więc „Liberetto II” nie jest dla mnie sequelem, co zwykle udaje się nieco gorzej niż oryginał.

„Liberetto II” to idealna propozycja na długi jesienny wieczór. To idealny album do zasypiania, co w żadnym wypadku nie oznacza nudy i monotonii. Ta płyta zwalnia, wycisza się wraz z kolejnymi nagraniami w cudowny sposób zwalniając bieg wydarzeń. Nie oznacza to, że zaczyna się jakoś szczególnie dynamicznie, startuje raczej z poziomu adekwatnego do momentu, kiedy w domu wszyscy już pójdą spać, a odgłosy cywilizacji dobiegające zza okien zastępowane są przez dźwięki przyrody.

Płytę nagrał ten sam zespół, który odpowiada za jej pierwszą część – grający na fortepianie Tigran Hamasyan, którego własny album „Shadow Theater” sprzed zaledwie paru miesięcy jakoś specjalnie mnie nie uwiódł, gitarzysta John Paricelli, stały współpracownik lidera, który grał z nim choćby na znakomitej „Tarantelli” z 2009 roku oraz Magnus Ostrom – członek legendarnego E.S.T. Są też goście specjalni – trębacz Mathias Eick oraz w pojedynczych utworach Dominic Miller, Caecilie Norby i Zohar Fresco.

Lars Danielsson komponuje piękne ballady. Pierwsza część albumu, w dużej mierze za sprawą trąbki Mathiasa Eicka brzmi trochę jak nagrania Pat Metheny Group sprzed wielu lat. Jedynie inspiracje pozostają dużo bardziej europejskie, sięgające osiemnastowiecznej wiedeńskiej muzyki rozrywkowej – taka była wtedy rola utworów pisanych przez Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Jak już wspomniałem, pianista zespołu – Tigran Hamasyan nie przekonał mnie swoim własnym albumem, jednak w zespole Larsa Danielssona sprawdza się wyśmienicie, osiągając szczyt swoich możliwości w wybornie napisanej kompozycji „Passacaglia”.

Cały album to pięknie napisane melodie, a lider skutecznie omija rafę wirtuozerskich popisów solowych, jest raczej szefem zespołu, kompozytorem i kreatorem muzyki, nie stara się być najszybszym kontrabasistą wszechczasów. Maluje dźwiękowe obrazy, koi zmysły, uspokaja i inspiruje. Czaruje aranżacjami, skutecznie usypia nie nudząc. Przetwarza muzyczną tradycję tworząc nową jakość. Czasem wydaje mi się, że kogoś naśladuje, ale nigdy nie jestem pewien do końca kogo. Nawet jeśli to robi, nie kopiuje, a ulepsza.

Gra nie tylko na kontrabasie, całkiem nieźle używa wiolonczeli – w „Miniature”. Wraca do kompozycji napisanych dla innych – „Africa” po raz pierwszy pojawiła się na płycie Leszka Możdżera – „Polska”.

Z pewnością muszę nadrobić zaległości i zamówić przy najbliższej okazji pierwszą część tego wyśmienitego albumu.

Lars Danielsson
Liberetto II
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9571-2

29 listopada 2014

Ahmad Jamal Trio – Complete Alhambra And Blackhawk Performances

Całkiem niedawno pisałem o płycie „Happy Moods”, którą Ahmad Jamal wraz z Israelem Crosby’m i Vernellem Fournierem nagrali w 1960 roku. Powrót do tego albumu przybliżył do mojego odtwarzacza płyty Ahmada Jamala, po które dawno nie sięgałem. W natłoku nowości i nowych zdobyczy nagranych wieki temu do płyt, które stoją na półce od lat wracam niezbyt często. Za każdym razem jednak kiedy wracam obiecuję sobie, że będę to robił częściej. Do takich płyt jak nagrania Ahmada Jamala z 1961 roku z Alhambry i The Blackhawk warto wracać tak często jak tylko to możliwe. To jedne z tych albumów, które powinny znajdować się w każdej jazzowej kolekcji

Trio Ahmada Jamala z Israelem Crosby i Vernellem Fournierem uchodzi za wzorzec metra w swojej dziedzinie, a ich koncertowe nagrania – te chyba najbardziej znane, czyli zarejestrowane latem 1961 roku w należącym do samego Ahmada Jamala klubie Alhambra w Chicago i te nieco mniej znane, ale równie wartościowe z niezwykle istotnego dla historii jazzu miejsca – The Blackhawk w San Francisco uznawane są powszechnie za najlepsze.

W sumie to zgadzam się z owym powszechnie powielanym przez wielkich jazzowych krytyków zdaniem i w zasadzie w tym miejscu powinien się ten tekst zakończyć. Tak być jednak nie może, bowiem samo stwierdzenie, że ktoś kiedyś uznał, że coś jest niezwykle piękne nie wyjaśnia w żaden sposób fenomenu owego piękna. Dla części czytelników może również oznaczać subiektywne zdanie kogoś, do kogo mają jedynie ograniczone zaufanie. W sumie to racja, wypada więc ów fenomen tria, które Ahmad Jamal – człowiek wcale nie z pierwszych stron zestawień najlepszych jazzowych pianistów swoich czasów zbudował zatrudniając muzyków jeszcze mniej znanych niż on sam wyjaśnić.

Zanim przejdę do rzeczy, warto wyjaśnić, że opowiadając o czasach Ahmada Jamala nie wypada używać czasu przeszłego, bowim ów dziś niemal 85 letni pianista ciągle pozostaje aktywnym uczestnikiem sceny muzycznej, z racji wieku raczej tej studyjnej niż koncertowej, chyba, że ktoś ma szczęście i może być bywalcem klubów w Chicago, gdzie pojawia się od czasu do czasu. Fakt, że 19 października nie było mnie w Pradze, gdzie zagrał podobno wyśmienity koncert, uważam za swoją tegoroczną największą muzyczną porażkę.

Kiedy gra Ahmad Jamal, w pierwszym rzędzie zobaczycie zawsze wszystkich pianistów, którzy są akurat w okolicy. Fakt, że nie został wielką gwiazdą i jazzowym celebrytą w rodzaju Herbie Hancocka, czy Chicka Corea zawdzięcza jedynie własnej decyzji nagrywania de facto jedynie solowych projektów i pozostawania od zawsze wiernym jazzowemu mainstreamowi, który doprowadził do perfekcji.

Nagrania z Alhambry pierwotnie ukazały się w postaci dwu albumów – „Ahmad Jamal’s Alhambra” i „All Of You” – wtedy raczej nikt nie wydawał podwójnych albumów (to był rok 1961). Klub prowadzony przez samego Ahmada Jamala nie zrobił wielkiej kariery, za to muzyka tam zagrana brzmi wybitnie do dzisiaj. Trio rozpadło się wkrótce po tych nagraniach, Israel Crosby zmarł w 1962 roku. Kolejny skład to Jamil Sulieman i Chuck Lampkin to już zupełnie inna historia.

Żaden ze standardów granych przez Ahmada Jamala nie stanie się wzorcowym wykonaniem, takim, które zawsze pojawia się w głowie kiedy słyszymy kolejną wersję nieśmiertelnej melodii. Kiedy pierwszy raz posłuchacie tego albumu, będzie Was irytował brzęk sztućców i rozmowy przy kotlecie. Później już pozostanie jedynie zdziwienie, że słuchacze nie do końca poznali się na muzyce, którą słyszeli ze sceny.

Ahmad Jamal Trio
Complete Alhambra And Blackhawk Performances
Format: 2CD
Wytwórnia: Jazz Lips

Numer: 8436019587591

27 listopada 2014

Joshua Redman – Compass

Dzięki takim albumom, jak „Wish”, „Spirit Of The Moment: Live At The Village Vanguard”, czy „Elastic”, a także w tym kontekście stosunkowo nowemu projektowi James Farm, Joshua Redman jest ważnym saksofonistą średniego pokolenia. Dla tych, którzy widzieli go kiedyś na żywo, oczywistym będzie, że żaden z jego albumów nie oddaje całości inwencji i scenicznej energii, jaką pokazuje w czasie koncertów. Właśnie zorientowałem się, że od „Wish” minęło już ponad 20 lat, a jest to jedna z takich płyt, o których pamiętam każdy szczegół – kiedy i gdzie ją kupiłem, w jakich okolicznościach zagrała dla mnie po raz pierwszy. To oznacza, że jest to dla mnie album ważny wśród tysięcy innych, które zagościły w moim odtwarzaczu od jego wydania w 1993 roku.

