20 lipca 2013

John Coltrane – Concert In Japan

John Coltrane jest mistrzem i kropka. W jaki sposób w jego głowie pojawiały się te wszystkie, niby oczywiste, ale nigdy przez nikogo nie zagrane frazy – nigdy się nie dowiemy. Wyznawcy jego kościoła uważają, że to siły nadprzyrodzone. Ja się do nich nie zaliczam, ale w sumie to liczy się efekt, a nie źródło inspiracji.

W związku z tym każde dobrej jakości technicznej nagranie, w szczególności koncertowe jest dla mnie wielkim albumem i doskonałą okazją do spędzenia kolejnych wieczorów w wygodnym fotelu. Muzyka Johna Coltrane’a wymaga bowiem skupienia na jej odbiorze. W sumie każda muzyka tego wymaga, ale ta w szczególności. W nagrodę otrzymujemy zabawę na długie wieczory, bowiem za każdym razem wyobraźnia pod wpływem dźwięków saksofonu Johna Coltrane’a zbuduje w naszych głowach inne obrazy. Przynajmniej w mojej głowie one się pojawiają.

Tak jest i w tym przypadku. Koncertów Johna Coltrane’a nagranych w Japonii jest co najmniej kilka, nawet jeśli liczyć jedynie jego oficjalną dyskografię, czyli takie płyty, które ukazały się za jego życia i za jego wiedzą, lub później – pod opieką Alice Coltrane. „Concert In Japan” to właśnie jeden z takich albumów. Muzyka po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w Japonii w 1973 roku, a dziś dostępna jest w odświeżonej wersji cyfrowej.

Koncert zarejestrowano 22 lipca 1966 roku, w Koseinenkin Hall w Tokio. W Warszawie też pewnie w ten dzień było kilka koncertów, tylko nieco innych… A Japończycy mogli sobie posłuchać w nasze nieistniejące już dziś narodowe święto Johna Coltrane’a… Taki zbieg okoliczności. Album powstał więc niemal dokładnie 47 lat temu i do dziś właściwie nikt tak zagrać nie potrafi, a próbowało i ciągle próbuje wielu.

Zespół pojechał w 1966 roku do Japonii w składzie z Alice Coltrane. Pharoah Sandersem, Rashidem Ali i Jimmy Garrisonem. Alice Coltrane to oczywiście nie McCoy Tyner, stąd też niewiele na koncertach było miejsca na solówki fortepianu. Za to pozostali muzycy w niekończących się, liczących czasem niemal godzinę utworach nie narzekali na brak miejsca do wykazania się własną inwencją improwizacyjną.

Gęste faktury, niezwykle agresywny ton Pharoah Sandersa, ciężkie rytmy Rashida Ali i zaskakująco gładkie momentami balladowe improwizacje genialnego jak zwykle Johna Coltrane’a. Nagrania z tego albumu i pozostałych dokumentujących japońską trasę, zebrane dziś w czteropłytowym zestawie „Live In Japan” są jednymi z najlepszych nagrań koncertowych późnego Johna Coltrane’a, jednocześnie będąc jak najbardziej przystępne i strawne dla jego początkujących fanów. Niecały rok później, w tym samym składzie uzupełnionym o kilku perkusjonistów, John zagrał swój ostatni koncert w życiu – „The Olatunji Concert”. Tej płyty początkującym wyznawcom najlepszego saksofonisty świata raczej nie polecam. Za to „Concert In Japan” jak najbardziej. To album wybitny. Jedyne czego potrzebuje to odrobiny skupienia, ale to oczywiste, jeśli obcuje się z geniuszem…

John Coltrane
Concert In Japan
Format: CD
Wytwórnia: Impulse! / Verve / Universal
Numer: 602527790213

19 lipca 2013

Stanley (Stan) Clarke – Children Of Forever

„Children Of Forever” to solowy debiut Stanleya Clarke – wtedy jeszcze Stana Clarke. To nieco zapomniana dziś płyta. Zanim powstała, Stanley Clarke zagrał w kilku ważnych produkcjach fusion – między innymi „Return To Forever” grupy Chicka Corea o tej samej nazwie, „Butterfly Dream” Flory Purim, „Moon Gems” Joe Farella, dwu płytach Dextera Gordona z 1972 roku i „Black Unity” Pharoah Sandersa.

