22 kwietnia 2011

Bruce Springsteen - VH1 Storytellers

Dzisiejsza płyta wydana w 2005 roku jest dla wszystkich fanów Bruce’a Springsteena dokumentem zastępującym w pewien sposób wydawnictwo, które nigdy się nie ukazało – czyli rejestrację koncertu z solowej trasy The Ghost Of Tom Joad. Ta unikalna trasa to przede wszystkim rok 1997, a dzisiejsza płyta została zarejestrowana w 2005 roku. Jednak klimat tych pamiętnych występów z 1997 roku (w tym dwu koncertów w Warszawie) odczuwalny jest na dzisiejszej płycie. Na DVD umieszczono zapis programu telewizyjnego z serii VH1 Storytellers, wraz z dodatkowymi materiałami w postaci ponad 15 minutowej sesji pytań do Bruce’a Springsteena zadawanych przez fanów po nagraniu programu.

Owe wspomniane dwa koncerty w Sali Kongresowej w Warszawie w 1997 roku, to jedyne jak dotąd występy Bruce’a Springsteena w Polsce. Byłem na obu tych koncertach i nie zapomnę ich do końca życia, tak jak pozostałych kilkudziesięciu już koncertów Bruce’a, które obejrzałem na żywo osobiście od czasu pamiętnego dla mnie pierwszego koncertu, który widziałem w Budapeszcie na trasie Human Rights Now! we wrześniu 1988 roku.

Formuła VH1 Storytellers zakłada, że wykonawca opowiada publiczności zgromadzonej w studio telewizyjnym o swojej muzyce, tekstach, inspiracjach i emocjach. Wyjaśnia znaczenie poszczególnych ważnych dla siebie kompozycji i komentuje kontekst ich powstania.

Bruce Springsteen nigdy nie stronił od długich monologów na scenie. W roli opowiadacza czuje się więc wyśmienicie. To jednak zdecydowanie płyta dla osób, które dość swobodnie posługują się językiem angielskim, i to nie tylko w formie nauczanej na różnego rodzaju kursach, ale też potrafią czytać między wierszami i wyłapać językowe subtelności tekstów piosenek Bruce’a Springsteena i jego monologu. A trzeba przyznać, że jest on równie wybornym opowiadaczem, co muzykiem, obiektywnie rzecz oceniając, choć w przypadku Bossa nie potrafię być obiektywny.

Nie potrafię też zdecydować, czy wolę The E-Street Band – najlepszy koncertowy zespół rockowy wszechczasów (kto był i widział choć raz, wiem, że mam rację), czy Bruce’a Springsteena solo z gitarą. Trzeba przyznać, że tak bliskiego z nim kontaktu, jak miałem w Sali Kongresowej siedząc w drugim rzędzie pośród wszystkich chyba będących tego dnia w Warszawie Amerykanów, nie da się mieć na żadnym koncercie na stadionie, nawet z magiczną opaską uprawniającą do wejścia do strefy pod sceną.

Bruce Springsteen jest dowcipny, wyluzowany, opowiada swobodnie, czasem mam wrażenie, że bez uprzedniego przygotowania, choć zagląda dość często do zeszytu z odręcznymi notatkami. Dla pełnego zanurzenia się w świecie historii opowiadanych przez jego piosenki trzeba nieco wiedzy o życiu prowincji New Jersey, Wschodnim Wybrzeżu USA i najnowszej historii i obyczajowości Ameryki. To właśnie różni Bruce’a Springsteena od Boba Dylana., który opowiada nieco bardziej uniwersalne historie. Nie ma w nim za to nawet cząstki estradowej charyzmy i energii Bruce’a Springsteena.

Zawartość muzyczna? To dobry wybór utworów starszych – jak choćby Nebraska, czy Thunder Road i tych nowszych (nagranie pochodzi z 2005 roku) – jak The Rising, czy Waitin’ On A Sunny Day.

