05 czerwca 2021

Krzysztof Herdzin – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Zanim opowiem Wam w największym możliwym skrócie historię kariery jednego z najbardziej zapracowanych muzyków jazzowych ostatnich dekad, muszę przyznać się do pewnych podejrzeń. Otóż przypuszczam, że Krzysztof Herdzin ma brata bliźniaka, albo nawet kilku. Mimo, że znam Krzysztofa osobiście i wiem, że oprócz muzyki ma jeszcze kilka innych pasji, uważam, że jest fizycznie niemożliwe, nawet posiadając tak ogromny talent i fascynująco rzetelne podejście do każdego muzycznego zadania, zrobić to wszystko, co Krzysztof zrobił przez ostatnich mniej więcej 20 lat. Dlatego uważam, że trzyma gdzieś w szafie jakiegoś klona, albo właśnie brata bliźniaka. W podwykonawców nie wierzę, bo wszystko czego się dotknie jest jego własne, osobiste i choć nie wszystkie jego nagrania wpisują się w moje muzyczne upodobania, nawet jeśli słyszę jakiś popowy kawałek w komercyjnym radiu, jeśli na czymś zagrał, aranżował, albo skomponował, od razu wiem, że to Herdzin. Tego stylu nie da się zachować podwykonawcami. Herdzin to jazz, rozbudowane kompozycje muzyki współczesnej, przeróżne muzyczne eksperymenty, niezliczone nagrania muzyki filmowej i teatralnej, przeboje które ogólnie nazwę rozrywkowymi i wiele innych muzycznych prac. Jeśli ktoś zechce kiedyś skompletować pełną dyskografię, albo listę nagród, które w przeróżnych dziedzinach dostał, proponuję od razu szykować tytuły w rodzaju „Dyskografia wybrana”, albo „Najważniejsze nagrania”, czy „Najbardziej znane filmy z muzyką Herdzina”. Do tego od razu dorzucić trzeba długą listę „wybranych nagród, wyróżnień i odznaczeń” i mamy z głowy, bo skompletowanie pełnej dyskografii nie uda się chyba nawet samemu autorowi.

Krzysztof Herdzin należy do młodego, choć nie najmłodszego pokolenia naszych jazzowych mistrzów, co piszę ze sporą satysfakcją i przekorą, bowiem jesteśmy niemal rówieśnikami. Krzysztof urodził się w 1970 roku w Bydgoszczy. Jeśli słyszycie to nazwisko po raz pierwszy, w co w sumie nie wierzę, ale zawsze może się zdarzyć taka okoliczność, to na pewno znacie przynajmniej jeden jego utwór z anteny RadioJAZZ.FM, a przynajmniej jego początek, bowiem nasz firmowy jingiel to „Thelonious Funk” z płyty „Dancing Flowers” z 2005 roku. Na tej akurat płycie dał pograć wielu muzykom, choć czasem myślę, że nagra płytę, na której zagra sam na kilkunastu instrumentach, a jeśli jakiś będzie dla niego nowością, to zrobi tydzień przerwy w sesji nagraniowej i wróci do studia jako doświadczony wirtuoz nowego instrumentu.

Podstawowym instrumentem Herdzina jest fortepian, ale gra też na saksofonach, klarnecie basowym, fletach, instrumentach perkusyjnych, akordeonie, wszelkich organach i instrumentach elektrycznych z klawiaturą, a czasem nawet śpiewa. Tą ostatnią umiejętność Krzysztof odziedziczył po ojcu, soliście opery bydgoskiej. Jeśli o jakimś instrumencie zapomniałem, to tylko przez własną nieuwagę. Jednak podstawowym instrumentem, na którym gra Krzysztof Herdzin są inni muzycy. Jest wybitnym pianistą, a moją ulubioną płytą z jego bogatej dyskografii jest nagrana solo na fortepianie „Look Inward”. Jednak największym talentem Krzysztofa Herdzina jest kompozycja, aranżacja i przekonywanie ludzi do własnych muzycznych wizji i pomysłów, a także często odnajdywanie niemożliwych do odnalezienia zasobów, w tym pieniędzy do realizacji niezliczonych pomysłów, których zawsze ma więcej niż czasu na ich realizację. Pamiętacie moją teorię o klonach Herdzina? Może to jednak prawda?

Mistrzowie Polskiego Jazzu to jednak cykl biograficzny, więc wypada sięgnąć po odrobinę faktów. Krzysztof Herdzin całą młodość spędził w Bydgoszczy, gdzie uczył się w szkole muzycznej, a później na Akademii. Był wzorowym uczniem, co łatwo obliczyć, bowiem studia skończył w wieku 23 lat, więc bez zbędnych opóźnień, w 1993 roku. Wcześniej, jeszcze zanim trafił na studia muzyczne, zainteresował się jazzem. Kroniki odnotowały jego obiecujący udział w warsztatach jazzowych w Chodzieży już w 1987 roku i prowadzony przez niego studencki zespół West, który w 1990 roku zdobył nagrodę na Jazz Juniors w Krakowie. Krzysztof z pewnością musiał być wzorowym studentem, bo tylko takim proponuje się zaraz po ukończeniu studiów pracę na macierzystej uczelni. Ten epizod nie trwał jednak długo, bo Krzysztofa ciągnęło do świata. Na bydgoską Akademię wrócił po wielu latach w roli wykładowcy, kiedy powstał tam wydział jazzu. W 2021 roku Krzysztof Herdzin otrzymał tytuł profesora sztuk muzycznych.

Mistrzowie Polskiego Jazzu, to jak sama nazwa wskazuje, cykl jazzowy, w przypadku Krzysztofa Herdzina nie da się jednak nie wspomnieć o jego innych muzycznych dokonaniach. Zanim przejdziemy do jazzu, wspomnę tylko o kilku z nich.

Krzysztof Herdzin ma na swoim koncie dziesiątki nagrań i koncertów ze sławami muzyki zwanej często niesłusznie poważną. Grał lub nagrywał między innymi z wirtuozem klarnetu Wojciechem Mrozkiem, skrzypkiem Vadimem Brodskim i Mariuszem Patyrą. Podobno, co wydaje się biorąc pod uwagę intensywność muzycznej kariery Krzysztofa Herdzina, dyrygował ponad 40 orkiestrami symfonicznymi i licznymi zespołami kameralnymi. Wśród tych najbardziej znanych orkiestr znajdziecie Academy of St. Martin in the Fields, Sinfonie Varsovię, orkiestrę NOSPR, zespoły z Chin, Belgii, Niemiec i innych krajów, a także większość polskich dużych składów symfonicznych.

