18 lutego 2012

Pat Martino – El Hombre


„El Hombre” to debiutancki album Pata Martino w roli lidera. Wcześniej nagrał płytę, która nigdy się nie ukazała i pewnie już się nie ukaże, nawet jeśli jeszcze gdzieś się zachowała. Nie był jednak w 1967 roku nowicjuszem w studiu. Miał już na koncie co najmniej kilkanaście sesji, głównie jako członek zespołów Jacka McDuffa i Willisa Jacksona. Oba te czynniki na płycie słychać.

Zarówno obycie z techniką i pracą w studiu, jak i to, że to jego debiutanckie nagranie. Jak każdy, kto nie jest pewien, czy będzie miał drugą szansę, chce od razu dać z siebie wszystko, zagrać bardzo różnorodny repertuar, spróbować i tego, z czego miał być znany już za moment, czyli niewiarygodnie szybkich i perfekcyjnych techniczni epasaży, jak i ballad, do których wróci po latach.

Pat Martino jest prawdziwy. W muzyce wyraża to co czuje. Niczego nie udaje. A to, że już wtedy w 1967 roku dysponował znakomitą techniką ułatwiało mu jedynie zagranie dokładnie tgo, co chciał słuchaczom przekazać. W późniejszych okresach kariery dysponował zwykle lepszym zespołem towarzyszącym. Jego improwizacje stały się też z upływem lat bardziej wyrafinowane.

Ciekawą obserwacją jest zestawienie utworu otwierającego ten album – „Waltz For Geri”, napisanego dla pierwszej żony przez Pata Martino z „Portrait” z 1994 roku, napisanego również dla Geraldine, wiele lat później i nagranego na płycie „Nightwings”. To będzie pełen obraz tego, jak zmienił się świat Pata Martino między 1967 i 1994 rokiem.. O „Nightwings” przeczytacie tutaj:


Być może z dzisiejszej perspektywy partie fletu w wykonaniu Danny Turnera brzmią nieco archaicznie. Być może również Trudy Pitts nie gra na Hammondzie tak, jak choćby Bob Ludwig, a z pewnością nie tak wyśmienicie jak Joey DeFrancesco, z którym wiele lat później grywał Pat Martino. Być może cały zespół nie jest najlepszym. Ale to i tak udany debiut i świetnie zagrana na gitarze płyta. Godne również podkreślenia jest to, że większość kompozycji napisał sam Pat Martino. To bowiem nie tylko świetny gitarzysta, ale też wyśmienity kompozytor. Na pewno są lepsze płyty w dyskografii Pata Martino. Ta jednak jest równie ważna, pokazuje punkt startu niezwykłej kariery. Jest też dowodem na to, że warto grać to co się czuje, nawet jeśli to nie jest akurat na czasie. Muzyka płynąca z serca i opowiadająca o prawdziwych emocjach zawsze zniesie dużo lepiej próbę czasu…

Pat Martino
El Hombre
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Concord
Numer:  888072301580

16 lutego 2012

Simple Songs Vol. 46


Akademii standardów ciąg dalszy. Oczywiście wydawanie definitywnych osądów w rodzaju „najważniejszy”, „najbardziej znany”, „naj…” jest zupełnie nie na miejscu, bo każdemu wolno mieć własny osąd. Ale kompozycja, którą wybrałem jest z pewnością jedną z najczęściej wykonywanych do dziś jazzowych standardów, pośród tych napisanych przez polskich kompozytorów. Z pewnością melodię tą potrafią zagrać w niezobowiązujący sposób na nocnych jamach prawie wszyscy…

Historia tej kompozycji zaczęła się w 1947 roku od banalnego filmu o którym świat już dzisiaj zapomniał. Filmu nie widziałem, więc mogę jedynie przypuszczać, że rzeczywiście nie był jakimś światowym arcydziełem. Historia, wokół której zbudowano ponad dwugodzinny obraz polegała mnie więcej na tym, że dwie siostry zakochały się w jednym mężczyźnie, a on postanowił oświadczyć się jednej z nich pisząc do swojej wybranki list, ale gdy pisał go był dość mocno pijany i pomylił siostry oświadczając się niewłaściwej, co z pewnością doprowadziło do wielu zabawnych, albo tragicznych okoliczności w zależności od tego, czy film był raczej komedią, czy dramatem…

Film zrealizowany przez MGM oparty był na opowiadaniu, nosił tytuł „Green Dolphin Street”. Tytułowa piosenka, wykonywana w filmie przez zapomnianych dziś aktorów została skomponowana przez Bronisława Kapera. Słowa napisał Ned Washington.