Dlatego też, jako, że Joshua Redman jest muzykiem ważnym, zastanawia mnie, dlaczego takie płyty, jak „Compass” przechodzą w zasadzie niezauważone. Album ukazał się w 2009 roku i wtedy był zwyczajnie kolejną dobrą, niczym nie wyróżniającą się płytą Joshuy Redmana. Dziś też jest jedynie pozycją w jego dyskografii. To jednak zbiór płyt wybitnych, na tle których wyróżnić się nie jest łatwo.

Ten album miało chyba w założeniu wyróżnić zatrudnienie podwójnego składu sekcji – dwu kontrabasistów i dwu perkusistów, dodać należy – postaci wybitnych na swoich stanowiskach - Larry Grenadiera i Reubena Rogersa na kontrabasach oraz Gregory Hutchinsona i Briana Blade’a na bębnach. Tego potencjału nie udało się wykorzystać w pełni i z perspektywy tych kilku lat i z pewnością kilku wieczorów spędzonych z tym albumem można uznać, że to wielka szkoda…

Nie zgadzam się jednak sam z własną tezą, tym samym tocząc wewnętrzny monolog zastanawiam się, czy aby na pewno Joshua Redman potrzebuje wsparcia sekcji rytmicznej? Od lat czekam na jego solowy album, który byłby z pewnością dziełem wybitnym, choć trudno sprzedawalnym. Dla mnie wzorcem gatunku i wyznacznikiem jakości w zakresie solowych nagrań saksofonistów pozostaje od lat „Sound Songs” Roscoe Mitchella, jestem jednak pewien, że nawet dzisiaj, wchodząc do studia bez przygotowania Joshua Redman potrafiłby nagrać album co najmniej równie doskonały.

„Compass” wypełniają saksofonowe improwizacje znane wszystkim fanom lidera z koncertów. Dla uspokojenia nastrojów w paru miejscach usłyszycie dłuższe solówki kontrabasistów. Dla urozmaicenia i uspokojenia na płycie znajdziecie też nieco bardziej wyciszone „Moonlight”, czy „Uncharted”. Pełne pasji improwizacje lidera dorównują najlepszym nagraniom Sonny Rollinsa z jego kultowych płyt sprzed ponad 50 lat. Trudno uciec również od porównania z klasykami Ornette Colemana, co po raz kolejny dowodzi tezy, że nagrania saksofonistów w trio bez fortepianu wymagają nie tylko wyśmienitego opanowania instrumentu i twórczej inwencji, ale również wyobraźni wybiegającej daleko poza zgrabne odegranie znanych standardów sprzed lat.

„Compass” to jedna z tych płyt, do których wracam często. W zasadzie nie wiem dlaczego, wiem jednak, że z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić – być może Dla Was też stanie się równie ważnym i potrzebnym elementem kolekcji.

Joshua Redman
Compass
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 075597992304

25 listopada 2014

George Russell - Ezz-Thetics

George Russell nie jest jakąś szczególnie znaną w świecie jazzu postacią. Co innego muzycy biorący udział w nagraniu tej niezwykłej płyty, jak choćby Eric Dolphy, Steve Swallow, czy Don Ellis. Album „Ezz-Thetics” nagrany w 1961 roku to z pewnością jedna z najlepszych okazji do usłyszenia jego kompozycji w autorskim wykonaniu, a w dodatku w gwiazdorskiej obsadzie.

George Russell, człowiek, którego jazzowa kariera trwała niemal 60 lat (muzyk zmarł w 2009 roku) był raczej kompozytorem, nauczycielem i aranżerem. Jest też autorem ważnej dla teorii muzyki i istotnej dla wielu muzyków jazzowych książki „Lydian Chromatic Concept of Tonal Organisation”, która była bezpośrednią inspiracją dla Milesa Davisa i Billa Evansa tworzących „Kind Of Blue”. Wielokrotnie była również wymieniana jako ważna przez Johna Coltrane’a. Był stałym gościem słynnego w latach czterdziestych ubiegłego wieku apartamentu Gila Evansa, gdzie spotykał mało jeszcze wtedy znanych Milesa Davisa, Charlie Parkera i Johna Lewisa. Z powodu kłopotów zdrowotnych musiał porzucić karierę perkusisty zespołu Charlie Parkera. Wtedy właśnie, częściowo podczas kilkunastomiesięcznego pobytu w szpitalu napisał swoją słynną książkę.

George Russell był też wziętym jazzowym kompozytorem, ma na swoim koncie choćby „Cubano Be, Cubano Bop” – przebój Dizzy Gillespiego. Tytułową kompozycję – „Ezz-Thetic” nagrywali między innymi Lee Konitz z Milesem Davisem i Max Roach.

W latach pięćdziesiątych zaczął grać na fortepianie i spośród kilku solowych płyt z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to właśnie „Ezz-Thetics” jest dziełem najpełniejszym i reprezentatywnym dla jego twórczości. W późniejszym okresie George Russell bywał często w Europie, pracując między innymi z Janem Garbarkiem i Terje Rypdalem. Kiedy bywał w USA, uczył europejskich skal w Bostonie w szkole muzycznej Gunthera Schullera i współpracował z Billem Evansem.

„Ezz-Thetics” to jednak nie tylko album George’a Russella – kompozytora. Zawiera również twórcze przetworzenie dwu ważnych dla niego kompozycji. Pierwsza z nich to wizjonerska aranżacja „’Round Midnight” Theloniousa Monka, utworu, o którym wielokrotnie mówił jako o jednej z najważniejszych dla niego jazzowych kompozycji – tu zresztą nie mylił się zbytnio. Dodatkowo tu właśnie znajdziecie wybitne solo Erica Dolphy.

Druga – to „Nardis” Milesa Davisa, wybór o tyle oczywisty, bowiem to jedna z tych kompozycji Milesa Davisa, która jest pod największym wpływem teorii muzycznych George’a Russella. Co ciekawe, sam Miles Davis nie był zbyt z tej kompozycji zadowolony i w zasadzie podarował ją Billowi Evansowi, który nagrywał ją później wielokrotnie. Sam autor nie nagrał jej oficjalnie chyba nigdy. Premierowe wykonanie zawiera album „Portrait Of Cannonball” Cannonballa Adderleya z 1958 roku. Na fortepianie gra oczywiście Bill Evans.

„Ezz-Thetics” to zatem ukryty skarb – album nieco dziś zapomniany, zawiera jednak ciekawe kompozycje grane przez wyśmienitych muzyków w szczytowej formie. Daje też jedną z nielicznych możliwości posłuchania fortepianu lidera – postaci niezwykle ważnej dla wszystkich muzyków jazzowych, człowieka, który uwolnił jazz z ram prostych swingowych kompozycji.

George Russell
Ezz-Thetics
Format: CD
Wytwórnia: Riverside
Numer: 02521860702

23 listopada 2014

Orange The Juice – The Drug Of Choice

W sumie to sam się sobie dziwię, że ten album mi się podoba. Zdecydowanie nie jest w moim typie. To jednak właśnie cała radość z poznawania nowej muzyki. Kiedy dostaję z wytwórni paczkę z płytami, bywa tak, że z pokaźnego stosiku większość nazwisk muzyków i nazw zespołów mówi mi niewiele. Z pewnością każdy z nich ma swoich fanów i fanki, z pewnością są ludzie, którzy byli już na kilku koncertach i kupili poprzednie płyty. To nie jest wstyd nie znać jakiegoś zespołu. Nie da się znać wszystkich. Czasem jednak mam poczucie straconego czasu i znajdowania się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. W sumie i jedno i drugie to niezbyt sympatyczne odczucia. Stracony czas to żal, że gdzieś, w przypadku tego albumu nawet całkiem blisko, działo się coś ciekawego, a mnie tam nie było.