Wśród licznych rozrywkowych realizacji Krzysztofa Herdzina są projekty z Marylą Rodowicz, Edytą Geppert, Haliną Frąckowiak, Piotrem Cugowskim i Ryszardem Rynkowskim. Złote i platynowe płyty dostał Herdzin za nagrania z Kayah, Edytą Geppert, Ryszardem Rynkowskim, Wojciechem Gąssowskim, Aleksandrą Kurzak, zespołem Kroke, a także jazzowe realizacje z Mieczysławem Szcześniakiem, Agą Zaryan, Anną Serafińską i duetu Anna Maria Jopek – Brandford Marsalis. W skrócie – to nasz polski Quincy Jones, tyle że pewnie lepiej gra na paru instrumentach. Polskie Platynowe płyty to tylko wstęp, ja czekam na Oscara albo Grammy, to tylko kwestia czasu i odrobiny polityki, jak to zwykle w przypadku amerykańskich nagród bywa.

Jeśli będziecie chcieli kiedyś zebrać wszystkie albumy, w których nagraniu wziął udział Krzysztof Herdzin, to szykujcie jakiś kompaktowy regał na 250, a zanim zbierzecie wszystkie, pewnie już 300 krążków.

Jazzowy świat Herdzina zaczął się od wspomnianej już nagrody na Jazz Juniors w 1990 roku i wcześniejszych warsztatów w Chodzieży. Pierwszą jazzową płytą z udziałem Krzysztofa był moim zdaniem album Jacka Pelca „City Jazz” z 1994 roku. Rok później ukazał się album „Chopin” nagrany przez Herdzina z Piotrem Wojtasikiem, Maciejem Sikałą, Jackiem Niedzielą i Marcinem Jahrem. Jazzowy Chopin w wykonaniu Herdzina mógł być wszystkim, a jest klasycznym hardbopowym kwintetem, wcale nie fortepianowym przetworzeniem tematów kompozytora, a doskonale wymyślonym zbiorowym graniem inspirowanym twórczością Chopina. To jeden z najbardziej ortodoksyjnie jazzowych albumów chopinowych lat dziewięćdziesiątych.

Doświadczenia jazzowe w latach dziewięćdziesiątych Krzysztof Herdzin gromadził grając i nagrywając ze Zbigniewem Namysłowskim (doskonały album „Dances”), Janem Ptaszynem Wróblewskim i Januszem Muniakiem. Do dziś grał w Polsce właściwie ze wszystkimi a na liście zagranicznych jazzowych współpracowników Krzysztofa Herdzina znajdziecie między innymi Gregoire Mareta, którego zaprosił na nagranie swojego albumu „Looking For Balance”, Marię Schneider, Branforda Marsalisa, Vinnie Colaiutę, z którym nagrał „Kingdom Of Ants”, Gila Goldsteina, Richarda Bonę, Eddie Henderson, Gary Husbanda i wielu innych wyśmienitych muzyków.

W samym tylko roku 2021, który przecież dopiero się zaczął, Krzysztof Herdzin zdążył już włączyć do swojej dyskografii trzy albumy – „Live Interactions” Jacka Pelca, z którym debiutował w jazzowej sytuacji nagraniowej w 1994 roku, „Cinema Boogie” orkiestry Chopin University Big Band i jako kompozytor na płycie „Harmonia Polonica Nova” orkiestry Filharmonii Kameralnej w Łomży.

W przypadku Krzysztofa Herdzina muszę pójść na kompromis i nie pisząc obszernej książki wymienić jedynie moje ulubione płyty jazzowe z jego udziałem. W pierwszej piątce zdecydowanym liderem będzie solowy album „Look Inward”, a pozostałe, to jakże różniące się od siebie i wszystkie warte największej uwagi – fusion z „Kingdom Of Ants” z Vinnie Colaiutą i Robertem Kubiszynem, melodyjne „Seriale, Seriale” z Mariuszem Bogdanowiczem i Piotrem Biskupskim, fantastyczne „Looking For Balance” w gwiazdorskiej obsadzie i zawierająca świetnie wybrany repertuar „Songs From Yesterday” z Mieczysławem Szcześniakiem.

04 czerwca 2021

Keith Jarrett – Budapest Concert

No i po co mam mieć na półce kolejny solowy recital Keitha Jarretta, w dodatku umieszczony na dwu płytach CD albo na dwu płytach analogowych i wydany, co w przypadku Jarreta dość oczywiste, przez ECM, czyli jedną z droższych wytwórni w polskiej dystrybucji. Wahałem się kilka miesięcy. W końcu brakowało mi do limitu darmowej wysyłki w jednym z moich ulubionych specjalizujących się w jazzie sklepach z płytami i dorzuciłem Jarretta, trochę z braku innych pomysłów.

Album trafił na półkę na kolejne tygodnie, bo przecież wiem czego się po tym nagraniu spodziewać, a w natłoku nowości, które mogą być niespodzianką, zawsze miałem po niego sięgnąć jutro. I wreszcie jutro nastąpiło, jak się domyślacie. Najnowszy – zarówno jeśli wziąć pod uwagę datę wydania, jak i nagrania album Jarretta – „Budapest Concert” niczym mnie nie zaskoczył. Nie jest ani w niczym lepszy, ani gorszy od innych jego solowych występów, w części improwizowanych, choć w tym przypadku akurat mam wrażenie, że na bazie wcześniej naszkicowanej kompozycji.

Jednak nie żałuję ani przez chwilę wydania niemałej sumy pieniędzy na kolejny album mistrza solowych fortepianowych improwizacji, nawet jeśli wolę, co jest akurat prawdą, Jarretta w trio grającego standardy, niż improwizującego i mamroczącego przy okazji coś do siebie samotnie na scenie.

Keith Jarrett może improwizować, grać standardy, cytować znane melodie, albo zagrać cokolwiek, on gra w innej lidze. W związku ze stanem zdrowia, od wielu lat koncertuje mało, należy więc zazdrościć węgierskiej publiczności, że mogła w 2016 roku usłyszeć go na żywo. Żaden z solowych koncertów Keitha Jarretta, jakich słuchałem na żywo niestety dotąd się nie ukazał, choć w przypadku tego artysty, nie musi to oznaczać, że uznał je za mniej udane.