Wiele standardów ma najważniejsze wykonania. Często to te pierwsze, zagrane przez kompozytorów – jak w przypadku prezentowanego tydzień temu „’Round Midnight”. „On Green Dolphin Street” nie ma takiego. Z pewnością do nich nie należy to ze ścieżki dźwiękowej do filmu. Jednak kompozycja spełnia wszelkie znamiona standardu. Jest powszechnie znana, sprzyja improwizacjom, wiele wersji, które odnalazłem w swoich zbiorach ma 10, 15, a nawet ponad 20 minut, grywana jest w różnych składach instrumentalnych, dowodzonych przez pianistów, gitarzystów, saksofonistów, trębaczy i różnych innych, bardziej eksperymentalnych.

Zacznijmy więc od pianisty. Jednego z najważniejszych dla mnie, a w sumie niezbyt często w audycji się pojawiającego. Nagrania dokonano w Chicago w klubie London House w 1961 roku. Zagra Oscar Peterson w towarzystwie Raya Browna i Eda Thigpena. To najważniejszy skład z kilku słynnych 3-osobowych zespołów Oscara Petersona…

* Oscar Peterson – On Green Dolphin Street - The London House Sessions CD1

Nikt nie gra na fortepianie tak jak Oscar Peterson… Dziś jednak to nie Oscar Peterson jest bohaterem audycji, a kompozycja Bronisława Kapera – „On Green Dolphin Street”. Jak już wspomniałem, wiele wykonań to długie improwizacje, mające często 15 i więcej minut, zatem czasu na opowiadanie dziś niewiele. W telegraficznym skrócie wypada jednak przypomnieć sylwetkę Bronisława Kapera, wybitnego kompozytora muzyki filmowej, prawdopodobnie najbardziej znanego na świecie polskiego kompozytora czasów współczesnych, a na pewno najczęściej nagrywanego…

Bronisław Kaper urodził się w Warszawie w 1902 roku. Tu spędził dzieciństwo i młodość, ukończył warszawskie konserwatorium i w celu dalszego rozwoju dobrze rokującej kariery przeniósł się do Berlina, ówczesnego kulturalnego centrum Europy. Tam poznał między innymi Jana Kiepurę, dla którego napisał sporo piosenek. Kiedy w Berlinie zrobiło się zbyt niespokojnie przeniósł się, tak jak wielu artystów i intelektualistów, do Paryża. Tam zdobył w lokalnym artystycznym światku sporą sławę i został zauważony przez Louisa B. Mayera, szefa wytwórni MGM, tego, od którego nazwiska pochodzi drugie M w nazwie Metro Goldwin Mayer. Tak zaczęła się amerykańska kariera Bronisława Kapera, która zaowocowała muzyką do ponad 150 filmów, w tym „Green Dolphin Street”, a także między innymi Oskarem dla kompozytora za ścieżkę dżwiękową do filmu „Lili” w 1953 roku. To był z pewnością jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy Oskar przyznany Polakowi, a już z pewnością pierwszy w muzycznej kategorii, choć nie jestem specjalistą od tej nagrody… Bronisław Kaper, aktywny do końca swoich dni zmarł w Los Angeles w 1983 roku. Krócej już się nie dało… Posłuchajmy teraz gitarzysty. To będzie Joe Pass z płyty „Virtuoso #2” z 1976 roku.

