02 lutego 2013

Simple Songs Vol. 76


Zacznijmy od zdumiewającej muzycznej koincydencji, która jest jednocześnie, niezależnie od wszystkiego innego wyśmienitą muzyką. Podróżujący po świecie kwartat Dave Brubecka nagrał cały cykl płyt zwany dziś, choć nie wszystkie noszą ten tytuł „Jazz Impressions Of…”. Jednym z odcinków muzycznej podróży po świecie jest „Jazz Impressions Of Japan”. Na tej płycie muzykom udało się przy użyciu zadziwiająco prostych środków wyrazu w postaci kilku egzotycznych instrumentów perkusyjnych i paru egzotycznych fraz odtworzyć klimat tego niezwykłego, również muzycznie kraju. Zespół odwiedził również Polskę, ale impresje z Polski nigdy nie powstały. W czasie słynnej trasy koncertowej po Polsce w 1958 roku śladami zespołu podążał rozpoczynający wtedy swoją muzyczną przygodę Krzysztof Komeda. Prawie 10 lat później komponował muzykę do filmu Romana Polańskiego znanego pod polskim tytułem „Dziecko Rosemary”. Z pewnością znał album „Jazz Impressions Of Japan”. Z pewnością również zachwycał się nie tylko kompozycjami lidera, ale również grą Paula Desmonda. Być może szczególnie zapamiętał utwór, którego posłuchamy za chwilę…

* Dave Brubeck Quartet – Fujiyama – Jazz Impressions Of Japan

O albumie „Jazz Impressions Of Japan” pisałem niedawno tutaj: The Dave Brubeck Quartet - Jazz Impressions Of Japan

A teraz światowa premiera. Szanse na to, że znacie nagranie, które zaprezentuję za chwilę są znikome. To bowiem absolutna nowość, a nawet można powiedzieć, że nowość w wersji przedprodukcyjnej. Dotarła bowiem do mnie płyta, która zawiera kilka muzycznych szkiców do płyty, która jeszcze w całości nie powstała. Według dołączonej do krążka CD informacji, Kuba Stankiewicz ciągle pracuje nad solowymi nagraniami kompozycji filmowych Wojciecha Kilara. Album powstaje na słynnym wśród polskich pianistów fortepianie Fazioli w studiu RecPublica w Lubrzy. Premiera albumu przwwidziana jest na przełom wiesny i lata tego roku. Muzyka zapowiada się wyśmienicie. U nas fragmentu możecie posłuchać już dzisiaj.

* Kuba Stankiewicz – Rodzina Połanieckich – Kuba Stankiewicz Plays Wojciech Kilar

Od wielu miesięcy na blogu, który właśnie czytacie pierwsze miejsce wśród najbardziej popularnych postów zawiera ten opowiadający o albumie „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts”, co możecie zobaczyć po prawej stronie Waszego ekranu. Kiedyś się to zmieni, więc czytających powiedzmy w 2035 roku przepraszam za nieaktualność. Jednak dziś chciałbym się muzycznie do tego odnieść. Wspomniany tekst opisuje wersję video, jednak album został też wydany w postaci zbioru 4 płyt CD, które różnią się nieznacznie od wersji video wydanych w wyśmienitej jakościowo postaci płyt Blue-Ray.

Jednym z najmocniejszych punktów całego programu tego wydarzenia był set zagrany przez zespół ciągle pozostającego w wyśmienitej formie Stevie Wondera. Takie wydarzenia, to często niezwykłe spotkania po latach. Od czegoś takiego właśnie zaczniemy prezentację nagrań z albumu „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts”. Jeśli pamiętacie przebojową i przełomową dla kariery Stevie Wondera płytę „Talking Book” z 1972 roku, to wspólne wykonanie „Superstition” przez Jeffa Becka i Stevie Wondera pobudzi Wasze wspomnienia.

* Stevie Wonder & Jeff Beck – Superstition - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Z tego samego fragmentuy koncertu posłuchajmy jeszcze duetu Stevie Wondera z B. B. Kingiem. Blues w czystej postaci wspomagany przez pełną energii sekcję dętą.