Te utwory, to jednak tylko przykłady wybrane z bogatego katalogu kompozycji Bossa. O każdej z nich zapewne można opowiedzieć równie ciekawą historię. Wybór utworów na dzisiejszą płytę zapewne był w dużej części (tej zawierającej nowsze kompozycje) chęcią dodatkowej promocji wtedy najnowszych albumów – The Rising i Devils & Dust.

VH1 Storytellers oprócz opowiedzianych historii zawiera również muzyczne ciekawostki. To zaśpiewane w intymnym duecie z Patti Scialfą Brilliant Disguise z Tunnel Of Love, a także Jesus Was An Only Son z Devils & Dust i Thunder Road z Born To Run zagrane przez Bruce’a na fortepianie, z którego nie korzysta często mając w zespole Roya Bittana.

Mam słabość do kompozycji Waitin’ On A Sunny Day. To ważny element wielu koncertów The E-Street Band. Czasem potrafi trwać nawet 15 minut. To jedna z najpogodniejszych piosenek jakie znam. Jest w niej jakaś przedziwna magia prostoty. Może nie ma ona jakiegoś szczególnie ambitnego literacko tekstu, ale nie to jest w niej ważne. Na dzisiejszej płycie oprócz wersji zaśpiewanej z gitarą, można usłyszeć, jak zaśpiewałby ją Smokey Robinson. Wyborny to pomysł i świetna parodia naśladująca głos mistrza tego rodzaju nastrojów.

Czego na płycie brakuje? Na pewno American Skin (41 Shots). To tekst i historia, która powinna zostać w tym programie opowiedziana. To potężny ładunek emocji. Kompozycja nieczęsto wykonywana przez Bruce’a Springsteena na koncertach. Mnie udało się usłyszeć tą historię na żywo tylko raz, parę lat temu w Dublinie….

Bruce Springsteen
VH1 Storytellers
Format: DVD
Wytwórnia: Viacom / Columbia / Sony
Numer: 828767276991

21 kwietnia 2011

Simple Songs Vol. 9

Bohater kolejnej audycji to bardzo ważna postać historii muzyki. To ktoś, kto jak sam kiedyś o sobie powiedział, w zasadzie nie zrobił nic wielkiego, tylko trzy, albo cztery razy kompletnie zmienił kierunki twórczych poszukiwań całego jazzowego świata. Z okazji takiej postaci przygotowałem specjalne powitanie. Naszego dzisiejszego gościa zapowiedzieli najwybitniejsi krytycy jazzowi i muzycy ostatniego stulecia. W zapowiedzi wzięli udział między innymi: Quincy Jones, Willis Connover, Claude Nobs, Andrzej Jaroszewski, Mort Fega, Gene Norman  i parę innych osobistości.

* Zapowiedź

Właściwie wypada zacząć od czegoś definiującego Milesa Davisa. Czy można znaleźć takie jedno jedyne nagranie? Nie można. Czy potrafiłem wybrać jakieś ulubione spośród ponad 250 albumów z jego udziałem, które zgromadziłem przez lata? Też z pewnością nie.

Zacznijmy więc od nagrania pochodzącego z jednej z bardziej niedocenianych klasycznych płyt Milesa Davisa – The Complete Concert 1964 – My Funny Valentine + Four & More. To koncert z udziałem George Colemana, Ron Cartera, Herbie Hancocka i Tony Williamsa. Z tego koncertu posłuchajmy fragmentu tytułowego utworu – My Funny Valentine. W rozpoczynającej się chwilę po fortepianowej introdukcji solówce jest cały Miles – jest mało dźwięków kiedy trzeba, są wysokie rejestry, nastrój stworzony zaledwie kilkoma dźwiękami i niepowtarzalne brzmienie trąbki.

* Miles Davis - My Funny Valentine (The Complete Concert 1964 – My Funny Valentine + Four & More.)