Koncert zespołu Orange The Juice zarejestrowano w teatrze TR Warszawa i jak wynika z moim notatek – tego dnia mogłem się na nim znaleźć. To właśnie ten żal. Wspomniana alternatywna rzeczywistość, to obserwacja, że mimo faktu iż uważam się za osobę interesującą się tym co dzieje się w muzyce nieco bardziej, niż przeciętny mieszkaniec tego kraju, ominął mnie niezwykle ciekawy zespół działający już niemal 10 lat. Jak to możliwe, że nie zobaczyłem żadnego plakatu, do mojej skrzynki mailowej nie dotarło żadne zaproszenie na koncert, nie zobaczyłem w sklepie żadnej płyt zespołu? Może żyję w rzeczywistości alternatywnej, niechybnie w tym przypadku gorszej, bowiem polska scena muzyczna jest bez zespołu Orange The Juice zwyczajnie mniej ciekawa.

Jednak do rzeczy – czym jest tajemniczy i wcześniej mi zupełnie nieznany zespół Orange The Juice? To grupa niezwykle kreatywnych muzyków, którzy odnajdują się doskonale w zasadzie w każdym gatunku muzycznym, jednak nie mają ochoty dać się wpisać w żaden z nich. Uwielbiają za to zaskakiwać i szokować, co wcale nie oznacza robienia afery dla taniego efektu, a wręcz przeciwnie, oznacza doskonałą kreację artystyczną i intrygująco niespotykane doznania dźwiękowe.

Wokalista zespołu – Konrad Zawadzki niewątpliwie lubi ciężkie, metalowe brzmienia, jego bliski krzyku śpiew spada na słuchacza w zupełnie niespodziewanych momentach. Jednocześnie świetnie wychodzą mu popowe piosenki – jak choćby „Out Of Place”. To oczywiście pop w stylu Orange The Juice, niebanalny, poszukujący i zaskakujący, co jest znakiem rozpoznawczym zespołu.

Czy muzyka Orange The Juice to groteska, kpina, mielony kotlet wytworzony z resztek niechcianych, czy porzuconych pomysłów? To zupełnie coś innego, synteza, czujna obserwacja dźwiękowej rzeczywistości. To nowy gatunek muzyczny. Pamiętam czasy, kiedy wielu uważało, że podobną kpinę z prawdziwej muzyki funduje nam wszystkim Frank Zappa, dziś uważany za wizjonera i klasyka. Trudno uciec od tego porównania. To jednak porównanie dla członków Orange The Juice raczej nobilitujące. To zespół odważny, podążający własną droga, na przekór rynkowym modom i komercyjnym ścieżkom prowadzącym do popularności i kariery. Orange The Juice to grupa kreatywnych muzyków, zapewne improwizujących i spontanicznie tworzących niezwykłą materię dźwiękową, obok której nie da się przejść obojętnie.

Wiem, że czekają mnie wydatki związane ze skompletowaniem dyskografii zespołu. Album „The Drug Of Choice” w pełnym wydaniu zawiera również płytę DVD z rejestracją video koncertu, co może dodatkowo zbliżyć słuchacza do tej niezwykłej, niespodziewanej, intrygującej i niepowtarzalnej muzyki.

Orange The Juice
The Drug Of Choice
Format: CD
Wytwórnia: For Tune
Numer: ForTune 0031

15 listopada 2014

Johnathan Blake – Gone, But Not Forgotten

Ten album zapowiada się wyśmienicie jeszcze zanim umieścicie go w swoim odtwarzaczu. Wyśmienity, klasyczny wręcz repertuar obejmuje kompozycje wielce zasłużonych dla jazzu muzyków, w tym między innymi „Circle Dance” Paula Motiana, „Firm Roots” Cedara Waltona, czy „All Across The City” Jima Halla. Tytuł albumu – „Gone, But Not Forgotten” opisuje pomysł na płytę – to kompozycje muzyków, którzy niedawno opuścili nas na zawsze – rodzaj hołdu i wspomnienia. To jednak nie jakaś celebrowana ze zbędnym patosem martyrologia, a raczej wspomnienie dawnych mistrzów, którzy oprócz płyt zostawili też po sobie wiele wyśmienitych melodii. Skład zespołu jest również intrygujący, bowiem zespół złożony jest z lidera – perkusisty, kontrabasisty i dwu saksofonistów. Brak tu instrumentu harmonicznego – nie usłyszycie fortepianu, czy gitary.

Zespół tworzą niezwykle ostatnio gorące w jazzowym światku osobowości – Johnathan Blake, pomysłodawca projektu to perkusista, którego znacie z pewnością z zespołów Kenny Barrona i Toma Harrella, a także Mingus Big Band. Ostatnio nagrał też wyśmienity album z Dr. Lonnie Smithem – „In The Beginning: Volumes 1 & 2”. Ben Street, to kontrabasista, którego ja pamiętam ze współpracy między innymi z Billy Hartem i Johnem Scofieldem. Grywał też z Anthony Colemanem. Mark Turner to saksofonista nagrywający autorskie płyty dla ECM, z Benem Streetem łączy go wspólne granie w zespole Billy Harta. Płyta „All Our Reasons” Billy Harta z 2012 roku jest jednym z najlepszych nagrań w dyskografii obu muzyków.

Chris Potter z kolei, to przynajmniej na papierze muzyk z największym dorobkiem. Pat Metheny, Jim Hall, Joe Lovano, Dave Douglas, Dave Holland, czy Ray Brown to tylko niektóre z wielkich nazwisk, w których towarzystwie nagrywał.

Dwa saksofony w składzie mogą oznaczać wielką bitwę, albo wspaniałe duety. W przypadku albumu „Gone, But Not Forgotten” oznaczają i jedno i drugie. Chris Potter i Mark Turner nie boją się sięgać do najlepszych wzorców gatunku. Nie ścigają się jednak, a twórczo współpracują, potrafią zagrać razem i sprawdzić nawzajem swoje umiejętności.

Niezwykle pouczającym doświadczeniem jest odszukanie oryginalnych nagrań. W niektórych interpretacjach Johnathan Blake wraca do aranżacji sprzed lat, jak choćby w otwierającej album kompozycji Cedara Waltona „Firm Roots” z albumu koncertowego o tym samym tytule. Wzruszająco wypada interpretacja „All Acoss The City” – jednej z najbardziej znanych kompozycji Jima Halla, którą według deklaracji samego lidera, grał z nim na scenie krótko przed jego śmiercią.

W przypadku płyt perkusistów zawsze godnym podkreślenia jest fakt, że udało się uniknąć pokusy udekorowania płyty nadmierną ilością wirtuozerskich popisów na bębnach, które zwykle wnoszą niewiele do muzyki, i które winny być zarezerwowane dla okazji koncertowych, kiedy stanowią udane urozmaicenie występów. Na albumie znajdziecie dwie kompozycje lidera, które napisane są z muzycznej perspektywy perkusisty – lidera i faworyzują jego instrument. To właściwa proporcja i urozmaicenie wycieczki po wyśmienitych kompozycjach wybranych na ten album. Szkoda jedynie, że tych wszystkich muzyków już nie ma wśród nas…

„Gone, But Not Forgotten” nie jest albumem wspominkowym. To wyśmienity jazzowy mainstream, oferujący twórcze spojrzenie na klasykę, na równi za sprawą świetnego doboru muzyków, jak i braku fortepianu w składzie, co otwiera nowe możliwości interpretacyjne. W zasadzie mam tylko jedną, niestety dość istotną uwagę techniczną – kontrabas jest zbyt wycofany, z pewnością nie dlatego, że Ben Street gra jakoś słabo, to raczej błąd realizatora nagrania, bo nie mam pomysłu, dlaczego miałby zrobić to celowo.