* Stevie Wonder & B. B. King – The Thrill Is Gone - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Kolejnym mocnym punktem program, co oczywiste, był występ Bruce’a Springsteena z zespołem. Obdarzony niezwykłą sceniczną charyzmą lider zaprezentował kilka największych przebojów, jednak jak zwykle w takim wypadku ozdobą okazały się niemożliwe do powtórzenia w innych warunkach, niż jubileuszowy koncert organizacji Rock & Roll Hall Of Fame duety. Posłuchajmy zatem jak Bruce zaśpiewa jeden z hymnów Nowego Jorku – miasta, gdzie odbyło się owe niezwykłe wydarzenie wraz z grającym na fortepianie Billy Joelem.

* Bruce Springsteen & The E Street Band With Billy Joel – New York State Of Mind - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Skoro pojawiły się już fragment z występów Stevie Wondera i Bruce’a Springsteena, to trzeba koniecznie posłuchać trzeciego, równie wybitnego setu w wykonaniu Jeffa Becka. Najpierw duet z Billy Gibbonsem, a potem pokaz niezwykłej techniki gry, pozwalającej zaśpiewać największe przeboje przy pomocy gitary, nawet jeśli nie ma się głosu…

* Jeff Beck & Billy Gibbons – Foxey Lady - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

* Jeff Beck – A Day In The Life - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Na koniec fragment koncertu U2. Kolejne spotkanie po latach Bruce’a Springsteena i Patti Smith – współautorów wielkiego przeboju „Because The Night” oraz muzyczny dowód na to, kto na scenie jest prawdziwy i daje z siebie wszystko. Oceńcie sami.

* U2 with Bruce Springsteen, Patti Smith And Roy Bittan – Because The Night - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

* U2 with Bruce Springsteen – I Still Haven’t Found What I’m Looking For - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

O płycie „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts” więcej przeczytacie tutaj:

01 lutego 2013

Baszta – Baszta: Swingujące 3 Miasto


Cóż zrobić z takim albumem? Baszta to w gdańskim środowisku jazzowym formacja legendarna. Legenda narastała z biegiem lat. Opierała się w zasadzie jedynie na pamięci tych, którzy zespół słyszeli na koncertach. Pamięć bywa zawodna, a również z upływem czasu zmienia się perspektywa muzyczna tych, co koncerty widzieli. 1978 rok to jednak było dawno temu.

Wydany na początku 2012 roku album „Baszta”, będący w zasadzie wydawniczym debiutem zespołu ma z pewnością wartość dokumentalną. Zawiera nagrania z właściwie całego okresu działalności zespołu, który powstał w 1976 roku i zakończył formalnie działalność w 1980 roku, jednak już w 1978 zespół opuścił jego założyciel i lider – trębacz Edward Kolczyński. Tak więc prawdziwa Baszta, to właśnie lata 1976 – 1978.

Wydany po latach album zawiera nagrania studyjne, zarejestrowane w gdańskim studiu Polskiego Radia i koncertowe, co dość oczywiste dla gdańskiej formacji – z klubu Żak. Wydawca dokonał nawet graficznego podziału na nagrania koncertowe i studyjne na tylnej stronie okładki albumu. Ten podział nie jest przypadkowy. Nagrania studyjne bronią się po latach całkiem dobrze. Nie są może przełomowe, kompozycje własne lidera brzmią poprawnie, a aranżacje światowych przebojów definiujących muzyczne fascynacje członków grupy kopiują najlepsze wzorce gatunku. Zarejestrowanie w studiu „Watermelon Man” Herbie Hancocka i „In A Silent Way” Joe Zawinula podpowiada tym, co Baszty nie pamiętają, jakich klimatów można spodziewać się na płycie.