Tak przy okazji – to płyta oferująca, szczególnie w wersji analogowej wyśmienity dźwięk. Trzeba słuchać głośno, wtedy przestrzeń i realizm jest powalający, a dźwięk trąbki jedyny w swoim rodzaju.

Na antenie radioJAZZ.FM  klasyczne płyt Milesa Davisa były już grane niejednokrotnie, poszukamy więc ciekawostek, które być może mniej znane, potrafią być muzycznie równie przyjemne i ciekawe jak Kind Of Blue, Birth Of The Cool, Bitches Brew, ‘Round About Midnight, czy Sketches Of Spain.

Moją ulubioną, prezentowaną już zresztą kilka tygodni temu ciekawostką z repertuaru Milesa Davisa jest wspólna sesja z Johnny Lee Hookerem, Royem Rogersem i Taj Mahalem. To muzyka do filmu The Hot Spot. Posłuchajmy jednego z ważniejszych na tej płycie utworów.

* Miles Davis & John Lee Hooker – Bank Robbery (The Hot Spot – Original Motion Picture Soundtrack)

Teraz coś współczesnego – produkcja z 2007 roku na bazie jednego z utworów Milesa Davisa wykonana przez Carlosa Santanę. We wczesnych latach siedemdziesiątych muzycy podobno często razem grywali gdzieś w zaciszu nowojorskiego domu Milesa Davisa, mając nawet wspólne plany koncertowe i nagraniowe. Niestety wtedy do tego nie doszło, a już wyobrażam sobie na przykład Milesa Davisa, Carlosa Santanę i silny zespół perkusistów z obu muzycznych obozów – na przykład Tony Williamsa i Buddy Milesa. A do tego Wayne Shortera i Herbie Hancocka…. No cóż, tak pozostają nam w roli ciekawostki współczesne kreacje studyjne.

* Miles Davis & Carlos Santana – It’s About That Time (Evolution Of The Groove)

Cofnijmy się teraz do kompletnej prehistorii Milesa Davisa. To jego pierwsza sesja nagraniowa. Jeszcze nie w roli lidera, ale już gdzieś w tle słychać jak bardzo chciałby wyrwać się do przodu i zagrać może niekoniecznie więcej, ale ważniejszych nut… Jest 24 kwietnia 1945 roku. Liderem był wtedy wokalista Rubberlegs Williams. Dziś oczywiście większość reedycji opisuje skład zespołu w sposób sugerujący zupełnie innego lidera…

* Rubberlegs Williams & Herbie Fields – Bring It On Home (Complete Vocalists Sessions)

W tym samym zbiorze umieszczono dość unikalną sesję z 1950 roku, w której Miles Davis był muzykiem zespołu akompaniującego tym razem nieco bardziej znanej wokalistce. Zaśpiewała Sarah Vaughan. Na gitarze gra tu Freddie Green, na saksofonie tenorowym Budd Johnson, reszta muzyków nieco mnie znana. Na trąbce oczywiście Miles Davis – tym razem, po 5 latach od poprzedniego nagrania i w kilka miesięcy od zakończenia prac nad Birth Of The Cool, już w nieco ważniejszej roli solisty.

* Sarah Vaughan – Nice Work If You Can Get It (Complete Vocalists Sessions)

W grudniu 1957 roku z francuską sekcją rytmiczną Miles Davis nagrał w Paryżu ścieżkę dźwiękową do filmu znanego pod polskim tytułem Windą na Szafot, a w oryginale Ascenseur Pour L'echafaud, lub po angielsku - Lift To The Scaffold. Oprócz Milesa, w roli głównej wystąpił rezydujący już wtedy w Paryżu znakomity, mocno niedoceniany przez krytyków, jeden z moich ulubionych saksofonistów – Barney Wilen. Zespół nagrał ścieżkę do filmu w składzie – Miles Davis, Barney Wilen, Rene Urtreger (fortepian), Pierre Michelot (kontrabas) i Kenny Clarne (perkusja), który w tym okresie również rezydował w Paryżu. Muzyka z filmu ma charakter ilustracyjny, choć do dziś broni się sama w odróżnieniu od filmu, który arcydziełem nie jest. Mało kto wie, że zespół w tym składzie dał kilka koncertów w Europie grając popularne wtedy standardy. Posłuchajmy nagrania z jednego z takich koncertów – z 8 grudnia 1957 roku z Amsterdamu. Muzyka do wspomnianego filmu powstała zaledwie kilka dni później. A tu znakomite wykonanie Walkin’ Richarda Carpentera z płyt Amsterdam Concert