Johnathan Blake
Gone, But Not Forgotten
Format: CD
Wytwórnia: Criss Cross Jazz

Numer: 8712474138827

11 listopada 2014

Joey DeFrancesco - Never Can Say Goodbye: The Music Of Michael Jackson

Joey DeFrncesco to z pewnością niezwykle utalentowany muzyk. Kiedy tylko mu się chce, potrafi też być niezwykle charyzmatycznym liderem zespołu, dając wyśmienite koncerty. Joey DeFrancesco gra na organach Hammonda. Jeśli pójdziecie kiedyś na jego koncert i zobaczycie, że sięga po trąbkę, lub co gorsza zaczyna śpiewać – spokojnie możecie zrobić sobie przerwę i pójść na spacer.

Joey DeFrancesco potrafi nagrywać płyty wybitne. Oto kilka tych, o których pisałem ostatnio:


Ma na swoim koncie wspólne nagranie koncertowe z Jimmy Smithem, w którym nie wypada źle na tle swojego wielkiego mistrza – album o jakże adekwatnym do muzycznej zawartości tytule „Incredible!”, o którym nie zdążyłem napisać, ale który często gości w moim odtwarzaczu.

Joey DeFrancesco jest również współautorem jednego z najlepszych albumów koncertowych Pata Martino – „Live At Yoshi's”, o którym też, co stwierdzam z dużym zdziwieniem, nigdy niczego nie napisałem…

Nagrywał też w studiu z Milesem Davisem, o czym właściwie nikt nie mówi, choć dla wielu muzyków to była kiedyś przepustka do komercyjnego zaistnienia w jazzowym światku. Znam takich, co kilka dźwięków zagranych u Milesa wspominają przez lata, mimo, że w studiu mistrza nie spotkali… A Joey DeFrancesco grywał też z Milesem koncerty…

Tak więc Joey DeFrancesco to muzyk znamienity, którego lubię słuchać, zarówno w wersji płytowej, jak i na żywo (tu w szczególności jeśli gra w klasycznym jazzowym składzie i zapomina z domu zabrać trąbkę…). Nie robię tego często, uważam bowiem, że warto pisać o płytach dobrych, a o tych słabych raczej należy jak najszybciej zapomnieć. Tym razem z szacunku dla talentu Joeya DeFrancesco zrobię wyjątek – „Never Can Say Goodbye: The Music Of Michael Jackson” to album słaby, zadziwiająco słaby, jak na tą mniej więcej połowę dyskografii Joeya DeFrancesco, którą znam i którą uzbierałem z niemałym trudem, bowiem wytwórnie wydające jego płyty jakoś nie należą do tych największych, które zapewniają dostępność nagrań swoich artystów we wszystkich tzw. dobrych sklepach płytowych.

Oczywiście nagranie znanych przebojów Michaela Jacksona i Jacksons 5 to powinna być gotowa recepta na sukces komercyjny. W tym przypadku jednak zwyczajnie się nie udało. Nagrywając przeboje znane z repertuaru Michaela Jacksona, które znamy wszyscy, nawet jeśli tego nie chcemy, z marszu niejako zapewnia się albumowi rozgłos i sprzedaż większą, niż każdej płycie z autorską muzyką napisaną chwilę wcześniej w studio…

Dodatkowo umieszczenie znanego wszystkim nazwiska na okładce, a z oczywistych względów Michael Jackson to postać dla większości bardziej znana niż Joey DeFrancesco, pomaga w sprzedaży. Oprócz fanów Joeya DeFrancesco, którzy kupują wszystkie jego płyty można liczyć na odrobinę tych, którzy zbierają ciekawostki związane z Michaelem Jacksonem, a nawet jeśli co setny z nich zainteresuje się takim albumem, to sprzeda się go więcej niż najlepszej jazzowej płyty Joeya… Takie życie.

Na tym albumie zawiodło wszystko co zawieść mogło – muzyce brak energii, rytmu, przebojowości i właściwie wszystkiego – ot takie przypadkowe nagrania znanych piosenek przez zespół, który liczył na to, że to nie może się nie udać. Otóż nie udało się.

Oczywiście można uznać, że to twórcze przetworzenie, autorska wizja, nowa interpretacja i takie tam… Moim jednak zdaniem to nic z tych rzeczy. Ot skok na kasę podparty znanym nazwiskiem. Album powstał w 2010 roku i światowej kariery nie zrobił.

Oczywiście te same utwory można zagrać po swojemu, zupełnie odbiegając od oryginałów. Można to zrobić w sposób genialny. Jeśli nie wierzycie – natychmiast udajcie się do sklepów po genialny album „Rava On The Dance Floor” Enrico Ravy, który twórczo interpretując mniej więcej ten sam repertuar stworzył dzieło genialne. On nie musiał nawet umieszczać na okładce nazwiska Michaela Jacksona, czym dał światu znać, że to jego autorski album… Jeśli nie czujecie się przekonani samą deklaracją jego genialności – przeczytajcie więcej tutaj:


A Joeyowi DeFrancesco darujcie tą wpadkę. Przez szacunek dla mistrza omijajcie „Never Can Say Goodbye: The Music Of Michael Jackson” z daleka. Joey DeFranceso to świetny muzyk – czego dowodem jest wiele nagrań, wymienionych powyżej…

Joey DeFrancesco
Never Can Say Goodbye
Format: CD
Wytwórnia: High Note

Numer: 632375721527

10 listopada 2014

Lion Vibrations and Friends - Lion Vibrations and Friends

Ten album będzie jednym z moich najsilniejszych kandydatów do polskiej jazzowej płyty roku 2014. Już zapowiadający go singiel – porywająca interpretacja „Mercy, Mercy, Mercy” Joe Zawinula z polskim tekstem Kamila Bednarka i Jahgi brzmiał sensacyjnie. Nagroda należy się producentom za niesamowity i jednocześnie dość ryzykowny pomysł. Zawartość muzyczna albumu skierowanego do młodego, niekoniecznie osłuchanego z klasycznym jazzem słuchacza to bowiem wielkie przeboje sprzed pół wieku. Niektóre melodie są nawet starsze. W epoce, kiedy popowe przeboje z zeszłego tygodnia nazywa się już klasykami, to koncepcja co najmniej oryginalna.

Dodajmy od razu – pomysł sprawdza się znakomicie. Zrobiłem kiedyś audycję z największymi jazzowymi przebojami. Znalazły się tam cztery z wybranych przez zespół na płytę kompozycji – „Moanin’”, „Work Song”, „Take Five” i „Mercy, Mercy, Mercy”. Zresztą zestawienie współczesnych, przebojowo i nowocześnie, a jednocześnie z dużym szacunkiem dla oryginałów sprzed lat zagranych wersji z oryginalnymi nagraniami jest bardzo twórcze i inspirujące. Upodobania młodych ludzi się zmieniają, ale dobra kompozycja obroni się zawsze, nawet jeśli zagranie „Mercy, Mercy, Mercy” w rytmie reggae może wydawać się nieco dziwną i niepotrzebną zmianą. Niezależnie od tego, że dla nieznających oryginałów słuchaczy będzie to przebojowy album, być może część z nich sięgnie po oryginały i dowie się, że muzyka nie powstała wczoraj. To będzie dodatkowy zysk.

Zespół grający reggae uzupełniają znani jazzmani, uświetniając część utworów wyśmienitymi solówkami – jak choćby Piotr Baron i jego wybitny wkład w „Take Five” Paula Desmonda. O każdym z utworów na płycie można opowiedzieć ciekawą historię, wskazać co najmniej kilka wartych zainteresowania wykonań, odnaleźć jazzową anegdotę sprzed lat. Trochę tego zabrakło w książeczce dołączonej do płyty. To jednak nie jest zarzut do muzyki, ta jest najwyższej światowej próby.

Lion Vibrations to zespół pełen twórczych pomysłów, niezwykłej muzycznej energii, łamiący utarte schematy i potrafiący zmierzyć się z przebojami granymi przez największych tego świata i znaleźć na nie swój własny pomysł.