* Joe Pass – On Green Dolphin Street - Virtuoso #2

O tym, że „On Green Dolphin Street” to świetna kompozycja świadczy również fakt, że przez wiele lat była niemalże nieodłączną częścią wszystkich koncertów Milesa Davisa. W swoich zbiorach w oficjalnej dyskografii Milesa naliczyłem około 20 różnych wersji. Chyba najczęściej wracam do tej z koncertu w Sztokholmie w 1960 roku. Współcześne, czteropłytowe wydanie zawiera ciekawy materiał porównawczy w postaci dwu koncertów zarejestrowanych przez szwedzkie radio w okresie kilku miesięcy w tej samej sali. We wcześniejszym koncercie na saksofonie grał John Coltrane, kilka miesięcy później zastąpił go Sonny Stitt. My posłuchamy wersji wcześniejszej. Zagrają: Miles Davis (trąbka), John Coltrane (saksofon tenorowy), Wynton Kelly (fortepian), Paul Chambers (kontrabas) I Jommy Cobb (perkusja).

* Miles Davis – On Green Dolphin Street - In Stockholm 1960 Complete CD1

„On Green Dolphin Street”, jak każda dobrze napisana kompozycja,  może zostać zaadaptowana do każdego, nawet bardzo egzotycznego składu instrumentów. Teraz posłuchamy właśnie czegoś takiego. To będzie duet – organy Hammonda i perkusja. Znana nie tylko we Francji, ale również lubiana w Polsce Rhoda Scott i Kenny Clarke. Nagranie powstało w 1977 roku w Paryżu.

* Rhoda Scott And Kenny Clarke – On Green Dolphin Street - Rhoda Scott + Kenny Clarke - Jazz In Paris Volume 34

Dzisiejsza kompozycja ma również tekst, napisany w 1947 roku do filmu przez Neda Washingtona. W wypadku wersji z tekstem właściwie nie miałem wątpliwości. Tutaj prawo pierwszeństwa przysługuje Elli Fitzgerald. Posłuchajmy nagrania z końcowego okresu jej kariery – z połowy lat osiemdziesiątych i zostało umieszczone na płycie „Easy Living” wytwórni Pablo.

* Ella Fitzgerald & Joe Pass – On Green Dolphin Street - Easy Living

A na koniec, trudna to decyzja, bowiem wiele ciekawych wersji, które do studia przyniosłem jak zwykle w audycji się nie zmieściło, coś nieco bardziej radykalnego. To w całości wyśmienita płyta, a ponad 18 minutowa wersja „On Green Dolphin Street” stanowi kolejny dowód na to, że wyśmienita kompozycja sprawdza się w dowolnej muzycznej konwencji…

* Sonny Rollins And Don Cherry Quartet – On Green Dolphin Street - Complete 1963 Stuttgart Concert

Za tydzień kolejny standard… Niezmiennie czekam na propozycje zarówno kompozycji, jak I konkretnych wykonań oraz wszelkie inne komentarze….

13 lutego 2012

Miguel Zenon – Alma Adentro: The Puerto Rican Songbook


„Alma Adentro” to moje pierwsze zetknięcie z muzyką saksofonisty Miguela Zezona. Wcześniej, co stwierdziłem jedynie przeglądając moja bazę danych, występował on w roli muzyka zdecydowanie drugiego planu w kilku wielkoorkiestrowych produkcjach. Jego wcześniejsze płyty solowe jakoś na moją półkę i tym samym do odtwarzacza drogi nie znalazły.

Podtytuł albumu – „The Puerto Rican Songbook” mnie jakoś nie zachęcał, bowiem pachniało trochę środkowoamerykańskim folklorem przyprawionym smoot jazzową nutką i rytmami tanecznymi.  Tak odebrałem marketingowy przekaz okładki tej płyty… W dodatku jeszcze wytwórnia Marsalis Music nie kojarzy mi się, delikatnie rzecz ujmując z jakimiś szczególnie odkrywczymi produkcjami. Przyznaję… Pomyliłem się. To dobra płyta, z pewnością warta zainteresowania jazzowych słuchaczy.

Oczywiście odnajdziemy w muzyce na „Alma Adentro” nuty latynoskie. To muzyka dzieciństwa Miguela Zenona. Wszystkie zarejestrowane na płycie kompozycje zostały napisane przez popularnych w tym kraju kompozytorów.