Jarrett tym razem na pewno cytuje „Somewhere” Leonarda Bernsteina z „West Side Story” – w siódmej części improwizowanego koncertu, „Giant Steps” w części pierwszej i „Now’s The Time” Charlie Parkera w części piątej. Może odnajdziecie inne cytaty, których nie zauważyłem, to również za każdym razem ciekawa łamigłówka dostarczana systematycznie przez kolejne wydania jego koncertów. Znajomy, który słucha sporo muzyki poważnej, powiedział mi, że część siódma pachnie mu czymś napisanym przez Bella Bartoka, co wydaje się prawdopodobnym ukłonem w stronę wielkiego kompozytora, którego imię nosi sala koncertowa w Budapeszcie, w którym odbył się prezentowanych na płytach koncert artysty. Ja się na Bartoku nie znam i chyba bym tego nie odgadł.

Całkiem niedawno ukazał się również zapis innego koncertu Jarretta z 2016 roku – „Munich 2016”. Jeśli spodoba się Wam „Budapest Concert”, szykujcie się na kolejne wydatki i trzymajcie kciuki za zdrowie artysty, bo z nim nie jest podobno najlepiej. Tak przy okazji, polecam Wam angielską wersje prawie autoryzowanej jego biografii, napisanej przez Wolfganga Sandnera kilka lat temu po niemiecku i przetłumaczonej oraz uzupełnionej po angielsku przez jednego z brata artysty – również pianistę Chrisa Jarretta, której recenzję możecie obejrzeć na naszym redakcyjnym kanale na YouTube.

Keith Jarrett
Budapest Concert
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 602507301941

03 czerwca 2021

Maciej Sikała – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Maciej Sikała urodził się w 1961 roku w Gdańsku. Należy więc do pokolenia muzyków, którzy z jazzem mogli mieć kontakt właściwie od urodzenia. Jego ojciec był pianistą grającym muzykę rozrywkową. Od samego początku do dziś muzyczna kariera Sikały związana jest z trójmiejskim środowiskiem jazzowym.

Edukację w szkole muzycznej zaczął dość późno, w wieku 12 lat. Jego pierwszym instrumentem był klarnet. Gry uczył się w szkole muzycznej w Gdańsku Wrzeszczu. Pierwszy saksofon tenorowy trafił w jego ręce, kiedy miał 19 lat. W nauce gry na tym instrumencie pomagał mu Przemek Dyakowski.

W końcu lat siedemdziesiątych jego pierwszym partnerem jazzowym był Mariusz Bogdanowicz. Razem trafili do gdańskiego Pałacu Młodzieży do orkiestry rozrywkowej Jerzego Partyki. Po próbach okazało się, że z nowego naboru do zespołu wychodzi big-band jazzowy. Orkiestra grała aranżacje z repertuaru orkiestry Counta Basie’ego i te przygotowane przez Neila Hefti, ale co ważne, również pierwsze próby kompozycji własnych muzyków zespołu. Któregoś dnia Sikała przyniósł na próbę swój pierwszy utwór – „Do torby blues”, który spodobał się szefowi zespołu. Tak został kompozytorem, pewnie bez uznania Partyki i tej kompozycji też zacząłby pisać, ale to był ważny wtedy pierwszy, utwór Macieja Sikały. Z big-bandu Partyki powstawały mniejsze składy, w tym Time Quartet – zespół Macieja Sikały z Piotrem Adamskim na fortepianie, i Tomaszem Pawłowskim na bębnach. Jak we wszystkich zespołach tworzonych przez młodych muzyków, składy miały charakter umowny, a wspólne muzykowanie tworzyło okazję do zdobywania muzycznych doświadczeń. W trójmiejskim środowisku na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych było wielu młodych utalentowanych muzyków. Kolejne dekady ich działalności, udokumentowane już nie tylko wspomnieniami fanów z koncertów w lokalnych klubach, ale również nagraniami pokażą, jak wiele działo się w owym czasie na wybrzeżu.

Profesjonalny debiut Macieja Sikały w wieku 21 lat wypadł w trudnych czasach. W 1982 roku zespół Time Quartet w składzie: Maciej Sikała – saksofon tenorowy, Marek Górski – gitara, Marek Baranowski – bas i Piotr Jankowski – bębny zdobył nagrodę na festiwalu Jazz Juniors w Krakowie, a jego lider również uzyskał nagrodę indywidualną. Wspomniany wcześniej Mariusz Bogdanowicz również uzyskał na tym festiwalu nagrodę, ale już w składzie innego zespołu.

Kolejnym składem, który powstał z muzyków orkiestry Jerzego Partyki był New Coast, do którego po jakimś czasie dołączył Sikała. To był zespół o płynnym składzie, najczęściej sekstet, w którym grali między innymi Adam Czerwiński i Cezary Paciorek. Grali często jazz tradycyjny, zagrali nawet na Złotej Tarce w składzie z dwoma tenorzystami - Adamem Wendtem i Maciejem Sikałą oraz Grzegorzem Nagórskim na puzonie. Specjalne aranże dla New Coast pisał Janusz Zabiegliński, którego młodzi muzycy poznali na warsztatach w Chodzieży.

Po wygraniu Jazz Juniors Maciej Sikała rozpoczął studia w Katowicach. Na ich zakończenie wygrał w 1986 roku Międzynarodowy Konkurs Improwizacji Jazzowej, choć jak sam kiedyś przyznał, udało mu się to tylko dlatego, że w konkursie nie wziął udziału jego kolega z roku – Piotr Wojtasik. Obaj wkrótce po zakończeniu studiów nagrali razem sporo ciekawego materiału. Na tym samym konkursie nagrody dostali również Adam Wendt i Joachim Mencel – to był dobry rok. Z Maciejem Sikałą studiowali w Katowicach między innymi Piotr Wojtasik, Grzegorz Nagórski i Bronisław Duży.

Nagrodą w tym konkursie było zaproszenie na pierwszą dla Macieja Sikały sesję nagraniową – to było nagranie zespołu Kazimierza Jonkisza – album „XYZ” z Markiem Blizińskim i Maciejem Strzelczykiem.

Ostatnia dekada XX wieku to okres bardzo aktywnej działalności muzycznej Macieja Sikały. Grał z Alex Band, wyjeżdżał na statki, gdzie ciągle można było zarobić dobre pieniądze. Do swojego własnego kwartetu zapraszał Jacka Oltera, kiedy nie mógł korzystać z pomocy Adama Czerwińskiego. Tak poznał muzyków Miłości, do których później dołączył na niemal 7 lat od 1993, jeszcze zanim w Miłości znalazł się Leszek Możdżer. W tym czasie zdarzało się, że Sikała był stałym członkiem sześciu różnych zespołów, od jazzu tradycyjnego do Miłości.