Ten album powinien mieć natychmiast kolejną część, a może nawet kilka. Proponuję ogłosić plebiscyt na kompozycje, które powinny znaleźć się na kolejnej płycie. Miałbym kilka pomysłów. Pewnie jak każdy fan jazzu. W życiu nie myślałem, że napiszę takie zdanie – następnym razem poproszę więcej Kamila Bednarka… Jest potrzebny zespołowi tak samo, jak Piotr Baron, czy Wojciech Mazolewski. „Lion Vibrations And Friends” to album, który powinien być w przyszłym roku dołączony do podręcznika muzyki dla szkoły podstawowej. Pewnie to się nie wydarzy, ale każdy z Was może to naprawić kupując płytę w prezencie z najbliższej możliwej okazji jakiemuś dziecku…

Fenomen wrocławskiej wytwórni Vertigo rozwija się na naszych oczach. Wytwórnia nie wydaje wiele, ale właściwie każde jej wydawnictwo, które trafia w moje ręce staje się naszą radiową płytą tygodnia.

Lion Vibrations and Friends
Lion Vibrations and Friends
Format: CD
Wytwórnia: V-Records

Numer: 5903111377052

09 listopada 2014

Oscar Peterson Trio - The London House Sessions

Trio Oscara Petersona z Rayem Brownem i Edem Thigpenem to zespół wzorcowy w swojej kategorii. Sam Oscar Peterson czuł się zresztą wyśmienicie w każdym małym zespole – nagrywał solo, w duetach – również z Rayem Brownem, ale też z gitarzystami, pianistami, czy trębaczami. To jednak właśnie zespół z Rayem Brownem i Edem Thigpenem jest również według mnie najlepszym wcieleniem geniuszu pianisty.

„The London House Sessions” to nagrania które powstały w … Chicago, latem 1961 roku w czasie serii koncertów, jakie trio dało w legendarnym nie tylko dla fanów w Chicago klubie London House. To miejsce ważne dla historii amerykańskiej muzyki już dawno nie istnieje, w czasach świetności grali jednak tam niemal wszyscy wielcy, a w szczególności pianiści. Zespół Ramseya Lewisa zaczynał swoją światową karierę jako dyżurna klubowa sekcja. Grywali tam Erroll Gardner, Bill Evans i Dave Brubeck. Latem 1961 roku grał Oscar Peterson. Koncerty były niezwykle udane, dały fanom serię płyt – „The Trio”, „The Sound Of The Trio”, „Put On A Happy Face” i „Something Warm”. Rok później zespół nagrał chyba najbardziej znaną i uważaną powszechnie za najlepszą studyjną płytę tej trójki – album „Night Train”.

Współcześnie producenci z Verve zebrali materiał koncertowy dostępny na wspomnianych 4 albumach i dodali 22 wcześniej niepublikowanych utworów tworząc złożony z 5 płyt CD zestaw „The London House Sessions”. Zestaw prezentujący trio genialne trio Oscara Petersona w najlepszej postaci. Pełen energii, wspomaganej entuzjazmem publiczności i ciągle nowego w składzie perkusisty zespół prezentuje zestaw swingujących standardów i bopowych przebojów. Ed Thigpen zastąpił w zespole gitarzystę – Herba Ellisa i mimo tego, że Herb Ellis był świetnym gitarzystą i z Oscarem Petersonem rozumiał się jak mało kto, była to dobra zmiana.

Nie potrafię wyróżnić żadnego z utworów. Wybór należy do każdego z słuchaczy, każdy wybierze te melodie, które lubi najbardziej. Tu nie ma słabszych momentów. Chwil, w których zespół pozwala soliście odpocząć, wymyślić kolejną frazę. To encyklopedia jazzowych melodii w najlepszym wydaniu. Nie rozumiem ludzi, którzy w czasie tego koncertu jedli spokojnie kolację, albo rozmawiali ze znajomymi...

Trudno przecenić prace inżynierów odpowiedzialnych za renowację dźwięku w wydaniu cyfrowym. Wykonali kawał wyśmienitej roboty. Oczywiście techniczna jakość nagrań daleka jest od dzisiejszych standardów, jednak w żadnym wypadku jakość techniczna nie przeszkadza w odbiorze muzyki. Znam współczesne płyty koncertowe nagrane gorzej. Nawet nieco więcej, niż zwykle odgłosów z sali nie przeszkadza.

Dziś nie jest łatwo kupić ten wydany niemal 20 lat temu zestaw. Z pewnością oferuje on więcej niż dostępne osobno płyty, bowiem dodane dodatkowe nagrania są równie dobrej jakości. Nie są jakimiś odnalezionymi cudownie nieudanymi studyjnymi odrzutami, które nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego. Z nich można ułożyć kolejne dwa, albo i trzy albumy, równie dobre jak te, które ukazały się krótko po zarejestrowaniu koncertów w London House w Chicago. Jeśli zobaczycie ten zestaw na półce w sklepie, sięgnijcie głęboko do kieszeni. Jeśli chcecie mieć jedno wydawnictwo Oscara Petersona – to będzie jeden z najlepszych wyborów.

Oscar Peterson Trio
The London House Sessions
Format: 5CD
Wytwórnia: Verve
Numer: 731453176621

03 listopada 2014

Rob Brown / Daniel Levin / Jacek Mazurkiewicz – Day In The Life Of A City

Jeśli coś nie mieści się w sztywnych ramach małego jazzowego zespołu, całkiem od niedawna, od jakiś 20 lat taki skład nazywa się po prostu zespołem grającym muzykę improwizowaną. Trochę w tym racji, najczęściej bowiem w nietypowym składzie łatwiej łamie się wszelkie utarte reguły i zbacza z wydeptanych ścieżek odkrywając nowe, niezbadane jeszcze, albo przynajmniej zbadane słabo ścieżki w niekończącej się dżungli dźwięków sprawiających wytrawnemu słuchaczowi przyjemność.

Owa przyjemność nie polega jedynie na wysłuchaniu banalnej melodii, których ilość jest przecież matematycznie ograniczona i w zasadzie trudno dziś napisać popową piosenkę, która nie spotka się z oskarżeniem o plagiat. Muzyka może inspirować, pobudzać wyobraźnię, zaskakiwać, zadziwić i robić z naszymi umysłami jeszcze wiele rzeczy, które trudno opisać. Stąd też tak wiele brzmieniowych eksperymentów, które trafiają na podatny grunt słuchaczy zmęczonych banalnymi komercyjnymi produkcjami.

Wspólnego muzykowania trójki Rob Brown, Daniel Levin i Jacek Mazurkiewicz zdecydowanie nie da się nazwać przewidywalnym i łatwym do opisania. To zwyczajnie trzeba usłyszeć. Wielu młodych ludzi eksperymentuje z nietypowymi brzmieniami, lub zbliża się niebezpiecznie blisko do obszarów nieakceptowalnego przez słuchaczy dźwiękowego bałaganu. Nie wszystkie nieuporządkowane dźwięki są muzyką, choć oczywiście awangardowi twórcy przesuwają tą granicę powoli, lecz w zauważalny sposób w miejsca, o których w połowie ubiegłego wieku twórcy jazzowej awangardy nawet by nie pomyśleli.

Już samo zestawienie instrumentów – saksofon altowy, wiolonczela i kontrabas wydaje się być niezwykłe, choć jestem gotów założyć się, że po dowolnym wylosowaniu trzech akustycznych instrumentów, będę potrafił pokazać na swojej półce jakiś udany projekt zagrany w takim składzie. Z pewnością album „Day In The Life Of A City” będzie od dzisiaj moim dyżurnym przykładem tego, że kontrabas, wiolonczela i alt to wyborne jazzowe zestawienie.

Rob Brown i Daniel Levin grają ze sobą już jakiś czas, nagrali nawet w duecie płytę – „Natural Disorder”, która jednak nie trafiła jeszcze do moich zbiorów. Dziś wpisuję ją na coraz dłuższą listę koniecznych zakupów. Obaj mają na swoim koncie imponującą dyskografię, choć ich płyty nie są łatwe do zdobycia. Niepokornych eksperymentatorów nie wydają przecież światowe koncerny medialne. Zajrzyjcie jednak do katalogu Cleen Feed, HatHut, czy FMP, albo rodzimych oficyn – MultiKulti, Not Two, czy ForTune, a z pewnością znajdziecie kolejne powody do dobrego wydania pieniędzy, jeśli spodoba Wam się „Day In The Life Of A City”.