* Miles Davis Quintet Featuring Barney Wilen – Walkin’ (Amsterdam Concert)

Rok później, w lipcu i sierpniu 1958 roku z udziałem dużego orkiestrowego składu, Miles Davis zarejestrował zaaranżowane przez Gila Evansa melodie z Porgy And Bess. To kolejna mocno niedoceniana płyta. Pochodząca z okresu współpracy Milesa Davisa z Gilem Evansem pozostaje w cieniu wydanej kilka miesięcy później Sketches Of Spain. Po Porgy And Bess warto jednak czasem sięgnąć. Aranżacje Gila Evansa są wybitne, a Miles gra tu w towarzystwie gromady znanych muzyków. Udział w nagraniu wzięli między innymi Gunther Schuller, Julian Cannonball Adderley, Paul Chambers i Jimmy Cobb.

* Summertine (Porgy And Bess)

Kontynuując naszą podróż od czasów prehistorycznych do najnowszych przenieśmy się zatem do roku 1960 i tourne zespołu w składzie – Miles Davis, John Coltrane, Wynton Kelly, Paul Chambers i Jimmy Cobb. To jeden z ważniejszych zespołów Milesa z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Oto fragment mało znanego koncertu z Paryża, z legendarnej Sali Olympia z 21 marca 1960 roku – to słynny temat Theloniousa Monka.

* ‘Round About Midnight (Miles Davis En Concert Avec Europe)

Pierwszą połowę lat sześćdziesiątych mamy już za sobą w postaci prezentowanego na początku  nagrania z 1964 roku z płyty The Complete Concert 1964 – My Funny Valentine + Four & More.

Teraz zatem rok 1967 – ostatnie z akustycznych płyt Milesa Davisa przez okresem jazz rockowym. Z Nefertiti  wybrałem kompozycję Pinocchio zagraną przez zespół w którym miejsce zajmowane przez wiele lat przez Johna Coltrane’a (i czasem Sonny Stitta) zajął na dłuższy czas Wayne Shorter. Ponadto zagrają Herbie Hancock, Ron Carter i Tony Williams.

* Pinocchio (Nefertiti)

Znowu, to już tradycja – nie udało się zmieścić całej przygotowanej muzyki, zatem na koniec ciekawostka komercyjna – efekt wspólnej sesji Milesa Davisa i włoskiego wokalisty pop Zucchero.

* Zucchero & Miles Davis – Dune Mosse (Zuccero & Co.)

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Po fragmencie z albumu Nefertiti wypada przyjrzeć się temu, jak zmieniła się muzyka Milesa Davisa, a zarazem cały jazz od 1967 do 1970 roku. Oto fragment koncertu z Fillmore East z 18 czerwca 1970 roku. W zespole zagrali oprócz lidera Steve Grossman (saksofon sopranowy), Keith Jarrett (organy elektryczne), Chick Corea (elektryczny fortepian), Dave Holland, Jack DeJohnette i Airto Moreira.