Leszka Możdżera poznał w zespole Eryka Kulma. W latach dziewięćdziesiątych nagrał sześć albumów z Miłością, przygotował swój pierwszy autorski album „Blue Destinations” a także nagrywał między innymi z Quintessence Eryka Kulma, Piotrem Wojtasikiem, Leszkiem Możdżerem, Krzysztofem Herdzinem i kilku zespołów złożonych z muzyków z Trójmiasta (wśród tych składów warto poszukać nagrań Vintage Band i Mingus Mingus). W jednym z wywiadów powiedział, że za swoje najważniejsze nagrania z tego okresu uważa płytę „Talk To Jesus” Leszka Możdżera, albumy Miłości i co mnie nieco zaskoczyło – album gitarzysty i wokalisty Guilherme Coimbry „Ipanema Rainbow”, który uważa za niezwykle rzetelnie przygotowane nagranie.

W 1995 Maciej Sikała pokonał Janusz Muniaka i Tomasza Szukalskiego w ankietach na najlepszych polskich tenorzystów. Niektórzy uważali, że to był wynik związany z popularnością zespołu Miłość, jednak nikt nie głosuje na solistę zespołu jeśli nie docenia jego gry. To była wtedy zmiana pokoleniowa, ale tytuły jak najbardziej zasłużone. Maciej Sikała tego rodzaju ankiety wygrywa zresztą do dziś, a jego dyskografia stanowi najlepszy dowód, że to zupełnie słusznie przyznawane nagrody.

Na początku XXI wieku Maciej Sikała założył istniejącą do dziś formację Asaf (nazwa ze Starego Testamentu). W pierwszym składzie grali oprócz Sikały, perkusista Piotr Jankowski i Andrzej Cudzich, którego zastąpił później Michał Barański i w najnowszym składzie Franciszek Pospieszalski Na fortepianie od początku w zespole gra Joanna Gajda. Od czasu powstania tego zespołu w muzyce Sikały pojawiają się wątki religijne. Zespół grał w czasie specjalnego koncertu dla Jana Pawła II w czasie jednej z jego pielgrzymek do Polski.

Maciej Sikała kontynuuje działalność nagraniową i koncertową, tworząc zarówno projekty autorskie, jak i uczestnicząc w nagraniach innych artystów. W jego obszernej, liczącej dziś około setki albumów dyskografii przeważa jazzowy mainstream. Od lat Maciej Sikała jest również nauczycielem dla młodych saksofonistów, pracując na uczelniach w rodzinnym Gdańsku, a także Bydgoszczy i Zielonej Górze.

02 czerwca 2021

Jerzy Duduś Matuszkiewicz – Mistrzowie Polskiego Jazzu

Jerzy Duduś Matuszkiewicz należy do nestorów polskiej sceny jazzowej. Urodził się w 1928 roku w Jaśle. Dzieciństwo spędził we Lwowie, a po wojnie, jak wielu Lwowian, trafił z rodzicami do Krakowa. W rodzinie Matuszkiewicza było wiele muzycznych talentów. Dziadek grał na harmonii i okarynie, najczęściej Straussa. Matka i ciotki grywały melodie taneczne i polskie popularne przedwojenne piosenki. Ojciec na fortepianie. Sam Matuszkiewicz zaczynał od fortepianu i akordeonu, podobno nawet trochę śpiewał na rodzinnych imprezach muzycznych. W czasie drugiej wojny światowej uczył się gry na akordeonie i przysłuchiwał się niemieckim przebojom tanecznym. Orkiestry grające w tym czasie muzykę rozrywkową do tańca wzorowały się na wielkich amerykańskich zespołach swingowych, choć oficjalne jazz był oczywiście zakazany. W średniej szkole muzycznej, już po wojnie, w Krakowie Matuszkiewicz uczył się gry na klarnecie i saksofonie.

W Krakowie pierwsze stowarzyszenie jazzowe powstało w 1926 roku. Już w latach trzydziestych w miejscowej szkole muzycznej miały miejsce pierwsze całkiem udane próby nauczania jazzu. Sam Duduś powie po latach, że jego zdaniem przedwojenne orkiestry nie grały jazzu, bo nie było w tej muzyce elementów spontanicznej improwizacji, choć niewątpliwie krótko po wojnie w Krakowie była spora grupa doświadczonych muzyków, którzy znali jazzowy repertuar.

Jerzy Duduś Matuszkiewicz pierwszy jazzowy zespół założył w 1945 roku w krakowskim domu kultury. Wzorce muzycy czerpali głównie z płyt niemieckich, na których zapisano muzykę taneczną przetworzoną z amerykańskiego dixielandu. Improwizacji uczył się od kolegów grających w orkiestrach Turewicza i Wróbla, które grały niemal wyłącznie do tańca w odradzających się po wojnie lokalach rozrywkowych. Specjalistą od historii przedwojennego jazzu był wtedy w Krakowie Jerzy Skarżyński, właściciel sporej kolekcji jazzowych płyt, tych prawdziwych, amerykańskich.

W orkiestrze Turewicza Matuszkiewicz najpierw został fotografem zespołu, dzięki swojemu odziedziczonemu po ojcu zainteresowaniu fotografią i sztuką filmową. Zespół Turewicza występował krótko po wojnie grając do tańca w krakowskim lokalu Casanova. W średniej szkole muzycznej Matuszkiewicz uczył się grać na klarnecie, a saksofon opanował dzięki obserwacji Turewicza i lekcjom udzielanym przez Leopolda Rosnera, który u Turewicza grał na kontrabasie i akordeonie. Leopold Rosner był krewnym słynnego w przedwojennej Polsce Adi Rosnera. Improwizacji, czyli jak się wtedy mówiło hotowania, uczył się od Rosnera początkowo na pamięć. Kolejnym ważnym muzykiem, od którego Matuszkiewicz uczył się jazzowego grania był również grający w orkiestrze Turewicza alcista Józef Łysak.

W 1947 roku zespół, wtedy jeszcze raczej amatorski dowodzony przez Jerzego Dudusia Matuszkiewicza grał w zakopiańskiej kawiarni Gong. Oprócz własnego zespołu Matuszkiewicz grał wtedy na stałe w orkiestrze Turewicza.

Jerzy Duduś Matuszkiewicz mimo silnych związków z krakowskim środowiskiem muzycznym i uczestnictwa w działalności lokalnego oddziału YMCA, które dawało muzykom miejsce do grania i udostępniało bogatą kolekcję płyt zdecydował się w 1948 roku wyjechać na studia do Łodzi. Być może przeczuwał, że już za rok YMCA przestanie istnieć.