Dyskusja o wyższości Stanleya Clarke’a nad Jaco Pastoriusem nie ma sensu, bowiem to muzyczne osobowości zupełnie nieporównywalne. Poza tym, historia gatunku nie zaczyna się od tych wybitnych muzyków. Gitarę basową bez progów w zasadzie samodzielnie wymyślił już w początku lat sześćdziesiątych Bill Wyman – tak, TEN Bill Wyman. Niektórzy uważają, że pierwszym jazzowym gitarzystą basowym był Jack Bruce ze swoją unikalną techniką gry. Inni, że historia jazzowej basówki zaczęła się od Monka Montgomery, który na elektrycznych gitarach basowych grał w orkiestrze Lionela Hamptona w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Elektryczne gitary basowe dostępne były dużo wcześniej, niż upowszechnił je Leo Fender. Są i tacy, którzy uważają Larry’ego Grahama za największego innowatora gitary basowej.

Solowy debiut Stanleya Clarke’a przypadł na okres współpracy muzyka z Return To Forever Chicka Corea. To słychać. Również udział w nagraniu Chicka Corea, który zajął się również aranżacjami i Lenny White’a. Ten album nie jest wielkim arcydziełem, ale po latach broni się lepiej niż wczesne albumy Return To Forever. Częściowo dlatego, że rewelacyjne wokalizy Dee Dee Bridgewater zdecydowanie lepiej pasują do solówek Chicka Corea, niż smętne zawodzenie Flory Purim. Swoje trzy grosze dorzuca również grający na flecie z równym zaangażowaniem, co Chick Corea na elektrycznym fortepianie, Anthony Webb.

Kupiłem ten album przed laty jako dodatek do dyskografii Pata Martino, który gra tu na wszystkich gitarach, choć nie dostaje zbyt wiele miejsca na swoje solowe popisy, co mnie zdziwiło, kiedy płyty słuchałem po raz pierwszy, bo styl gry mojego ulubionego gitarzysty dobrze pasuje do tej muzyki i z pewnością jego solówki byłyby ozdobą takiego albumu. Duet Stanley Clarke / Chick Corea uzupełniony o Dee Dee Bridgewater nie dopuścił jednak Pata Martino do głosu. Jego gitara pozostaje schowana w muzycznym tle, pełniąc rolę, co dla Pata nietypowe, gitary rytmicznej.

Dla fanów Pata Martino ten album będzie rozczarowujący, bowiem wobec znajdą w nim mało dźwięków, których się spodziewają. Za to dla tych, którzy lubią Dee Dee Bridgewater to będzie odkrycie.

Spodziewałem się, że pracując nad remasterem fachowcy z Universalu wyciągną nieco do przodu partii lidera. Tak się nie stało, może to i dla całości lepiej, jednak jeśli poświęcić dodatkową godzinkę na wsłuchanie się w grę lidera, odkryjecie jakim wielkim talentem i innowatorem był kiedyś Stanley Clarke. Dziś już nie jest, bo chyba mu się nie chce, a szkoda. Dlatego wolę jego płyty z lat siedemdziesiątych, na których był muzykiem i liderem. Teraz jest tylko najlepszym na świecie gitarzystą basowym.

Stanley (Stan) Clarke
Children Of Forever
Format: CD
Wytwórnia: Polygram / Verve / Universal

Numer: 602517448223

18 lipca 2013

Steve Martin / Edie Brickell - Love Has Come For You

Tak, to nie jest pomyłka. Steve Martin, to ten Steve Martin. Aktor kojarzony raczej z filmami klasy B, komik i komediant, gwiazda amerykańskich telewizji, znany choćby z „Różowej Pantery”, czy „Sierżanta Biko”. To również ta Edie Brickell, autorka rozpowszechnionego w największej ilości egzemplarzy singla w historii ludzkości – jeśli za singiel uznać płytę CD-ROM z systemem operacyjnym Microsoft Windows 95. Wtedy multimedia były nowością, a teledysk z piosenką „Good Times” był na każdej płycie z tym systemem od 1995 roku do końca sprzedaży w 2001 roku. Windows 95 to był zresztą bardzo muzyczny system. Sygnał startowy skomponował Brian Eno, a system reklamował wielki światowy przebój The Rolling Stones napisany specjalnie dla Microsoft – „Start Me Up”.