* Directions (At Fillmore: Live At The Fillmore East)

Ostatni okres twórczości Milesa Davisa to wiele różnych stylów, zarówno nowatorski jazz elektryczny, jak i słynna płyta z Quincy Jonesem, będąca powrotem do korzeni jeszcze z lat pięćdziesiątych. Sięgając do mniej znanych i rzadziej przypominanych nagrań – wspólnego projektu Milesa Davisa i Pale Mikkelborga – jednego z nielicznych wspólnych nagrań Milesa z innym trębaczem. Na płycie zagrała cała masa muzyków. Usłyszymy między innymi Johna McLaughlina, Marylin Mazur, Nielsa-Henninga Orsted Pedersen i Idrees Sulieman (to już trzecia trąbka).

* Palle Mikkelborg & Miles Davis – Electric Red (Aura)

A już za tydzień będą jazzowe wersje wycieczki członków zespołu The Rolling Stones i różne ciekawe wersje ich największych przebojów. Będzie Otis Redding, Les Paul, Tim Ries i parę innych ciekawostek.

20 kwietnia 2011

Wallace Roney - The Standard Bearer

Dzisiejsza płyta to kawałek świetnej muzyki. To jedna z najlepszych płyt Wallace Roneya. Patrząc na okładkę trudno uwierzyć, że to mogło się udać. Ten album to zaskakujący skład i równie zaskakujący repertuar. Wallace Roney udowadnia, że muzyka nie zna granic, a muzycy jeśli chcą robić coś razem i znajdą ową trudną do uchwycenia i opisania nić porozumienia, potrafią porzucić typowe dla swojej własnej twórczości frazy i zagrać coś nadzwyczajnego, co zadziwi ich najbardziej zagorzałych fanów. Cóż bowiem wspólnego mają Wallace Roney, Gary Thomas, Cindy Blackman, Charnett Moffett i Mulgrew Miller? Właściwie nic, oprócz tego, że wszyscy są doskonałymi muzykami.

Wallace Roney

Wallace Roney to jeden z niewielu trębaczy, który może o sobie powiedzieć, że jest uczniem Milesa Davisa. Lider ma za sobą współpracę z właściwie wszystkimi wielkimi pokolenia swojego mistrza. Gary Thomas to saksofonista zapatrzony raczej w klimaty skomplikowanych kompozycji Theloniousa Monka i Ornette Colemana, czego dowodem choćby jego świetna płyta z Adamem Pierończykiem. To także lider własnych, zdecydowanie bardziej postępowych składów, grających repertuar zupełnie niepodobny do tego z dzisiejszej płyty. Cindy Blackman, od niedawna żonę Carlosa Santany, można podejrzewać o wszystko za wyjątkiem grania jazzowych standardów z lat czterdziestych. To perkusistka bardzo uniwersalna, jednak na co dzień zdecydowanie odległa od swingowo bopowych rytmów. Jej najbardziej znane nagrania, to wieloletnia współpraca z Lenny Kravitzem. Grała także z Pharoah Sandersem, Billem Laswellem i Joe Hendersonem. Charnett Moffett to muzyczny partner Ornette Colemana, muzyk uniwersalny, pamiętany również ze współpracy ze Stanleyem Jordanem.

Taki to skład zagrał razem jazzowe standardy importowane z desek Broadwayu w rodzaju The Way You Look Tonight, czy I Didn’t Know What Time It Was. Na płycie znajdujemy też klasyczną kompozycję Dizzy Gillespiego – Con Alma i Johna Coltrane’a – Giant Steps. To wszystko wyśmienicie zrealizowane dla Muse Records przez Rudy Van Geldera, inżyniera i producenta związanego przez całe życie z Blue Note, legendarnego inżyniera odpowiedzialnego za brzmienie właściwie wszystkich klasycznych jazzowych płyt tej wytwórni.

Cindy Blackman

W efekcie powstał zadziwiająco piękny album. Poczynając od pierwszych dźwięków kontrabasu Charnetta Moffetta w otwierającym The Way You Look Tonight do zamykającego album Loose – kompozycji Cindy Blackman, Wallace Roneya i gościnnie grającego w tym utworze na instrumentach perkusyjnych Steve Barriosa.