W Łodzi rozwiązany klub muzyków działający dotychczas przy YMCA przyjął nazwę Klub Muzyczny Melomani. Matuszkiewicz poznał Witolda Dentoxa Sobocińskiego (który zanim został światowej klasy operatorem filmowym był doskonałym muzykiem jazzowym grającym na puzonie i perkusji) oraz Andrzeja Idona Wojciechowskiego. Z nimi Duduś grywał sporadycznie w czasie studiów na łódzkiej filmówce. Studiował na jednym roku z Bareją, Łomnickim i Morgensternem. To była całkiem niezła klasa. Grali najczęściej do tańca (jazz był oficjalnie zakazany) w łódzkiej Halce i otrzymywali od czasu do czasu zaproszenia do Warszawy na imprezy studenckie. W Krakowie w czasie studiów, korzystając zarówno z muzyków lokalnych, jak i kolegów ze studiów w Łodzi Jerzy Duduś Matuszkiewicz założył słynni zespół Melomani, który uważany jest za pierwszy profesjonalny zespół jazzowy w Polsce.

W pierwszym składzie Melomanów grali Witold Kujawski na basie, który udostępniał swoje słynne krakowskie mieszkanie na próby i nieformalne koncerty zespołu, Witold Sobociński na bębnach i puzonie i Andrzej Wojciechowski na trąbce. Skład uzupełniali Andrzej Trzaskowski na fortepianie i od czasu do czasu pojawiający się okazjonalnie w Krakowie, odkryty przez Kujawskiego w Ostrowie Wielkopolskim Krzysztof Komeda. Później w składzie Melomanów pojawili się między innymi Alojzy Thomys, Andrzej Kurylewicz, Roman Gucio Dyląg i Zbigniew Namysłowski.

Po poprzednich zespołach Jerzego Dudusia Matuszkiewicza nie zachowały się żadne ślady dźwiękowe. Dopiero Melomani dorobili się własnych nagrań, w tym prawdopodobnie pierwszych powojennych jazzowych rejestracji dokonanych przez Polskie Radio w Krakowie w 1953 roku i dostępnych dziś rejestracji koncertowych z pierwszego i drugiego Festiwalu w Sopocie w 1956 i 1957 roku. Zanim jednak doszło do tych słynnych sopockich koncertów, odbyło się kilka innych słynnych jazzowych wydarzeń, zawsze z Dudusiem i Melomanami w jednej z głównych ról.

Melomani grali na pierwszych jazzowych zaduszkach w Krakowie w 1954 roku. Leopold Tyrmand zorganizował w Warszawie w 1955 roku słynne Jam Session Nr. 1 w baraku Ministerstwa Komunikacji na ulicy Wspólnej i kilka miesięcy później Turniej Jazzu w Hali Gwardii. Później odbył się cykl koncertów Estrada Jazzowa. W tym samym 1955 Jerzy Duduś Matuszkiewicz ukończył filmówkę jako operator.

W 1957 roku na festiwalu w Sopocie zespół Melomani wystąpił w dwóch składach, które różniły nie tylko personalia, ale też program, jeden oparty na dixielandzie nazywany klasycznym i drugi, grający standardy ery bebopu nazywany nowoczesnym.

Już w szkole filmowej Matuszkiewicz zaczął pisać muzykę dla kolegów ilustrującą ich studenckie etiudy. Później były filmy animowane, krótkometrażowe i coraz poważniejsze produkcje. Kiedy w 1958 roku Melomani zagrali koncert w Filharmonii Narodowej w Warszawie, Matuszkiewicz uznał, że z zespołem osiągnął już wszystko wprowadzając tą zakazaną jeszcze kilka lat wcześniej muzykę na najbardziej luksusowe salony stolicy i rozwiązał swój zespół.

Przez kilka kolejnych lat łączył koncertową działalność jazzową z pracą kompozytora muzyki filmowej. Z Polish All Stars w składzie między innymi ze Zbigniewem Namysłowskim, Andrzejem Kurylewiczem i Romanem Guciem Dylągiem występował w Danii. Prowadził też krótko w Hybrydach orkiestrę Traditional Jazz Makers (znowu z Namysłowskim) i Kwartet Nowoczesny z Wojciechem Karolakiem a nieco później Swingtet również z Karolakiem. Ten zespół zagrał na Jazz Jamboree w 1961 roku. Rok później Jerzy Duduś Matuszkiewicz z zespołem wystąpił na festiwalu Młodzieży w Helsinkach i później właściwie wycofał się z życia koncertowego.

Zarejestrowany krótko po powrocie utwór „Helsinki Stomp” to ostatnie nagrania jazzowego zespołu Dudusia. Muzyk sprzedał nawet swój saksofon i zajął się komponowaniem. Studiował pilnie partytury Henry’ego Manciniego. Jak sam powiedział – zmienił sposób grania z fizycznego na umysłowy. Kiedy nagrywał muzykę filmową nie przynosił do studia saksofonu.

Tylko w latach 60-tych napisał muzykę do 25 filmów fabularnych i ponad 50 krótkometrażowych. Do dziś na liczniku jest ponad 180 produkcji, w tym znanych tematów do takich filmów i seriali telewizyjnych jak „Wojna Domowa”, „Kolumbowie”, „Janosik”, „Czterdziestolatek”, „Stawka Większa Niż Życie” i „Życie Na Gorąco”. Pisał też popularne piosenki dla Bogdana Łazuki, Heleny Majdaniec, Hanny Banaszak, Magdy Umer, Kaliny Jędrusik i wielu innych. Często teksty do melodii Dudusia układał Wojciech Młynarski.

Na nagrania muzyki filmowej zapraszał muzyków jazzowych – między innymi Henryka Miśkiewicza, Zbigniewa Jaremkę, Janusza Muniaka. Jan Ptaszyn Wróblewski powiedział w jednym z wywiadów, że Duduś to ojciec polskiego jazzu, człowiek, który ma wiekopomne zasługi i bez którego nie wiadomo, czy historia naszego jazzu tak by się potoczyła.

W XXI wieku wracał czasem do gry na saksofonie. Grywał w Tygmoncie z innymi weteranami. Wrócił też na reaktywowany po latach Jazz Camping na Kalatówki. Dziś cieszy się tytułem nestora polskiego środowiska jazzowego i szacunkiem wszystkich muzyków niezależnie od tego, czy klasyczne dixielandowe granie jest im bliskie.