Wróćmy jednak do dzisiejszej płyty. Steve Martin za Oceanem znany jest jako muzyk grający na banjo od wielu lat. Tam jednak bluegrass jest tym, czym dla nas góralskie kapele. Dlatego też z pewnością duetu nie zobaczymy na tourne w Europie, choć po nagraniu płyty „Love Has Come For You” lista koncertów w USA jest całkiem pokaźna. Ja chętnie bym się na koncert duetu wybrał, bardziej po to, żeby usłyszeć niezwykle intymny, bezpośredni i pełen emocji a zarazem ciągle wypełniony dziewczęcym pięknem głos Edie Brickell, niż poprawne, ale tylko poprawne banjo Steve’a Martina.

Ten album zostanie w moim samochodzie chyba na całe wakacje. To idealny miks czegoś łatwego, przyjemnego, muzyki, której można słuchać (choć ja takiego słuchania nie popieram, ale w samochodzie to co innego) jakby przy okazji, na przykład prowadząc samochód. Jednocześnie to album, którego możecie słuchać wiele razy i za każdym razem odnajdziecie w nim coś nowego, jakiś aranżacyjny smaczek, ciekawą solówkę. Odnajdziecie też odrobinę jazzu, jeśli jesteście ortodoksyjnymi fanami i nie słuchacie…. Jakiegoś tam bluegrassu, czy country. Dla tych wystarczającym uzasadnieniem niech będzie udział w nagraniu kilku utworów wszędobylskiej ostatnio i za każdym razem odnajdującej się w pozornie muzycznie nieprzyjaznym otoczeniu Esperanzy Spalding.

Możecie nie lubić specyficznego humoru Steve Martina – komika. To kwestia gustu. Możecie uznać, że nie jest on wirtuozem banjo – tu akurat to obiektywnie racja – daleko mu do Beli Flecka choćby. Trzeba jednak przypomnieć, że Steve Martin zaczynał swoją estradową karierę jako muzyk, a jego występy kabaretowe, za pośrednictwem których trafił do filmu były na początku przerywnikiem pomiędzy piosenkami. Tak czasem życie artysty się układa. Kiedy nie był jeszcze znany jako aktor, grał ze swoim zespołem jako support przed takimi zespołami jak Grateful Dead.

Jeszcze większe zaskoczenie czeka Was, kiedy już weźmiecie do ręki płytę i dowiecie się, że to Steve Martin osobiście napisał muzykę. Za teksty odpowiedzialna jest Edie Brickell. Tak więc nie mamy tu do czynienia ze spełnieniem marzeń bogatego aktora, który wynajął sobie grupę sesyjnych muzyków i uświetnił swoją obecnością w studiu nagranie i dał nazwisko na okładkę. To autorski projekt, a jeśli ktoś lubi taką stylistykę, to melodiom skomponowanym przez Steve’a Martina nie odmówi uroku i świeżości, jak również wyczucia stylu, nieco przecież hermetycznego, jakim jest bluegrass.

Steve martin gra na banjo już ponad 50 lat, a od kilku regularnie nagrywa i koncertuje z zespołem Steep Canyon Rangers. Z tym znanym w USA nie tylko dzięki jego nazwisku zespołem nagrał już dobrze przyjęty w stanach, w których słucha się takiej muzyki. Tym razem postanowił w duecie z Edie Brickell nagrać produkcję na światowym poziomie. Wyszło chyba lepiej niż wszyscy się spodziewali. Nie patrzcie na nazwiska, to jest wyśmienita letnia, przebojowa płyta. Dla mnie przebój tego lata.

Steve Martin / Edie Brickell
Love Has Come For You
Format: CD
Wytwórnia: Rounder / Universal

Numer: 011661915022

16 lipca 2013

David Bowie - The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars: 40th Anniversary Edition 2012 Remaster

Czasem wracam do płyt, których nie słuchałem 10 lat albo więcej. Ciekawie jest porównać notatki ze starego zeszytu z obecnymi refleksjami. Tym razem preteksty do takiego powrotu były dwa. Właśnie kończyłem czytać ciekawie napisaną biografię Davida Bowie. Poza tym ukazała się zremasterowana wersja albumu „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” z okazji 40 lecia premiery albumu, a ja dysponowałem dotąd wprawdzie oryginalnym pierwszym analogowym wydaniem, ale mój egzemplarz zanim do mnie trafił przeżył wiele i jakość dźwięku delikatnie rzecz ujmując do najlepszych nie należała.