Co prawda Wallace Roney wypada lepiej tam, gdzie gra więcej nut, jednak nawet w zagranych w wolniejszym tempie Don’t Blame Me i Con Alma nie jest źle. Cindy Blackman gra wyjątkowo jak na siebie oszczędnie, a Charnett Moffett przez całą płytę powstrzymuje się od wirtuozerskich popisów znanych z koncertów choćby ze Stanleyem Jordanem. Sekcję rytmiczną wprawną muzycznie ręką prowadzi Mulgrew Miller.

We wszystkich utworach czuje się swoiste napięcie, trochę jakby każdy z muzyków czekał w pozycji przygotowanego do startu sprintera i chciał zagrać w miejsce jednej nuty trzy inne. Jednak nikt tego nie robi. Może za wyjątkiem lidera, który w swoich improwizacjach nie daje rady wytrzymać dłużej w owej pozycji startowej. Liderowi wolno jednak więcej…

Gary Thomas w pewnym niezapomnianym wnętrzu ... (1996)

Wyśmienicie w balladach odnajduje się Gary Thomas, aż trudno uwierzyć, że to ten sam muzyk, który na co dzień raczej porusza się w klimatach drapieżnej awangardy. Może to za jego wstawiennictwem w repertuarze płyty znalazł się Giant Steps. W kompozycji Johna Coltrane’a gwiazdą jest jednak Wallace Roney, który gra w sposób i z techniką jakiej nie powstydziłby się Clifford Brown. Gary Thomas nawiązuje z nim twórczy dialog, co czyni z tego utworu najlepszy muzycznie fragment całego albumu.

Cindy Blackman w zagranym w wolniejszym niż zwykle tempie standardzie When Your Lover Has Gone pokazuje, że nie jest jej obca oszczędna, najtrudniejsza dla każdego perkusisty swingowa gr, która przypomina styl Jimmy Cobba. Za ten utwór należy się też pochwała dla grającego na fortepianie Mulgrew Millera. Sam lider w tym utworze nieco za bardzo zapatrzył się w Cheta Bakera…

The Standard Bearer to dobra płyta. Warto sięgnąć po nią, tak jak i po inne płyty Wallace Roneya wydane przez Muse – takie jak Crunchin’, czy Munchin’. Każdy muzyk może mieć słabszy dzień, nawet Wallace Roney – tak jak podczas występu na jesieni 2009 roku w Warszawie z Jimmy Cobbem. Grający chwilę przed nim z Marcusem Millerem trębacz młodego pokolenia Christian Scott wypadł w repertuarze Milesa Davisa zdecydowanie bardziej przekonująco. Jednak płyty Wallace Roneya, szczególnie te z lat dziewięćdziesiątych to zupełnie co innego. Są niełatwe do zdobycia, ale warte każdej wydanej na nie złotówki.

Wallace Roney
The Standard Bearer
Format: CD
Wytwórnia: Muse
Numer: 016565537226

19 kwietnia 2011

Brian Bromberg - Metal

Lubię czasem sięgnąć po tą płytę. W zasadzie wszystko przemawia przeciwko niej. Wolę przecież muzykę, której proces tworzenia potrafię sobie wyobrazić, czyli coś, co można zagrać na żywo na koncercie. Tu jest zupełnie inaczej. Brain Bromberg używa różnego rodzaju wysokich strojów specjalnie dla niego konstruowanych gitar basowych. W efekcie powstają brzmienia, które przypominają zdecydowanie bardziej elektryczną gitarę, niż instrument zwany piccolo bass.

W rękach Briana Bromberga, pewnie ze sporą dozą pomocnej w studiu elektroniki, gitary basowe brzmią jak najlepsze solówki Joe Satrianiego – to w tych nieco nudniejszych partiach, a w tych ciekawszych przypominają bardziej współczesnego Jeffa Becka. Ten pierwszy jest wirtuozem gitary, a ten drugi wybitnym muzykiem, a to bardzo duża różnica.