01 czerwca 2021

Charles Lloyd & The Marvels – Tone Poem

 Charles Lloyd przeżywa kolejną młodość, znajdując w zespole The Marvels doskonałych kompanów do niczym nieskrępowanego muzykowania, które trudno przypisać do jakiegoś konkretnego stylu muzycznego. Członkowie zespołu mają na swoim koncie może nieco krótsze, ale również udane i bardzo różnorodne kariery. Dlatego też The Marvels to projekt, w którym chyba nikt niczego nie musi, ale z pewnością każdy może się wykazać. Ich kolejny album jest już trzecim nagranym w tym samym składzie, tym razem bez gości specjalnych, którzy pojawiali się na poprzednich płytach – „I Long To See You” i „Vanished Gardens”.

Ten pierwszy jest etatowym dawcą muzyki do mojego cyklu CoverToCover. Wykorzystałem już „All My Trials” i „Masters Of War”. Nie zawaham się użyć tej płyty kolejny raz. Z sekcją Reuben Rogers / Eric Harland, weteran jazzowego saksofonu Charles Lloyd (rocznik 1938) nagrywa również swoje inne albumy. Brzmienie The Marvels wyróżnia nie tylko brak fortepianu, ale też udział dwu gitarzystów – Billa Frisela chętnie sięgającego po nowoczesne country oraz popularne piosenki, które Amerykanie określają gatunkowo jako americana, żeby uniknąć nie najlepiej przyjmowanego przydomka pop. Greg Leisz to z kolei jeden z najwybitniejszych fachowców od grania gitarach z rezonatorem (dobro) i wszelakiej maści gitarach poziomych, zwanych zupełnie nieprawidłowo hawajskimi przez ich nadreprezentację w turystycznej muzyce rodem z tych pięknych wysp Pacyfiku. Greg Leisz oprócz kilku płyt nagranych z Billem Friselem, ma na swoim koncie setki albumów nagranych z Joni Mitchell, Eric’kiem Claptonem, Brucem Springsteenem, Brianem Wilsonem, Johnem Fogerty i setką innych znanych nazwisk – krótko mówiąc mistrz w swoim fachu i rutyniarz, tak jak zresztą również pozostali członkowie zespołu.

Dla Leisza zespół The Marvels jest chyba najbardziej jazzowym z jego licznych nagrań. Dla pozostałych członków zespołu jest zupełnie odwrotnie. Lider, który po śmierci Jimmy Heatha, którego ostatni album nagrany na krótko przed śmiercią był naszą Płytą Tygodnia w zeszłym tygodniu, pozostał najstarszym aktywnym muzycznie saksofonistą wśród wielkich gwiazd tego instrumentu. Od dawna nie słyszałem żadnego nowego materiału Sonny Rollinsa i Wayne’a Shortera, którzy co prawda mają o kilka lat więcej na liczniku, ale należą do tego samego grona największych z tych najstarszych.

To Charles Lloyd dał jako pierwszy szansę w końcówce lat sześćdziesiątych Keithowi Jarrettowi i jako pierwszy muzyk jazzowy grywał w elektrycznych składach w salach Billa Grahama (Fillmore) na obu wybrzeżach Stanów Zjednoczonych zanim Miles Davis zaczął grać swoje elektryczne suity. Niektórzy historycy przyjmują nawet tezę, za której prawdziwością przemawia całkiem sporo faktów, że to Charles Lloyd wymyślił fusion grając w połowie lat sześćdziesiątych z Keithem Jarrettem, Jackiem DeJohnettem i Ronem McClure. Jeśli nie wierzycie, że sporo w tym prawdy, sięgnijcie choćby po koncertowy album „Journey Within'” z 1967 roku. Inni twierdzą, że pierwszy był Larry Coryel i jego The Free Spirits, ale nawet jeśli tak było, to obie grupy działały w tym samym czasie, a Lloyd miał jeszcze w odwodzie Gabora Szabo. W kolejnej, słabszej dla jazzu dekadzie lat siedemdziesiątych Lloyd zrobił nieco mniej – w zasadzie tylko wynalazł dla jazzowych saksofonistów możliwość współpracy z zespołami rockowymi grywając z The Beach Boys i zajmował się medytacją. W kolejnych dekadach był gwiazdą ECM, znajdując kilka lat temu nowy dom dla swojej nowej muzyki w Blue Note.

Na nowej płycie Lloyda znajdziecie mieszankę z pozoru trudną do zaakceptowania – utwory Ornette Colemana obok Leonarda Cohena, Gabora Szabo i Theloniousa Monka – krótko mówiąc amerykańskie klasyki (choć może na nazwanie tak Cohena wielu może się obrazić). Utworem „Lady Lady Gabor” Charles Lloyd wraca do swoich muzycznych korzeni. Razem grywali ten utwór w początkach lat sześćdziesiątych w big-bandzie Chico Hamiltona.

U Lloyda jednak wszystko się zgadza, a album „Tone Poem” jest doskonałą kontynuacją poprzednich nagrań zespołu. Jak dla mnie mogą ustawić w kolejkę parę setek pięknych amerykańskich melodii i nagrywać je po kolei. Pytanie tylko czy zdążą – lata lecą nieubłaganie, proponuję zatem, żeby kolejny album The Marvels był podwójny. Oczywiście świat muzyki nie znosi próżni i pojawiają się ciągle nowe pokolenia wyśmienitych muzyków, jednak młodsi znają muzykę wielkich mistrzów tylko z nagrań, a pokolenie Charlesa Lloyda ma tą przewagę, że zna ją ze wspólnych koncertów i nagrań, dlatego warto czasem sięgnąć po najnowszy album takiego weterana, jak Charles Lloyd, który już swoje w życiu zagrał, teraz cieszy się muzyką i dzieli się swoją radością z tymi, którzy zechcą sięgnąć po jego nagrania.

Charles Lloyd & The Marvels
Tone Poem
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Universal
Data pierwszego wydania: 2021
Numer: 602435263410