Część druga albumu zawiera nagrania koncertowe. Te mają niestety walor jedynie sentymentalno – historyczny. Ich jakość techniczna nie jest najlepsza, ale to nie przeszkadza aż tak bardzo… Znam parę arcydzieł jazzu, które jedynie sugerują słuchaczowi, co tak naprawdę działo się na koncercie – choćby „Jazz At Massey Hall” supergrupy w składzie Dizzy Gillespie, Charles Mingus, Charlie Parker, Bud Powell i Max Roach, czy „Live At The Five Spot Discovery!” Theloniousa Monka z gościnnym udziałem JohnaColtrane’a. Baszta jest oczywiście o lata świetlne od takich arcydzieł. Jest nawet o lata świetlne od całkiem niezłych swoich własnych nagrań studyjnych.

Kłopot zaczyna się od repertuaru – prosto zaaranżowane i zagrane kompozycje Johna Lennona i Paula McCartney’a, czy Stevie Wondera z pewnością w połowie lat siedemdziesiątych były modne i bardziej znane niż twórczość Herbie Hancocka, czy Weather Report. Jednak do tych utworów trzeba mieć wokalistę, a partie wokalne Leszka Dranickiego dziś nie brzmią najlepiej. Za to partie instrumentalne z pewnością są ciekawsze niż wielu młodzieżowych zespołów popularnych tamtych czasów. Gdyby tak połączyć zdolnych i pomysłowych muzyków Baszty z jakimś dobrym wokalistą powstałby całkiem niezły zespół.

Tak się nie stało, a Baszty już dawno nie ma. Warto więc, żeby zachować w pamięci legendę, skupić się na pierwszych 10 utworach z tej płyty. Nie zaglądajcie poza utwór 10. Ja nigdy na koncercie zespołu nie byłem. Nagrania studyjne są całkiem niezłe. Gdyby płyta wyszła w takiej postaci, byłaby chyba lepsza. W serii Solitionu - Swingujące 3 Miasto są zdecydowanie ciekawsze albumy - jak choćby nagrania zespołu Antykwintet.

Baszta
Baszta: Swingujące 3 Miasto
Format: CD
Wytwórnia: Solition
Numer: 5901549899740

The Modern Jazz Quartet – Pyramid


Ten album nie jest bez wątpienia najlepszym dziełem słynnego kwartetu. Co najmniej kilka z tych najważniejszych płyt ukazało się wcześniej. „Pyramid” zespół nagrał w 1959 roku. Dla przypomnienia i historycznej perspektywy – w 1955 roku ukazały się przełomowe dla zespołu albumy „Django” i „Concorde”.

Płyta „Pyramid” to ciąg dalszy rezydencji zespołu w Music Inn w niezbyt jazzowym Lenox w stanie Massachusetts, gdzie muzycy przebywali w lecie 1959 roku i jeśli mnie muzyczna pamięć nie myli – był to ich ostatni znaczący pobyt w tym niezwykłym miejscu.

Cała historia, która doprowadziła do powstania albumu „Pyramid” jest dość niezwykła. Wszystko zaczęło się w 1956 roku, kiedy to w Lenox postanowiono zorganizować jazzowe warsztaty. W pierwszym letnim spotkaniu wzięła udział cała masa muzyków. Wydarzenie zostało w całości nagrane dla Voice Of America i nosi dziś historyczną nazwę Historic Jazz Concert At Music Inn. Przez większą cześć lata 1956 roku odbywały się koncerty i wykłady. Wśród największych gwiazd o muzyce opowiadali i wieczorami grali na jamach między innymi Oscar Peterson, Dizzy Gillespie, Gunther Schuller i lider The Modern Jazz Quartet – John Lewis. Choć właściwie może lepiej jest Johna Lewisa nazywać kierownikiem muzycznym zespołu. Cały skład The Modern Jazz Quartet – wtedy już wielkiej gwiazdy jazzowej sceny pełnił rolę swoistej dyżurnej sekcji rytmicznej. Wśród uczniów byli mało jeszcze wówczas znani – Ornette Coleman i Don Cherry.