Brian Bromberg nagrał dzisiejszą płytę nakładając na siebie dwie, trzy, a momentami nawet więcej partii zagranych na różnych instrumentach przypominających gitarę basową. Skorzystał też z pomocy perkusisty Joela Taylora, którego pamiętam ze współpracy z Andy Summersem – gitarzystą The Police, który w wyborny sposób poradził sobie z pomocą Taylora właśnie z kompozycjami Charlesa Mingusa. W dwu utworach pojawiają się również różnego rodzaju klawiatury Dana Siegela. Wszystkie utwory są kompozycjami Briana Bromberga, zapewne napisanymi specjalnie dla tego projektu.

Chcąc być dla lidera przychylnym można nazwać, zawartość muzyczną dzisiejszego albumu spójną stylistycznie. Jednak w rzeczywistości owa jednolitość jest momentami zwyczajnie nudna.

Sztuka to niezwykła wykorzystać w taki sposób gitary basowe. Przez moment można ulec urokowi wirtuozerii i nowatorskiego pomysłu. Tego uroku jednak wystarcza na dwa, może trzy utwory. Później zaczyna być nudno i monotonnie. Nie pomoże w walce z ową monotonią próba poszukiwania jakiś szczególnych eksperymentów harmonicznych, czy nietypowych podziałów rytmicznych, których zwykle chwytają się w celu zaciekawienia słuchaczy wytrawni wirtuozi basowej gitary.

Wydaje się, że nie jest możliwe stworzenie ciekawego, blisko godzinnego albumu z jednego, nawet najbardziej unikalnego pomysłu brzmieniowego. Niewiele pomoże też wyśmienita realizacja techniczna. Prawdziwa muzyka to emocje, a tych na dzisiejszym albumie niestety nie znajduję zbyt wielu. Taka właśnie różnica między Joe Satrianim i Jeffem Beckiem, albo między Brianem Brombergiem, a Jaco Pastoriusem. Dlatego płyta Metal pozostaje muzyczną ciekawostką. Zapewne dla wielu gitarzystów basowych może być technicznym mistrzostwem świata. Dla słuchających muzyki jest przeciętną płytą bez muzycznego pomysłu i wybitnie zrealizowaną reklamówką brzmień projektowanych przez Briana Bromberga gitar basowych. Mimo wszystko czasem sięgam po Metal i za każdym razem pytam sam siebie dlaczego...

Brian Bromberg
Metal
Format: CD
Wytwórnia: Artistry Music
Numer: 181475700227

18 kwietnia 2011

Hiram Bullock - Color Me

Hiram Bullock to nieco kapryśny artysta. Można trafić na płyty bardzo dobre, jak choćby Manny’s Car Wash, czy dzisiejszy album. Trafiają się też płyty nieco słabsze. Osobną kategorią są płyty, na których gościł jako sideman. Wśród nich są takie, w których jego udział był symboliczno-dekoracyjny, a także takie, w których był równoprawnym członkiem zespołu, jak choćby spora porcja koncertowych nagrań z Jaco Pastoriusem i Kenwoodem Dennardem. Wśród gościnnych występów warto pamiętać o jego udziale w nagraniowych projektach Marcusa Millera, braci Brecker, Chaki Khan, Carli Bley, Mike Sterna i wielu innych. Oprócz tego udzielał się w licznych projektach bliższych muzyce popularnej, nagrywając między innymi z zespołem Blues Brother ścieżkę dźwiękową do filmu, czy grając na płytach Bonnie Tyler, Paula Simona, czy Stinga.

Jego solowe projekty często cierpiały ze względu na nieco słabszy repertuar własnych kompozycji. Ponadto Hiram Bullock należał do tych gitarzystów, którzy raczej nie powinni śpiewać, a często próbował. Zdecydowanie lepiej wychodziły mu klasyki bluesa i kompozycje jednego z jego muzycznych idoli – Jimi Hendrixa. Dzisiejsza płyta należy do tych ciekawszych, a szczególnie jej pierwsza połowa.