Miguel Zenon imponuje wykonawczą swobodą. Nie gra łatwych fraz, ale w każdym momencie słychać, że ma jeszcze rezerwy. Mógłby więcej, szybciej, ale nie chce. Jest swobodny i zrelaksowany, doskonale czuje tematy które gra, zamieniając popularną muzykę swego kraju w rasowe jazzowe klimaty podobnie, jak czynili to wiele lat temu amerykańscy jazzmani z tematami z Broadwayu. Gra pełnym, pewnym swoich możliwości technicznych tonem. Wprawnie opowiada historie, prawdopodobnie zgodne z intencją kompozycji, choć to tylko teoria, bowiem nie znam oryginalnych rejestracji tych utworów.

W nagraniu płyty oprócz muzyków, którzy na stale współpracują z Miguelem Zenonem – pianisty Luisa Perdomo, kontrabasisty Hansa Glawischniga i perkusisty Henry Cole’a, wzięła udział spora sekcja instrumentów dętych. Jej brzmienie przypomina momentami aranżacje Lalo Schifrina z lat siedemdziesiątych.

W zeszłym roku w podobny sposób, jak album Miguela Zenona zaskoczyła mnie dość podobna stylistycznie, choć oparta na nowszych kompozycjach płyta „Caribbean Rhapsody” Jamesa Cartera. Też została naszą płytą tygodnia, równie zasłużenie, jak „Alma Adentro”.

Miguel Zenon to dla mnie nowa postać, z pewnością warta dalszego zainteresowania. Wolę kiedy gra szybsze frazy, jego ton w balladach jest nieco bezbarwny. Ma w zespole wyśmienitego kontrabasistę - Hansa Glawischniga, z którym rozumie się doskonale. Mógłby mieć lepszego pianistę, bowiem gra Luisa Perdomo jakoś mnie nie przekonuje, jest pozbawiona energii, która powinna napędzać tego rodzaju muzykę. Być może nie jest to płyta doskonała, ale z pewnością bardzo dobra i w pełni zasługująca na tytuł naszej Płyty Tygodnia. A ja z pewnością będę obserwował dalsze poczynania Miguela Zenona.

Miguel Zenon
Alma Adentro: The Puerto Rican Songbook
Format: CD
Wytwórnia: Marsalis Music / Universal
Numer: 874946001601

12 lutego 2012

Louis Armstrong – The Complete Hot Five And Hot Seven Recordings


Trudno mi znaleźć wytłumaczenie faktu, że to wydawnictwo umieszczamy w Kanonie Jazzu dopiero teraz. Być może to powinna być pierwsza, a już z całą pewnością jedna z kilku pierwszych w nim pozycji. Nie wyobrażam sobie bowiem fana jazzu, który tej muzyki nie zna. Każdy też powinien mieć na półce jakieś wydanie tej muzyki. Pochodzące z 2000 roku wydawnictwo „The Complete Hot Five And Hot Seven Recordings”  jest jednym z najbardziej luksusowych i starannych form wydania tej muzyki. Ten box Columbia wydała z okazji 100 rocznicy urodzin Louisa Armstronga. Niedawno obchodziliśmy (a były to długie obchody, częściowo spowodowane trudną do ustalenia datą urodzin mistrza trąbki) 110 rocznicę jego urodzin. W związku z tym pojawiło się kilka nowych wydawnictw, jednak ja dalej uważam wydanie z roku 2000 za najlepsze.

To bowiem wydanie przeznaczone bardziej dla słuchacza. Nowsze, bardziej luksusowo zapakowane mają charakter kolekcjonerski. Tutaj wszystkie siły i budżet spożytkowano właściwie – zajmując się wybitnie wykonanym remasteringiem i świetnymi informacjami dyskograficznymi, a nie wymyślnym opakowaniem i gadżetami.

Całość – 4 płyty CD zapakowano ładnie, choć nieco niepraktycznie, w świetnie wydrukowaną i oprawioną w płótno książeczkę. Po 10 latach niektóre kartki mojego egzemplarza straciły już kontakt z całością, a na same płyty trzeba bardzo uważać, jak zwykle w tego rodzaju wydawnictwach ich porysowane to tylko kwestia czasu. To właściwie wyczerpuje listę wad tego niezwykłego zestawu. Dalej już mamy tylko same zalety.