Całość była kontynuowana przez kilka lat. Wiele z mniej lub bardziej legalnie zrobionych nagrań jest dziś dostępnych. W dyskografii The Modern Jazz Quartet – tej właściwej, nie uwzględniającej bootlegów to kolejno – z 1956 roku „The Modern Jazz Quartet At Music Inn” z 1956 roku z udziałem Jimmy’ego Giuffre, „The Modern Jazz Quartet Plays One Never Knows (No Sun In Venice)” i „Third Stream Music” z Jimem Hallem z 1957 roku, „The Modern Jazz Quartet At Music Inn Vol. 2” z Sonny Rollinsem z 1958 roku i dzisiejsza płyta z 1959 roku.

To właśnie nieformalny, warsztatowy charakter tych wszystkich nagrań sprawia, że dla wielu to nie są najważniejsze płyty we wczesnej dyskografii zespołu. Nic bardziej mylnego. Istotnie, klasycyzujący, elegancji styl narzucany muzyce przez Johna Lewisa i Milta Jacksona wymagał studyjnej staranności. To jednak właśnie płyty z Music Inn pokazują nam żywą i prawdziwą muzykę. Czyż nie o to chodzi fanom jazzu? Jeśli mógłbym cofnąć się w czasie wolałbym posłuchać The Modern Jazz Quartet w Music Inn, a nie w jakiejś europejskiej filharmonii. Nawet jeśli tam fortepian był gorszy, a słynne kompozycje Johna Lewisa – „Vendome” i „Django” brzmią lepiej na studyjnych albumach.

Za to tytułowej, rytmicznie eksperymentalnej kompozycji Raya Browna – pewnie napisanej przy okazji pobytu w Lenox nie usłyszycie, tak mi się wydaje, na żadnej płycie studyjnej The Modern Jazz Quartet.

Nie zamieniłbym „Django”, „Concorde”, czy „Fontessy” na „Pyramid”, ale jako dodatek do tych genialnych albumów ta płyta sprawdza się wyśmienicie i pozwala zajrzeć trochę za kulisy pracy niezwykłego w tamtych czasach zespołu. To cały czas niezwykle elegancka, melodyjna, zagadkowa i niepowtarzalna głównie w związku z nietypowym składem i niezwykłymi osobowościami Johna Lewisa i Milta Jacksona muzyka, którą warto poznać…

The Modern Jazz Quartet
Pyramid
Format: CD
Wytwórnia: Altantic
Numer: 081227367923

30 stycznia 2013

Herbie Hancock - Crossings


Coś przedziwnego jest w tej muzyce. To nie tylko historia jej powstania, właściwie na przekór wszystkiemu i wszystkim. A to producent dostał polecenie wyprodukowania jazzowego hitu na miarę najnowszych w 1972 roku przebojowych płyt Marvina Gaye’a, Sly & The Family Stone, czy Steve Wondera. Zachwyciwszy się tym, co Herbie Hancock grał na koncertach dał mu wolną rękę. W efekcie, o muzyce zawartej na płytach „Mwandishi” i „Crossings” można napisać bardzo wiele, ale z pewnością stosując nawet bardzo elastyczne kryteria oceny, ponad 24 minutowego utworu „Sleeping Giant” wypełniającego w całości stronę A płyty analogowej nie można nazwać singlowym przebojem dla nastolatków. Nie jest nim również najkrótszy na płycie utwór „Quasar” autorstwa Benny Maupina.

Przeboju dla nastolatków nagrać się nie udało… „Crossings” i „Mwandishi” w zasadzie należy uważać za nierozłączną parę wyznaczającą drogę elektronicznych eksperymentów dla całego pokolenia muzyków. Z tej perspektywy „Crossings” wydaje się ważniejszy, mimo, że w chronologicznej kolejności jest albumem późniejszym od „Mwandishi”. Owa ważność wynika z udziału w nagraniu Patricka Gleesona – pioniera w zakresie realnego wykorzystania syntezatorów Mooga, które wcześniej były jedynie brzmieniową ciekawostką.