Hiram Bullock czuł się swobodnie w wielu różnych stylach muzycznych. Potrafił z własnym zespołem nagrać płytę bluesową, by za chwilę pojechać w funkową trasę z Michałem Urbaniakiem, albo znaleźć się w studiu z ekipą Stinga nagrywając Nothing Like The Sun. Był artystą wszechstronnym. Był, bo zmarł niestety dość nagle w 2008 roku.

Dzisiejsza płyta, to jeden z lepszych jego solowych projektów. Znajdziemy tu całkiem zgrabne własne kompozycje lidera. Pierwsza z nich – Cafe Luna otwierająca płytę, to nawet coś co mogłoby sprawdzić się w roli przeboju.

Jest też liczne grono gości specjalnych, którzy uświetniają swoim udziałem (w studio lub z sampli) poszczególne utwory. Jest wśród nich utwór dedykowany pamięci Kenny Kirklanda, w którym pianista wziął udział wirtualnie, poprzez wykorzystanie sampli z jego partią zagraną na instrumentach klawiszowych. Sam Kenny Kirkland zmarł kilka lat przed nagraniem Color Me.

Hiram Bullock

Hurricaine, to kolejna po Cafe Luna dobra kompozycja lidera. W Ghetto Heaven – kompozycji popularnego w latach osiemdziesiątych soulowego zespołu The Family Stand świetnie wykorzystany został potencjał muzyczny zaproszonego gościa specjalnego. W roli wokalnej partnerki lidera wystąpiła znakomita Lalah Hathaway. Peace to niestety słabszy fragment płyty, mało tu gitary, a trąbka Randy Breckera jest zaledwie poprawna.

Hiram Bullock dość często sięgał do muzycznej spuścizny Jimi Hendrixa. Te cytaty, to często pojedyncze frazy, lub specyficzne brzmienie gitary. Czasem też całe utwory. W przypadku Color Me – to kompozycja Hendrixa If Six Was Nine. To dobre wykonanie. Hiram Bullock nie usiłuje kopiować Hendrixa. Wycofuje się ze swoją gitarą nieco na drugi plan pozwalając zagrać pierwsze solo pozostającemu gdzieś w tle w innych kompozycjach na płycie Dave’owi Delhomme. Później jest oczywiście całkiem niezła solówka gitary, jednak ten utwór pokazuje, że Dave Delhomme to nie tylko muzyk tworzący dźwiękowe tło dla innych.

Give Me One Reason przypomina mi jakąś znaną kompozycję. Za każdym razem słuchając Color Me mam nadzieję przypomnieć sobie, co to może być. Tym razem znowu się nie udało, choć ciągle brzmi znajomo. Może następnym razem będzie olśnienie…

Dalej jest już niestety nieco gorzej. Więcej popowych chórków bez żadnego stylu i pomysłu, a mniej gitary. Każdy powinien robić to co umie najlepiej, a Hiram Bullock był całkiem dobrym gitarzystą…

Muzyka na Color Me pozostaje zawieszona gdzieś w muzycznej próżni między bluesem, improwizowanymi partiami zagranymi przez jazzowych gości i popowymi kompozycjami lidera – szczególnie w drugiej połowie płyty. Ten blues, to oczywiście stylowa gitara lidera, ale także świetny zespół muzyków, którzy często z nim grywali – Willa Lee (gitara basowa i część partii wokalnych), Clinta DeGannona (perkusja ) i Dave’a Delhomme grającego na organach i klawiaturach. Partie jazzowe to domena gości wśród których znajdziemy Randy Breckera, Davida Sanborna, Poogie Bella i Dona Aliasa.

Hiram Bullock
Color Me
Format: CD
Wytwórnia: ESC Records / EFA Medien
Numer: 718750367723