Jestem przekonany, że ten album spodoba się każdemu, kto muzyki słucha. Przez słuchanie rozumiem proces, który wbrew pozorom nie jest oczywisty dla większości, co muzykę improwizowaną skazuje na niszowe uznanie tych słuchaczy, którzy potrafią słuchać. Słuchać w skupieniu, poświęcając całą swoją uwagę opowiadanej przez artystów historii. Czasem jest ona dla większości odbiorców oczywista, kiedy indziej, jak abstrakcyjny obraz – dzieło będące odpowiednikiem muzycznej improwizacji, służy stymulacji wyobraźni, która zaprowadzi każdego odbiorcę w zupełnie inne miejsce.

„Day In The Life Of A City” to odrobina elektronicznych eksperymentów Jacka Mazurkiewicza i perfekcyjne opanowanie instrumentów Roba Browna i Daniela Levina. Znajdziecie tu fragmenty genialne, w których zespół osiąga zespolenie godne najlepszych mistrzów jazzowych zespołowych improwizacji. Są też chwile, w których każdy z muzyków podąża swoją drogą. To nie jest wada, ani muzyczny bałagan, tylko zderzenie trzech chętnych do eksperymentów wybitnych instrumentalistów.

Temu albumowi trzeba dać chwilę, jak każdej nieco trudniejszej muzyce. Jacek Mazurkiewicz nie nagrywa wiele, dlatego też dla jego fanów ten album jest szczególnie cenną zdobyczą.

Rob Brown / Daniel Levin / Jacek Mazurkiewicz
Day In The Life Of A City
Format: CD
Wytwórnia: MultiKulti
Numer: 5907796319545

26 października 2014

Ahmad Jamal -Happy Moods

Ahmad Jamal to legendarny artysta. To jedna z tych osób, które legendą zostały już za życia. Dziś ponad 80 letni (rocznik 1930), ciągle nagrywa i ciągle zachwyca. W Europie nie pojawia się często, ale jeśli traficie gdzieś na jego koncert, jest wart każdych pieniędzy. Ahmad Jamal to wielki indywidualista, nagrał dziesiątki płyt, jego debiutancki album „Ahmad Blues” zarejestrowano w 1951 roku. Nieprzerwanie od samego początku kariery jest liderem, znam tylko dwie płyty, na których zagrał gościnnie – w obu przypadkach jako gość specjalny w kilku utworach – u Shirley Horn i u Raya Browna, kiedy ten przedstawiał w końcówce swojej kariery ulubionych przez siebie pianistów.

Dla wielu fanów i muzyków Ahmad Jamal to największy pianista w dziejach jazzu. Tak uważał choćby Miles Davis. Może to osąd nieco przesadzony, bowiem wielu było wielkich i historycznie ważnych pianistów. Poza tym to nie wyścigi i liczy się piękno, a to porównań raczej nie lubi.

Ahmad Jamal nie jest błyskotliwym wirtuozem jak Art Tatum, nie ma w jego grze takiej głębi, jak u Bila Evansa, nie swinguje jak Oscar Peterson. Brak mu nieprzewidywalnej tajemnicy Herbie Nicholsa, czy elegancji Phineasa Newborna. Nie ma w jego grze tyle bluesa co u Wyntona Kelly. Nie jest tak wybitnym kompozytorem, jak Thelonious Monk. A jednak należy do ścisłej elity. Dlaczego? Jest muzykiem kompletnym, szczerym i grającym melodie z lekkością nieosiągalną w zasadzie nikomu. Jest mistrzem małej kameralnej formy i idealnym połączeniem bluesa z tradycją kameralistyki. Jest od 60 ponad lat tym, na którego płyty niezmiennie się czeka. Mimo, że są przewidywalne i wcale niekoniecznie perfekcyjne technicznie. To rodzaj magii właściwej największym mistrzom.

Jak w dyskografii każdego wielkiego muzyka, również u Ahmada Jamala pojawiają się dzieła od lat uznawane za wybitne – jak choćby „At The Pershing”, „A L’Olympia”, czy „Complete Live At The Spotlight”. Wiele albumów, często wymienianych jako te najlepsze to rejestracje koncertów. Ahmad Jamal nigdy nie nagrał słabego albumu. Jego dyskografia to bardzo bezpieczna inwestycja. Wszystkie płyty są doskonałe, choć na początek wystrzegajcie się większych składów. Ahmad Jamal najlepiej smakuje solo, lub w klasycznym trio z kontrabasem i bębnami. Każdy kolejny instrument zajmuje niepotrzebnie miejsce w muzycznej przestrzeni.

Album „Happy Moods” to nagranie w trio. Dla fanów pianisty – to trio klasyczne z Israelem Crosby na basie i Vernellem Fournierem na bębnach. Ten album nie jest jakiś szczególnie wyjątkowy w dyskografii Ahmada Jamala. Ot, garść standardów mniej lub bardziej znanych i dwie miniaturki samego lidera. Zrelaksowane, dwa zimowe dni w studio w Chicago. Ahmad Jamal to jednak wielki mistrz. Każdy jego album w trio jest zwyczajnie genialny. Usłyszycie to już po pierwszych kilku taktach otwierającego płytę „Little Old Lady” Hoagy Carmichaela i Stanleya Adamsa.

„Happy Moods” całe wieki dostępny był jedynie dla kolekcjonerów analogowych płyt sprzed lat. Kilka lat temu pojawiła się pierwsza cyfrowa reedycja, na której oprócz oryginalnej płyty producenci umieścili kolejną pozycję w dyskografii mistrza – „Listen To The Ahmad Jamal Quintet”. Tak jak w przypadku innych płyt – im więcej miejsca dla mistrza tym lepiej. Dlatego właśnie „Happy Moods” to album genialny, a „Listen To Ahmad Jamal Quintet” z dodatkiem gitary i skrzypiec tylko bardzo dobry. Możecie zatem – jeśli dopiero zaczynacie swoją przygodę z muzyką wielkiego Ahmada Jamala, spokojnie schować sobie drugą część płyty na inną okazję. Pierwsze 10 utworów to absolutna muzyczna ekstraklasa…

Ahmad Jamal
Happy Moods / Listen To Ahmad Jamal Quintet
Format: CD
Wytwórnia: Jazz Beat
Numer: 8436019585115

24 października 2014

Rigmor Gustafsson with Dalasinfoniettan - When You Make Me Smile

W zasadzie trudno się do czegokolwiek przyczepić. Mamy tu doskonale napisane i świetnie zaaranżowane piosenki. Wśród nich znajdziecie melodie, które zostaną w pamięci nieco dłużej. Może nawet znalazłby się wśród tych kompozycji jakiś potencjalny przebój. Rigmor Gustafsson śpiewa znakomicie, świetnie buduje relację ze słuchaczem, w zasadzie każdy myśli, że śpiewa właśnie dla niego. Jest bezpośrednia i szczera, muzyka jest równie ważna jak tekst i jego interpretacja. Jest również niezwykle muzykalna i na okładce przepięknie się uśmiecha.

To co dzieje się w tle muzycznym jest równie atrakcyjne. Niebanalne, a jednocześnie nie zmuszające do jakiegoś nadmiernego wysiłku w podążaniu za snującymi się łagodnie melodiami. Wyważone, przypominające wystawne salonowe amerykańskie produkcje, które mają spodobać się każdemu, takie, które nadają się do oświetlonego kryształowymi żyrandolami hotelowego lobby, w stylu Diany Krall chciałoby się powiedzieć, a raczej w stylu Clausa Ogermana. Chyba trochę się zapędziłem znowu piętnując wybitnego przecież aranżera…

Wiele z tych piosenek stoi na najwyższym światowym poziomie, za ich sprawą album „When You Make Me Smile” Rigmor Gustafsson jest produktem najwyższej światowej klasy wśród jazzowych piosenek dla szerokiego kręgu odbiorców, nie nudząc jednocześnie tych, którzy poszukują niebanalnych i nieoczekiwanych nut oraz tego, żeby piosenka miała niebanalny tekst. Pewnie ten album światowym bestsellerem nie zostanie, bowiem wydała go wytwórnia dla jazzu niezwykle ważna, nie dysponująca jednak narzędziami marketingowymi tych największych. Rigmor Gustafsson to gwiazda na miarę Diany Krall, Joss Stone, czy Cassandry Wilson, to wielokroć jednak bardziej skupiona na muzyce, niż na działaniach sprzedażowych.