Oba albumy wraz z nieco bardziej konwencjonalnym „Fat Albert Rotunda” są ważnym etapem rozwoju artystycznego Herbie Hancocka we wcieleniu elektrycznym. To właśnie te płyty doprowadziły do nagrania zaledwie rok później „Head Hunters”. W ten sposób Wytwórnia dostała swoje młodzieżowe hity do dyskotek, często w początku lat siedemdziesiątych otwieranych na miejscu dawnych klubów jazzowych w postaci kompozycji „Chameleon” i „Watermelon Man” w wersjach elektrycznych, Herbie Hancock stał się gwiazdą może nie na miarę Marvina Gaye’a, czy Isaaca Hayesa, ale z pewnością grywaną w najlepszych amerykańskich dyskotekach.

Czy zatem „Crossings” to tylko ważny element historycznego procesu ewolucji umiejętności lidera w zakresie obsługi najnowszej wtedy elektroniki, czy podążanie śladem wyznaczonym przez „Bitches Brew”? Z pewnością nie tylko. W tej muzyce tkwi wiele tajemnic. Wracam czasem do tej płyty i za każdym razem zastanawia mnie, co w niej jest takiego szczególnego. Ta muzyka wciąga, otacza słuchacza i wsysa go w swój świat, pobudza wyobraźnię. Może nie od pierwszej minuty, ale jednak ma podobny magnetyzm, co „Bitches Brew”. Z pozoru jest chaosem, jednak jeśli dać jej szansę, okazuje się misterną układanką, mimo tego, że wiele dźwięków z pewnością powstało w wyniku studyjnej improwizacji.

Można oczywiście poszukiwać w niej pionierskich brzmień, zastanawiać się nad tym, czy tylko osoba Benny Maupina łączy „Crossings” z „Bitches Brew”. Ja jednak polecam podejście zupełnie odmienne. Dać się unieść tej muzyce, wciągnąć się w jej świat. Szkoda, że nie ma dziś klubów, w których przez potężne systemy nagłośnieniowe gra się taką muzykę. Myślę, że takie miejsce znalazłoby wielu klientów…

Herbie Hancock
Crossings
Format: CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 093624754220

29 stycznia 2013

The Dave Brubeck Quartet – Jazz Impressions Of Japan


Ten album jest częścią świetnego cyklu impresji z różnych stron świata. Podróżujący niemal bez przerwy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku po całym świecie Dave Brubeck nagrał oprócz impresji japońskich również „… U.S.A.”, „…Eurasia”, „Mexico” i dopełniający cykl, choć nazwany nieco inaczej „Bravo! Brubeck”.

W biografiach pianisty często powtarza się stwierdzenie, że to Darius Milhaud, którego uczniem był Dave Brubeck, namawiał go do obserwowania lokalnych dźwięków i otwierania dla nich drogi do własnych kompozycji.

Zdumiewające to absolutnie wydarzenie, jak niewiele dźwięków potrzebowali Dave Brubeck i Joe Morello, żeby kompozycjom lidera nadać nieco japońskiego klimatu. To tylko kilka nietypowych akordów fortepianu i parę dźwięków jakiegoś dużego gongu. Dodać należy, że i bez tych lokalnych inspiracji byłaby to płyta wyśmienita. Jak zresztą większość, a właściwie wszystkie nagrania kwartetu, przez wielu uważanego za jeden z najważniejszych w historii gatunku.

Na okładce wydania analogowego można przeczytać historię powstania każdej z kompozycji. W wersji cyfrowej z serii Original Columbia Jazz Classics trzeba użyć do tego potężnej lupy. Trochę szkoda, że wydawca nie wydrukował staranniej oryginalnego tekstu, bowiem w przypadku tego albumu akurat jest on ważny i ciekawy. To zatem kolejny przykład na wyższość analogu…

Kiedy do moich uszu docierają dźwięki dowolnego z jakiś dwudziestu albumów kwartetu Dave Brubecka, które znam w zasadzie na pamięć, nie opuszcza mnie myśl, że ten zespół powinien być firmowany w równej mierze nazwiskiem Paula Desmonda. To oczywiście kwartet perfekcyjny, który nie istniałby bez Eugene’a Wrighta i Joe Morello. Rozumiem oczywiście, że to Dave Brubeck komponował i aranżował większość muzyki. Wystarczy jednak posłuchać choćby utworu „Fujiyama”, żeby być bliskim uznania Paula Desmonda za balladzistę wszechczasów. W jego grze jest trudna do opisania przestrzeń, wewnętrzny spokój, porządek, daleki jednak, bardzo daleki od nudnej przewidywalności.