Nagrania pochodzą z okresu 1925-1929, a więc należą do epoki prehistorii techniki nagraniowej. Poszczególne utwory, pochodzące z różnych sesji zachowały się do czasów współczesnych w różnej kondycji technicznej. Niektóre z nich brzmią prawie jak zrealizowane współcześnie, inne tylko odrobinę gorzej. Znam jednak sporo współczesnych albumów, których realizatorzy nie potrafili zarejestrować tak dobrze, jak inżynierowie Columbii odnowić nagrania Hot Five i Hot Seven, a także innych nagrań wchodzących w skład zestawu.

Hot Five i Hot Seven, to zresztą z perspektywy lat nazwy nieco umowne, bowiem składy zmieniały się równie często jak nazwy formacji. Tak więc w zestawie znajdziemy nagrania zarejestrowane pierwotnie nie tylko przez Hot Five i Hot Seven, ale też między innymi przez Butterbeans And Susie With Louis Armstrong, Hociel Thomas With Louis Armstrong Hot Four, Lill's Hot Shots, czy Johnny Dodds And Black Bottom Stompers. W rolach głównych niezmiennie występowała jednak trąbka i głos Louisa Armstronga. Pozostali muzycy, którzy tworzyli te najbardziej znane składy i którzy powszechnie kojarzeni są z tymi zespołami to puzonista Kid Ory, grający na saksofonach i klarnetach Johnny Dodds, grający na banjo i gitarze Johnny St. Cyr, perkusista Baby Dodds. Na fortepianie grała w pierwszym okresie Lil Hardin (w pewnym momencie żona Louisa Armstronga), a pod koniec Earl Hines. W składzie pojawili się też między innymi Barney Bigard (saksofon tenorowy), Zutty Singleton (perkusja), Lonnie Johnson (gitara) i kilka wokalistek.

Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, kiedy zaczął się nowoczesny jazz, po wysłuchaniu tych płyt i lekturze książki do nich dołączonej z pewnością już będzie pewien. Pojęcie jazzowego combo, zbiorowej improwizacji, head arrangement, czytelny podział małego zespołu na sekcję rytmiczną i solistów, scat, rola wokalisty w małym składzie, czy współczesne brzmienie trąbki – to wszystko i wiele więcej, w tym sporo grywanych do dziś kompozycji, zdefiniował właśnie Louis Armstrong w czasie pierwszych sesji Hot Five. Późniejsze sesje i roszady w składzie w zasadzie jedynie te pojęcia rozwijały i doskonaliły.

Składy Hot Five i Hot Seven, będące szczytowym osiągnięciem prapoczątków jazzu (tych które zarejestrowano na płytach), stały się też największym ciężarem i przekleństwem dalszej kariery Louisa Armstronga. Stał się on bowiem swego rodzaju muzycznym Hansem Klossem. Większość krytyków kojarzyła go przez całe dekady przede wszystkim z tymi nagraniami i oczekiwała od niego kontynuacji. Nie potrafili zrozumieć, że on chciał później grać dla ludzi i dawać publiczności radość swoją muzyką. Tak więc krytycy wypominali Louisowi Armstrongowi komercjalizację, słuchacze byli niezmiennie zachwyceni, a czasu cofnąć się nie dało. Lata dwudzieste już nigdy nie wrócą na jazzowe estrady. Dzięki postępowi technologii remasteringu, możemy się jednak cofnąć w czasie za sprawą tego niezwykłego wydawnictwa.

„The Complete Hot Five And Hot Seven Recordings” to nie jest jedynie ważny kawałek historii światowej kultury. To przede wszystkim olbrzymia porcja do dziś aktualnej muzyki. I choćby nie wiem jak starał się samozwańczy kustosz historii jazzu Wynton M., zawsze będzie mógł jedynie zdmuchiwać kurz z ołtarza wielkiej sztuki wielkiego Louisa Armstronga.

Louis Armstrong
The Complete Hot Five And Hot Seven Recordings
Format: 4CD
Wytwórnia: Columbia
Numer: 074646352724