31 maja 2021

Marcin Wasilewski – Mistrzowie Polskiego Jazzu

 Marcin Wasilewski to jeden z młodszych muzyków, których dorobek nagraniowy opisuję w cyklu Mistrzowie Polskiego Jazzu. Jego muzyczna edukacja rozpoczęła się w Sławnie, nieopodal Słupska, albo Koszalina, w zależności od poziomu lokalnego patriotyzmu, choć w przypadku Marcina Wasilewskiego raczej Koszalina, bo to w tamtejszej szkole muzycznej uczył się i nauczył skutecznie podstaw gry na fortepianie. Edukacja muzyczna Marcina Wasilewskiego przebiegała dość skutecznie, bowiem już w wieku 16 lat z Simple Acoustic Trio – zespołem, z którym pozostaje związany do dziś zdobył pierwsze wyróżnienie na Jazz Juniors w Krakowie i pierwszą nagrodę indywidualną na festiwalu pianistów w Kaliszu. Warto również pamiętać, że w pierwotnym składzie Simple Acoustic Trio, założonym w 1990 roku, zespół bywał zarówno triem, jak i kwartetem. Razem z Marcinem Wasilewskim zespół tworzyli pozostający w nim do dziś Sławomir Kurkiewicz, a także grający na bębnach Sebastian Demydczuk, który po szkole w Koszalinie wyjechał do Holandii i tam działa zdaje się głównie jako producent i inżynier dźwięku oraz czasem saksofonista i kompozytor, nieco starszy od pozostałych - Cezariusz Gadzina. Zespół w takim składzie pojawiał się na Jazz Jamboree w 1993 roku jako Simple Acoustic Quartet nazywany – jak miało się okazać słusznie nową nadzieją polskiego jazzu, choć kiedy słyszę o nadziei, zawsze myślę, że jest źle, skoro potrzeba nowej nadziei, a w 1993 roku w żadnym razie w polskim jazzie nie działo się źle. Faktem jednak jest, że zespół pomiędzy 1991 i 1993 rokiem zdobył w Europie kilka znaczących nagród, między innymi na festiwalach we Francji i Belgii, a później również w Hiszpanii. W 1993 roku w składzie zespołu pojawił się Michał Miśkiewicz. Zespół do dziś działa nieprzerwanie w niezmiennym składzie trzyosobowym – Marcin Wasilewski – Sławomir Kurkiewicz – Michał Miśkiewicz.

Historia zespołu Marcina Wasilewskiego utrwalona na płytach rozpoczyna się w 1994 roku. Zanim zespół nagrał swoją pierwszą płytę, rozpoczął dziś już legendarną współpracę z Tomaszem Stańko. Kiedy Marcin Wasilewski i jego koledzy z zespołu zagrali pierwsze koncerty ze Stańką, chodzili jeszcze do liceum. Marcin Wasilewski i Sławomir Kurkiewicz mieli po 18, a Michał Miśkiewicz 16 lat. Później, już grając z jednym z największych polskich muzyków jazzowych trafili na studia do Katowic, tym samym byli chyba najbardziej utytułowanymi studentami ten uczelni.

O składzie tak zwanego polskiego kwartetu Tomasza Stańko zdecydował przypadek, co oczywiście nie oznacza, że nie były potrzebne umiejętności. W początkach lat dziewięćdziesiątych Stańko grał w Polsce niezbyt często. Budżet i terminy nie pozwalały na ściąganie na takie koncerty jego międzynarodowego zespołu, z którym nagrał swój pierwszy po niemal dwudziestu latach przerwy album dla ECM – „Matka Joanna”. Bobo Stenson, Anders Jormin i Tony Oxley to był zespół na światowym poziomie. Już wkrótce miało się okazać, że Simple Acoustic Trio będzie zapewniać Tomaszowi Stańce równie dobre wsparcie w jego muzycznej drodze na światowe szczyty jazzowej popularności. Kiedy Stańko przyjeżdżał do Polski, sięgał po sprawdzonego w poprzedniej dekadzie pianistę – Janusza Skowrona i najczęściej po sekcję w składzie – Zbigniew Wegehaupt i Cezary Konrad. Według samego Tomasza Stańko, pewien koncert w Przemyślu mógł się nie odbyć, bo z umówionego wcześniej składu wypadł Zbigniew Wegehaupt w związku z konfliktem terminu z innymi zobowiązaniami. Wegehaupt zaproponował Stańce sprawdzenie w roli zastępcy młodego Michała Miśkiewicza. Stańko zaufał intuicji i przeświadczeniu, że talent może być zapisany w genach – znał i cenił Henryka Miśkiewicza, więc sprawdził Michała, który polecił do składu również Sławomira Kurkiewicza i podczas pierwszej próby również Marcina Wasilewskiego. W ten sposób zespół Simple Acoustic Trio stał się również kwartetem Tomasza Stańko.

Po kilku koncertach w Polsce zespół nagrał swój pierwszy materiał z Tomaszem Stańko – muzykę teatralną do sztuki wystawianej w Teatrze Ludowym w Krakowie – „Balladyna Theatre Play Compositions” wydaną przez GOWI Records.

Przez następną dekadę z okładem, Simple Acoustic Trio z Marcinem Wasilewskim będzie działało zarówno jako zespół towarzyszący Tomaszowi Stańce, jak i samodzielny byt artystyczny. Trudno wyobrazić sobie lepszą szkołę jazzu i jazzowego życia, niż wspólne występy z tak doświadczonym muzykiem. Dla Marcina Wasilewskiego i pozostałych członków zespołu to była praca marzeń. Jednak zanim udało im się nagrać wspólne płyty dla ECM, miało jeszcze upłynąć kilka lat.

W momencie rozpoczęcia pracy z Tomaszem Stańko w 1995 roku, muzycy przygotowywali również swoją pierwszą płytę – „Komeda” wydaną przez GOWI, która w późniejszej reedycji przygotowanej przez Not Two Records nosi tytuł „Lullaby For Rosemary”. Stańko grał Komedę w gwiazdorskim międzynarodowym składzie, w jakim nagrał „Litanię”, a młodsi koledzy z zespołu ćwiczyli repertuar bez mistrza. Później Stańko grał wielokrotnie kompozycje Komedy na koncertach z zespołem Wasilewskiego. Kolejny tym razem koncertowy album zespołu powstał w Hiszpanii, gdzie muzycy wybrali się na słynny jazzowy festiwal European Jazzlandia, gdzie zdobyli nagrodę, a płytę wydała wytwórnia Hilargi. Ten album jest dziś trudnym do zdobycia elementem dyskografii zespołu. W tym samym czasie ukazał się kolejny nagrany w Polsce studyjny album Marcina Wasilewskiego i jego Simple Acoustic Trio – „When The Blues Leave?”. Kolejne lata to „Habanera” (2000) i nagrana wspólnie z Henrykiem Miśkiewiczem płyta „Lyrics”.

Na następne nagrania zespołu Wasilewskiego trzeba było trochę poczekać. W tym czasie do nowego składu zespołu Stańki przekonał się również Manfred Eicher, który zanim powstał pierwszy album kwartetu Stańki z Marcinem Wasilewskim w składzie wydany przez ECM, słyszał zespół na koncertach.

W 2002 roku ukazał się pierwszy album Stańki z Simple Acoustic Trio – „Soul Of Things”, krótko później kolejny – „Suspended Night”. W 2004 roku zespół już jako trio Wasilewski / Kurkiewicz / Miśkiewicz rozpoczął własną światową karierę wspomagany przez wyśmienite płyty nagrywane dla ECM. Pierwsza ich płyta wydana przez tą wytwórnię powstała w 2004 roku i nosi tytuł „Trio”. Później zespół po raz kolejny zmienił nazwę na Marcin Wasilewski Trio. W 2006 roku zespół nagrywa swoją ostatnią płytę z Tomaszem Stańko – „Lontano”.