Ozdobą i urozmaiceniem jest duet z Eagle Eye Cherry, do którego pewnie gdyby płyta ukazała się za Oceanem w wielkiej wytwórni, powstałby promocyjny teledysk. Jednak ACT! ma nieco inny pomysł na życie. Siggi Loch skupia wokół swojej wytwórni artystów, którzy całą swoją energię poświęcają muzyce, pozostawiając gdzieś w zupełnie nieistotnym niebycie wszelakie czynności pomagające przypodobać się publiczności. Krzepiący jest fakt, że wytwórnia ma się dobrze i sprzedaje całkiem sporo.

„When You Make Me Smile” to wyśmienity album. Małym kłopotem jest fakt, że w konkurencji jazzowych wokalistek śpiewających piękne piosenki, jak za dawnych lat świetności gatunku, konkurencja jest olbrzymia. Trudno wyróżnić się na tle innych. Często wokalistki sięgają po światowe przeboje. Kiedy indziej gromadzą silną grupę znanych muzyków, kusząc ich nazwiskami dumnie wydrukowanymi na okładce. Składają całe płyty z wokalnych duetów z nie cierpiącymi na nadmiar zajęć gwiazdami sprzed lat. Rigmor Gustaffson nie robi niczego z tych rzeczy. Zwyczajnie śpiewa swoje. Robi to w zachwycający sposób, a na dokładkę jest autorem części tekstów i muzyki.

Na światową karierę to może być nieco za mało. Niestety. Jeśli jednak zechcecie mi zaufać, to być może już jutro Rigmor Gustafsson zaśpiewa właśnie dla Was i tylko dla Was, bowiem nawiązywanie bliskiego kontaktu ze słuchaczem to coś, co potrafi najlepiej. Dla mnie to wielka przyjemność.

Rigmor Gustafsson with Dalasinfoniettan
When You Make Me Smile
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: ACT 9728-2

20 października 2014

Miles Davis – The Complete Concert 1964: My Funny Valentine + Four & More

Ten album to jedna z moich absolutnie ulubionych płyt. Nie tylko płyt Milesa Davisa, ale w zasadzie nie wyobrażam sobie życia bez tej muzyki. Takich płyt mam jedynie kilka, nie może być ich wiele, bowiem nie starczyłoby czasu na ciągłe powroty do ulubionych muzycznych fraz.

Oczywiście Miles Davis ma na swoim koncie wiele płyt bardziej znanych, takich, które po latach cały świat uznał nie tylko za muzycznie doskonałe, ale też historycznie ważne, jak choćby „Birth Of The Cool”, „Kind Of Blue”, „Bitches Brew”, czy wreszcie wszystko, co nagrał wspólnie z Gilem Evansem. Są również takie, które nieco niezauważone przeszły bez echa, a zawierają absolutnie fenomenalną muzykę, jak choćby wspominane przeze mnie niedawno wspólne nagrania Milesa Davisa z Johnem Lee Hookerem – „The Hot Spot”, monumentalne 20 płytowe wydanie wszystkich koncertów Milesa z Montreux – „The Complete Miles Davis At Montreux 1973-1991”, czy wreszcie chronologicznie całkiem bliskie dziś opisywanej płycie nagrania „The Complete Live At The Plugged Nickel 1965”, na których George’a Colemana zastąpił Wayne Shorter.

Sam Miles Davis dający w połowie lat sześćdziesiątych setki koncertów zauważył wyjątkowość tego, który zagrał 12 lutego 1964 roku w Lincoln Center Philharmonic Hall w Nowym Jorku. W wielu wydaniach płyty cytowana jest jego wypowiedź z okresu postprodukcji materiału – „We just blew off that place that night. It was a motherfucker the way everybody played – and I mean everybody”. Może chciał przy okazji trochę obronić Goerge’a Colemana, który z pewnością nie był jego ulubionym saksofonistą?

W sumie to jednak nie saksofon jest na tej płycie najważniejszy. Miles tego wieczora sięgnął absolutnych szczytów swoich muzycznych możliwości. Moim zdaniem nikt nigdy wcześniej, ani później nie zagrał na trąbce tak genialnego koncertu. I chyba już nigdy nie zagra…

Producenci chyba nie rozpoznali od razu wyjątkowości tego nagrania, postanowili bowiem podzielić go na dwa albumy, nie zważając na kolejność wykonywanych utworów, utworzyli album z balladami – „My Funny Valentine: Miles Davis In Concert” i drugi, wydany kilka miesięcy później, cieszący się nieco mniejszym powodzeniem „Four & More”. To pozbawiło materiał dramaturgii, pozwoliło jednak trafić albumowi z balladami na listę albumów pop Billboardu i spędzić tam 9 tygodni, co było nie lada sukcesem i oznaczało, że płytą zainteresowali się słuchacze nie sięgający często po nagrania jazzowe.

Dziś bez problemu można kupić połączony materiał wydawany pod nieco przydługim tytułem „The Complete Concert 1964: My Funny Valentine + Four & More”. To najdoskonalsza wersja nagrania tego koncertu. Miles sięgnął tego wieczoru po sprawdzony koncertowy repertuar, znany słuchaczom co najmniej od kilku lat, utwory, do których lubił wracać, które przez lata doskonalił i ulepszał. Ciekawą muzyczną wycieczką jest zestawienie wykonań choćby „My Funny Valentine” z lat pięćdziesiątych z nagraniem z dzisiejszej płyty. To jednak zadanie dla muzykologów i historyków. Zdecydowanie lepiej jest zwyczajnie cieszyć się muzyką.

Ten wieczór był magiczny, nikt nie wie dlaczego, być może społeczny cel koncertu związany z walką o pełne prawa obywatelskie dla wszystkich mieszkańców USA, wyjątkowość sali, która w owym czasie nie gościła często muzyków jazzowych, poczucie młodych wtedy jeszcze Herbie Hancocka i Tony Williamsa, że może to jedyna okazja zagrania przed tak licznie zebraną publicznością? Zapewne to wszystko miało znaczenie. George Coleman, który oprócz jednej trasy po Europie z zespołem zaistniał jedynie na dwu studyjnych albumach Milesa Davisa zagrał koncert swojego życia. 12 lutego 1964 roku w Lincoln Center wydarzyło się coś niezwykłego, a dzięki nagraniom możemy wszyscy przekonać się o tym każdego dnia. Dla mnie „The Complete Concert 1964: My Funny Valentine + Four & More” to jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki, całej muzyki…

Miles Davis
The Complete Concert 1964: My Funny Valentine + Four & More
Format: 2CD
Wytwórnia: Columbia

Numer: 07464488212

19 października 2014

Jazzpospolita - Jazzpo!

Jazzpospolita to niezwykła formacja muzyków, którzy konsekwentnie dążą do celu, którym jest doskonałość muzycznej formy i perfekcyjna współpraca muzyków wyzwalająca pokłady kreatywności nie znane tym, którzy na każdej sesji muszą udowodnić swoją własną doskonałość. To jeden z tych zespołów, który brzmi ciekawiej na każdym kolejnym albumie. Zespół złożony z muzyków, którzy nie potrzebują być gwiazdami, oni chcą stworzyć wybitny zespół. W zasadzie już go tworzą.