Czasem żałuję, że nie powstał album „Jazz Impressions Of Poland”. Dave Brubeck spędził w Polsce sporo czasu. Z pewnością usłyszał wystarczająco dużo dźwięków. O polskiej podróży Dave Brubecka pisałem nie tak dawno w styczniowym numerze JazzPRESSu. Może nie odnalazł zbyt wielu ciekawych dźwięków? W sumie to żaden wstyd, bo wiele ciekawszych dźwiękowo w latach sześćdziesiątych krajów nie ma własnych impresji Dave Brubecka.

Ze wspomnianą już balladą „Fujiyama” jest również nieodłącznie związane moje wewnętrzne przekonanie, że Krzysztof Komeda, który słyszał parę polskich koncertów Dave Brubecka znał dobrze album „Jazz Impressions Of Japan”. Posłuchajcie „Fujiyamy”, a zaraz potem najsłynniejszej kompozycji Komedy – tytułowego motywu z filmu „Rosemary’s Baby” – „Sleep Safe And Warm”… Usłyszycie co mam na myśli…

The Dave Brubeck Quartet
Jazz Impressions Of Japan
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Legacy / Sony
Numer: 886974919520

28 stycznia 2013

John Coltrane – My Favorite Things


Ten album jest pewnego rodzaju debiutem Johna Coltrane’a. który nieco przez przypadek, dzięki odnalezionemu w bagażniku taksówki zagubionemu saksofonowi sopranowemu zaczął grać na tym instrumencie zaledwie kilka tygodni przez nagraniem „My Favorite Things”. Inna wersja tej historii mówi o tym, że to Miles Davis kupił pierwszy saksofon sopranowy Johnowi Coltrane’owi w czasie europejskiej trasy w jednym z lombardów w Paryżu.

To również swego rodzaju wydawniczy fenomen swoich czasów. Utwór tytułowy trwa bowiem ponad 13 minut, a wydany został w postaci singla podzielonego niemal nożyczkami i skróconego tak, aby muzyką udało się wypełnić do granic możliwości mały winylowy krążek.

W tej właśnie postaci „My Favorite Things” pojawiło się w 1961 roku w amerykańskich rozgłośniach radiowych, wywołując niemałą burzę wśród słuchaczy, szczególnie w mniejszych miasteczkach, gdzie brak jazzowych klubów sprawiał, że takiej muzyki nikt wcześniej nie słyszał.

Trzy długie sesje w studiu Atlantic w Nowym Jorku, 21, 24 i 26 października 1960 roku przyniosły tak wiele dobrej muzyki, że można było wydać „My Favorite Things”, resztę równie dobrej muzyki Atlantic umieścił na płytach „Coltrane’s Sound”, „Coltrane Plays The Blues” i „Coltrane Jazz”. Z perspektywy lat to jednak „My Favorite Things” wydaje się być najlepszym materiałem z tej sesji, choć „Coltrane Plays The Blues” to album, do którego wracam równie często.

Nagrania powstały krótko po tym, jak John Coltrane opuścił kwintet Milesa Davisa (lato 1960 roku). Własny zespół uformował dość szybko i to właśnie pierwszy jego skład z McCoy Tynerem (fortepian), Steve Davisem (kontrabas) i Elvinem Jonesem (perkusja) nagrał jedną z najbardziej klasycznych płyt lidera.