Kolejne płyty nagrane dla ECM to „January” z 2008 roku, „Faithful” z 2011, „Spark Of Life” z 2014, „Live” z 2018 i najnowsza – „Arctic Riff” z 2020. W przerwach pomiędzy licznymi koncertami i nagrywaniem płyt dla ECM, Marcin Wasilewski z kolegami uczestniczył również w nagraniu płyty „Forever Young” ciekawego norweskiego gitarzysty Jacoba Younga. Do kompletu dyskografii Marcina Wasilewskiego możecie również dołożyć płytę Manu Katche z 2005 roku „Neighbourhood” z udziałem Tomasza Stańki i Sławomira Kurkiewicza, a także kilka innych okazjonalnych występów – jak choćby wydany na płycie koncert Doroty Miśkiewicz z udziałem wielu wybitnych polskich pianistów – „Piano.pl”.

Oszczędny, dysponujący klasyczną techniką i często romantyczny Marcin Wasilewski i jego trio to dziś jeden z najważniejszych polskich zespołów jazzowych znany na całym świecie. Kiedy Wasilewski zaczynał grać z Tomaszem Stańko, ten powtarzał mu, żeby grał mało dźwięków, co przydawało się w wyciszonych interpretacjach filmowych kompozycji Krzysztofa Komedy. Po latach okazało się, że można zagrać nieco więcej i agresywniej. Niektóre fragmenty „Lontano” – ostatniego nagrania Wasilewskiego ze Stańką brzmią freejazzowo. Być może kiedyś usłyszymy jeszcze jakiś premierowy materiał kwartetu Stańko / Wasilewski / Kurkiewicz / Miśkiewicz – podobno takie nagrania istnieją w archiwach ECM. Póki co pozostaje czekać na kolejne nagrania tria Marcina Wasilewskiego dla ECM i trzymać kciuki za możliwość wznowienia koncertów. Marcin Wasilewski wypracował sobie własny rozpoznawalny sound, który doprowadził do perfekcji, choć mam wrażenie, że najciekawsze nagrania zespołu jeszcze przed nami.

30 maja 2021

Jimmy Heath – Love Letter

Najnowsza i niestety ostatnia płyta Jimmy Heatha została ukończona na kilka tygodni przed śmiercią muzyka. Kiedy materiał powstawał, Jimmy Heath miał 94 lata i za sobą wyśmienitą i pełną muzycznych sukcesów karierę. O ponad dekadę przeżył swojego brata Percy Heatha, wybitnego basistę. Od czasu śmierci Jimmy Heatha jedynym pozostającym przy życiu członkiem jednego z najbardziej utytułowanych jazzowych rodów pozostaje perkusista Albert Heath. Siłę muzyczną rodziny powiększają również dokonania Jamesa Mtume Foremana, znanego głównie z gry na instrumentach perkusyjnych w elektrycznych grupach Milesa Davisa w latach siedemdziesiątych, który jest synem Jimmy Heatha.


W czasach swojej największej muzycznej aktywności Jimmy Heath nie bez powodu nosił później nieco zapomniany przydomek Little Bird. Na początku swojej kariery grał na alcie i często zastępował w latach czterdziestych Charlie Parkera w zespole Dizzy Gillespiego. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych prowadził własny zespół, którego nagrania niestety się nie zachowały. Pierwsze nagrania Heatha pochodzą z 1959 roku. Wcześniej w jego zespole uczyli się jazzowego fachu między innymi John Coltrane, Benny Golson, Ray Bryant i Max Roach. W wielu miejscach spotkacie historię o koncertach, w których uczestniczyli wspólnie lider, Charlie Parker i John Coltrane, choć historie takich występów nie są spójne i raczej nie wierzę w nic więcej, niż być może przypadkowy jam, albo jakieś jednorazowe zastępstwo. Jimmy Heath w 2010 roku napisał autobiografię o całkiem pasującym do jego życiorysu tytule „I Walked With Giants”. Przegapiłem tą książkę w czasie premiery i poluję na nią od kilku lat bezskutecznie.

Z płyt Jimmy Heatha nagranych dla Riverside w latach sześćdziesiątych można zebrać całkiem niezłą hardbopową dyskografię z udziałem wszystkich wielkich postaci tego okresu, może z wyjątkiem Theloniousa Monka. Z Milesem Davisem Jimmy Heath grał krótko w 1959 roku, zastępując w składzie zespołu Johna Coltrane’a. Ten zespół usłyszycie na płycie Milesa Davisa - „Volume 2”. Jimmy Heath jest autorem ponad setki jazzowych kompozycji granych nie tylko przez jego zespoły, ale również praktycznie wszystkich wielkich jazzowego świata. Miał niezwykłą muzyczną wyobraźnię. Potrafił pisać bez dostępu do instrumentów. Kilka razy siedział w więzieniu za narkotyki. W czasie jednej z odsiadek z nudów, ale też chcąc wywiązać się z podjętego zobowiązania, napisał niemal wszystkie kompozycje, które później zostały nagrane na płycie „Playboys” Cheta Bakera i Arta Peppera. Krótko mówiąc – Jimmy Heath był postacią wybitną i jednym z ostatnich żyjących muzyków, którzy zaczynali swoją karierę razem z Dizzy Gillespiem i Charlie Parkerem i uczestniczyli w bebopowej rewolucji.

Jego ostatni album złożony jest z jazzowych ballad, być może w związku z ograniczeniami technicznymi i zdrowotnymi 94 letniego saksofonisty. Jest, być może w niezamierzony sposób jego muzycznym testamentem. Płytę udekorowały gościnne występy młodszych gwiazd – Wyntona Marsalisa, Cecile McLorin Salvant i Gregory Portera. Album „Love Letters” nie jest jednak w żadnym razie ich płytą i hołdem dla starszego kolegi. Każdy z gości pojawia się tylko w jednym utworze. Ten album wypełniony jest przede wszystkim świetnymi solówkami lidera, który choć nie specjalizował się przez większość swojej kariery w balladach, wypada w nich wyśmienicie. To lektura obowiązkowa dla wszystkich młodych saksofonistów, którym życzę tyle zdrowia i twórczych pomysłów w wieku Jimmy Heatha.

Jimmy Heath
Love Letter
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Data pierwszego wydania: 2020
Numer: 602507126704