„Jazzpo!” to, jeśli mnie pamięć nie myli czwarty album zespołu, który właśnie w tej chwili trafia do sklepów i w który natychmiast powinniście wszyscy się zaopatrzyć, muzyka to bowiem wyśmienita. Najnowszy album zespołu jest najlepszym w jego dyskografii, co nie oznacza, że poprzednie nie są warte zainteresowania. To także rodzaj nowego otwarcia, bowiem poprzednia płyta zawierała klubowe remiksy starszych nagrań i materiał pochodzący z początków istnienia grupy.

Od samego początku muzycy działają w tym samym składzie, poszukując swojej artystycznej drogi poprzez własny, autorski repertuar oraz doskonałą równowagę pomiędzy klasycznymi brzmieniami instrumentów i odrobiną elektronicznego eksperymentu w wykonaniu gitarzysty zespołu – Michała Przerwy-Tetmajera i pianisty – Michała Załęskiego. „Jazzpo!” to rodzaj powrotu do jazzowych korzeni, choć z pewnością młodzi fani, których zespół ma całkiem sporo usłyszą tu sporo eksperymentalnego rocka, szczególnie w wykonaniu dominującego w sporych fragmentach albumu gitarzysty.

W ten oto sposób powstał album, który spodoba się wielu słuchaczom, zarówno tym, którzy poznali zespół jako grupę jazzową, jak i tym, którzy usłyszeli o nim od znajomego DJa zajmującego się remiksami muzyki zespołu.

„Jazzpo!” to produkcja na światowym poziomie. Właściwie album ma tylko jedną małą wadę – nie rozumiem pomysłu na brzmienie perkusji – sprawdziłem zarówno w swoim systemie, który znam bardzo dobrze, jak i na wszelki wypadek w dwu innych miejscach – perkusja brzmi, jakby została ustawiona w jakimś małym garażu obok doskonałego przecież studia Tokarnia. Może to efekt zamierzony – rodzaj garażowego właśnie, klubowego brudu dźwiękowego. Do mnie ten pomysł, jeśli celowy nie trafia, to jednak tylko sposób realizacji dźwięku, do gry Wojtka Oleksiaka nie mam żadnych uwag. Być może winyl, który z pewnością trafi do mojej kolekcji jak tylko będzie dostępny zostanie inaczej zgrany i perkusja zabrzmi bardziej otwartym, przestrzennym dźwiękiem.

Jeszcze jeden, warty uwagi szczegół. Niezależnie od tego, do kogo wysyłacie swoje płyty, zadbajcie o odrobinę personalizacji, nie powierzajcie tej roboty managerowi zespołu, lub działowi logistyki wytwórni płytowej. Za skierowany osobiście do mnie list Michałowi dziękuję. W wypadku Jazzpospolitej tak, czy inaczej płyta szybko trafiłaby do mojego odtwarzacza, gdybym jednak zespołu nie znał, sam fakt, że komuś chce się napisać każdy list trochę inaczej i podpisać go odręcznie, to przejaw szacunku i dbałości o szczegóły, który ja nagradzam priorytetem w dostępie do moich uszu. 7 listopada zespół gra w Warszawie, a ja z pewnością, jeśli czas pozwoli pojawię się na tym koncercie, żeby posłuchać materiału na żywo, do czego i Was wszystkich namawiam.

Jazzpospolita
Jazzpo!
Format: CD
Wytwórnia: Postpost
Numer: 5903240397013

17 października 2014

Various Artists – Atlantic Soul Legends 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label

Bogato wydany zestaw zawiera 20 płyt i jest niebywałą zakupową okazją. Ma bardzo atrakcyjną cenę i staranną szatę graficzną. Dodatkowo nie jest klasyczną składanka, gdzie upchano na płyty to wszystko, co jest w miarę zgodne z tematem wydawnictwa i do czego udało się tanio kupić prawa. Ten zestaw to zbiór katalogowych płyt w oryginalnych okładkach z dodatkowym opisem faktograficznym.

Trudno jednak przypuszczać, żeby wśród fanów klasycznego soulu znalazł się ktoś, kto nie ma już w swojej kolekcji przynajmniej kilku płyt z tego boxu. Jednak nawet jeśli macie połowę z nich, ciągle warto kupić cały zestaw. To nie tylko kwestia ceny, część płyt nie jest dziś w ogóle dostępna osobno. Być może to również sposób wytwórni na uatrakcyjnienie zestawu.

Wśród płyt znajdziecie pozycje oczywiste, takie, bez których zestaw nie zasługiwałby na swój tytuł. Mam na myśli takie płyty jak „What’d I Say” Raya Charlesa, „Under The Broadwalk” The Drifters, „Otis Blue” Otisa Reddinga, czy „Lady Soul” Arethy Franklin.

Są również w zestawie albumy, które nie zniosły najlepiej upływu lat. To przede wszystkim nagrania Howarda Tate’a i Clarence Wheelera z początku lat siedemdziesiątych. Warto jednak przypomnieć, że również w swoim czasie te albumy nie były takim sukcesem, jak wspomniane powyżej nagrania wielkich gwiazd.

Są tu również płyty, o których świat nieco zapomniał, a które pozostają do dziś nie tylko ważnymi historycznie nagraniami, ale też świetnie się ich dziś słucha. Jeśli ich nie znacie, od nich właśnie powinniście zacząć swoją przygodę z zestawem „Atlantic Soul Legends 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label”. Do wytwórni Atlantic należały przed laty takie znane marki jak Stax, czy Volt. Warto więc, nie patrząc na kolejność sugerowaną przez dołączoną do wydawnictwa książeczkę, zacząć od „Green Onions” Bookera T., „Walking The Dog” Rufusa Thomasa, czy „Knock On Wood” Eddie Floyda. Ten pierwszy nagrywa do dziś, choć produkcje w rodzaju „Sound The Alarm” z 2013 roku są jedynie dowodem, że nie wszyscy muzycy dobrze się starzeją. O Rufusie Thomasie mało kto dziś pamięta, zwłaszcza w Europie, a Eddie Floyd pozostaje raczej niezwykle aktywnym dostawcą przebojów, niż muzykiem, choć jego ostatni album również pochodzi z 2013 roku.

Nawet jeśli nie jesteście wybitnymi znawcami tematu, zauważycie szybko, że soul w latach swojej świetności, czyli w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku był zbudowany głównie wokół singlowych przebojów. Płyty długogrające powstawały przez kilka lat i muzyk wydawał album dopiero, kiedy uzbierał na swoim koncie co najmniej 6, a najlepiej 10 przebojów. Nikt wtedy, przynajmniej w grupie artystów muzyki popularnej nie wchodził do studia żeby nagrać album. Może za wyjątkiem największych sław. Oczywiście dotyczyło to muzyki pop, użytkowej, popularnej i rozrywkowej muzyki dla młodego pokolenia.

Soul to była jedna wielka rodzina. Wczytajcie się w opisy albumów. Artyści pisali dla siebie nawzajem piosenki, grali na płytach swoich konkurentów, często zachwalali dokonania swoich kolegów pisząc wstępniaki do ich albumów. Dziś nie do pomyślenia…

Zauważycie też łatwo powtarzające się nazwiska muzyków sesyjnych, bez których nie byłoby soulu. To przede wszystkim słynna para – basista Donald Duck Dunn i gitarzysta Steve Cropper. Jest też wśród takich bohaterów inna wielka postać – kompozytor, organista i showman chyba większy od wszystkich tych, dla których pisał i nagrywał – Isaac Hayes. Brak jego solowego albumu, choćby jednego, to największe zaskoczenie i wada zestawu „Atlantic Soul Legends 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label”. Być może jego płyty do dziś sprzedają się same. Tę lukę musicie koniecznie uzupełnić sobie sami, bowiem bez choćby jednego albumu Isaaca Hayesa, obraz soulu spod znaku Atlantic Records nie jest kompletny. Ja wybrałbym „Live At The Sahara Tahoe” wydany pierwotnie przez Stax, czyli pasujący do zestawu.

Poza tą jedną luką, „Atlantic Soul Legends 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label” to świetnie złożony zestaw oferowany w wyśmienitej cenie.

Various Artists
Atlantic Soul Legends 20 Original Albums From The Iconic Atlantic Label
Format: 20CD
Wytwórnia: Atlantic

Numer: 0081227972648