„My Favorite Things” to kamień milowy w dyskografii lidera, oznaczający ostateczne odejście od be-bopu. Od 1960 roku John Coltrane stał się na kilka lat jednym z najważniejszych wyznawców tak zwanego modal jazzu, który w jego wykonaniu polegał na niemal matematycznym eksplorowaniu nietypowych skal i budowaniu ciągnących się przez wiele minut improwizacji, a nawet własnych kompozycji w oparciu o jeden wybrany akord. Sam tego nie wymyślił, ale z pewnością został tego stylu najważniejszym przedstawicielem. Za pierwszy album tego gatunku powszechnie uważa się „Milestones…” Milesa Davisa z 1958 roku, z udziałem Johna Coltrane’a oczywiście.

Sam lider zawzięcie i co będzie słychać jeszcze lepiej w późniejszych nagraniach, studiował teorie kompozycji, pochłaniając i przyswajając sobie wszystkie dostępne, nawet te najbardziej skomplikowane podręczniki kompozycji. Improwizacje oparte na jednym akordzie i solówki ciągnące się nieraz przez kilkanaście minut, to było w 1961 roku coś zupełnie nieoczekiwanego. Szczególnie w Europie, gdzie John Coltrane pojawiał się dość często, w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych bywał nienajlepiej przyjmowany przez publiczność. Później jednak, kiedy jego muzyka stała się jeszcze bardziej intensywna bywało jeszcze gorzej.

Sam muzyk do końca życia pozostał jednak bezkompromisowy, czasem wdając się z krytykami w ciekawe dyskusje, kiedy indziej uciekając do studia, aby nagrać kolejny, jeszcze bardziej ekstremalny album.

Utwór tytułowy pozostał przez kilka lat w repertuarze zespołu, stając się też największym przebojem w całym dorobku Johna Coltrane’a, choć sam tych przebojów nie poszukiwał. Po latach Rhino wydało reedycję płyty zawierającą dodatek w postaci podzielonego na części singlowego „My Favorite Things”. To co usłyszycie na antenie RadioJAZZ.FM w ramach prezentacji płyty tygodnia w kategorii Kanon Jazzu pochodzi z wyśmienicie opracowanego boxu „The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings” Johna Coltrane’a. Ja słucham oryginalnego pierwszego wydania, które udało mi się kupić nieco przypadkiem, jednak wspomniany box, jeśli uda się go zdobyć wydaje się być szczególnie dobrą inwestycją.

„My Favorite Things” to album wybitny, wielokrotnie opisywany przez krytyków, rozkładany na czynniki pierwsze w sposób zrozumiały jedynie dla absolwentów konserwatoriów w klasie kompozycji. To również zwyczajnie kawał świetnej jazzowej roboty oraz płyta definiująca na nowo jazzowy saksofon sopranowy, który od czasów Sidneya Becheta pozostawał na marginesie jazzowego życia…

John Coltrane
My Favourite Things
Wytwórnia: Atlantic
Format: LP
Numer: LP1361

27 stycznia 2013

Brad Mehldau Trio – Where Do You Start


Materiał nagrano na tej samej sesji, co wydany kilka miesięcy wcześniej autorski projekt „Ode”. Tamten wydawał mi się nieco hermetyczny i na dłuższą metę nużący. Chyba nigdy jeszcze nie dałem rady wysłuchać „Ode” w całości. „Where Do You Start” t coś zupełnie innego, mimo, że obie płyty muzycy nagrali w ramach jednej sesji. To album zawierający oprócz jednej kompozycji same covery. Mnie podoba się bardziej, choć potrafię zrozumieć fanów pianisty, którzy wolą jego własne kompozycje.

Ja nie zaliczam się do bezgranicznych i bezkompromisowych wyznawców muzyki Brada Mehldaua. Ciągle wydaje mi się, że wszystko, co słyszę na jego płytach kiedyś już zostało zagrane i to dodajmy – zagrane lepiej i ciekawiej. Jest w jego muzyce jednak pewna intrygująca mnie od lat zagadka. Niby za nim nie przepadam, a kupuję w zasadzie prawie każdą jego nową płytę od lat. Niektóre są bardzo interesujące – jak „Where Do You Start”, inne nieco mniej. Zawsze jednak, czasem nie za pierwszym razem, odkrywam, że słucham Brada Mehldaua z zainteresowaniem.

Tak jest i tym razem. Od początku albumu nie mogłem pozbyć się myśli, że sam lider nie jest ani wybitnie technicznie uzdolnionym artystą, ani wybitnym liderem fortepianowego tria, ani nie ma jakiejś szczególnej wizji i pomysłu na prezentowane covery. Z tą myślą trwałem w zaciekawieniu od pierwszego do ostatniego utworu.

Niektóre z nich bliższe oryginałowi, z łatwo rozpoznawalną melodią, jak choćby „Time Has Told Me” – kompozycja Nicka Drake’a, inne z pozoru zupełnie przetworzone, jak „Hey Joe” Billy Robertsa, gdzie tylko na moment pojawia się związek z tymi najbardziej znanymi gitarowymi wersjami. Wybór repertuaru jest zresztą niezwykle ciekawy. Wspomniana już kompozycja Nicka Drake’a to pozycja dla fanów Brada Mehldaua dość oczywista, to już kolejny utwór tego niezwykłego muzyka w repertuarze lidera, który grywa Nicka Drake’a zarówno solo, jak i w trio. Obok znajdziemy „Hey Joe”, utwór przez wszystkich chyba kojarzony z Jimi Hendrixem, „Brownie Speaks” Clifforda Browna, „Airegin” Sonny Rollinsa, stary standard „Where Do You Start?”, utwór Toninho Horty i jedną kompozycję lidera, jakby w całkowitej sprzeczności do idei konstrukcji tego albumu. Płytę otwiera kompozycja zespołu Alice In Chains – „Got Me Wrong”. Jest też Elvis Costello.

Taki rozrzut stylistyczny nie trafia się często. Zawsze ciekawi mnie, dlaczego akurat te kompozycje… Może kiedyś będzie okazja zapytać…

Brad Mehldau prowadzi swoje trio od lat w niezmiennym składzie, co niewątpliwie służy jakości muzyki. Spójność brzmienia, wzajemne zrozumienie, ciekawe solówki Larry Grenadiera i Jeffa Ballarda, wszystko jest na swoim miejscu. A jednak ciągle wydaje mi się, że to wszystko już było. Larry Grenadier ma parę chwil dla siebie, a miękka gra szczoteczkami Jeffa Ballarda przypomina najlepsze wzorce sprzed lat. Sam lider też pozwala sobie na parę solowych partii, jednak w każdej z nich można odnaleźć więcej odniesień do największych pianistów z poprzednich jazzowych epok, niż własnego głosu lidera.

To powinno być w sumie czymś niezbyt mile widzianym, a jednak w zadziwiający sposób nie jest. Nie potrafię znaleźć w muzyce Brada Mehldaua wiele oryginalnych dźwięków, a mimo to ciągle jej słucham… Może to rodzaj bezpiecznego jazzowego mainstreamu? Może jej jeszcze nie rozumiem. Może jest w niej tajemnica, której jeszcze nie odkryłem. Nie wiem, wiem jednak, że „Where Do You Start” to album tak ciekawy, że każdy powinien sprawdzić, czy widzi w nim coś więcej niż ja. Ja na razie wiem, że od kilku tygodni wracam do niego dość często. Za każdym razem z nadzieją, że odnajdę gdzieś między dźwiękami jego tajemnicę. Tak, czy inaczej, to jeden z moich ulubionych albumów Brada Mehldaua w trio, muzycznie podobny do innych, a mój ulubiony głównie w związku z trafnych, choć również niezrozumiałym wyborem repertuaru…

Podsumowując – lubię, ale nie rozumiem. Mnie to intryguje, mam nadzieję, że Was zachęci do poznania nieodkrytej przeze mnie tajemnicy…

Brad Mehldau Trio
Where Do You Start
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 075597961058