W czasach kiedy w MTV, którego właściwie nigdy nie oglądałem dłużej niż 10 minut w jednym kawałku, pokazano już właściwie wszystko i jeszcze więcej kreacja artystyczna Ziggy Stardust nikogo nie będzie szokować. W 1972 roku to jednak było coś.

Jakość dźwięku w wersji jubileuszowej została dość wyraźnie poprawiona, przede wszystkim w obszarze separacji instrumentów i sceny dźwiękowej. Czy to oznacza zmianę na lepsze? Na pewno tak, jednak fanów przyzwyczajonych do starego brzmienia może owa klarowność nieco zaskoczyć. Ja słucham tej płyty raz na parę lat, nie zaliczam się też to grona fanów, dla których David Bowie jest najważniejszym artystą ich życia. Gdybym był wielkim fanem artysty, z pewnością po jedną z jego najważniejszych płyt sięgałbym częściej. Nie znaczy to, że uważam płytę „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” za coś niewartego słuchania. Wręcz przeciwnie. Znam jednak wiele ciekawszych płyt i na tą nie starcza mi czasu…

Niezależnie od tego, czy jesteście fanami Davida Bowie, czy dla Was to tylko postać historyczna, „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” to ważny album dla światowej kultury. To pierwsza tego typu kreacja artystyczna obejmująca muzykę, teksty, wygląd zespołu, fotografie, oprawę występów, a nawet kompleks działań PR i starannie przygotowane wypowiedzi muzyków, w szczególności lidera, udzielane wywiady, miejsca, w których się zespół pojawiał itp. Dziś to nie robi wrażenia, ale w 1973 roku to było naprawdę coś.

Album „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” powszechnie uważany jest za przełomowy. Na pewno był przełomowy dla wielkiej światowej kariery Davida Bowie. Wcześniej miał tylko jeden przebój singlowy – „Space Oddity”. Mimo wielu prób nie udawało mu się znaleźć właściwej drogi do mediów. To właśnie droga do mediów jest tu kluczowa. W tym kontekście album Davida Bowie, choć muzycznie całkiem interesujący jest przełomowy. Od czasów jego wydania w kręgu muzyki popularnej okazało się, że bardziej niż muzyka, ważny jest wizerunek idola. Niektórzy uważają, że taką modę wykreowali The Beatles, albo Elvis Presley – jednak oni jedynie odświeżali wizerunek młodego pokolenia, w ich scenicznym wizerunku fani mogli odnaleźć się w codziennym życiu. David Bowie był dużo bardziej radykalny. Nawet bardziej niż zdający się wyprzedzać wtedy wszystko i wszystkich Alice Cooper.

W kwestii muzyki – David Bowie nie tworzy na tej płycie żadnej nowej jakości, ten album nie jest początkiem niczego nowego. Ma niezłe teksty, jest trochę amerykański, nie ucieka od ważnych i w 1973 roku ciągle jeszcze wielkich The Beatles („Lady Stardust”). Sięga do tradycji amerykańskiej rockowej awangardy – nie ukrywał nigdy fascynacji Iggy Popem i Lou Reedem – stąd niemal dosłowne cytaty z Velvet Underground – choćby w „Suffragette City”. Jakby przy okazji, bardziej za sprawą publicznych wypowiedzi i scenicznych kostiumów David Bowie stał się ważnym artystą dla mniejszości seksualnych, a to okazało się niszą dającą całkiem sporo ważnego dla sukcesu płyty medialnego szumu.

David Bowie
The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars: 40th Anniversary Edition 2012 Remaster
Format: CD
Wytwórnia: EMI

Numer: 5099946361325

14 lipca 2013

Clifford Brown - The Complete Blue Note And Pacific Jazz Recordings

Ten zbiór to jedno z najlepszych wydawnictw dokumentujących wczesne nagrania Clifforda Browna. Zawiera materiał zarejestrowany w latach 1953 – 1954. W tym czasie Clifford Brown nagrywał w wielu różnych składach. Jako lider i jako sideman. W tym czasie część nagrań ukazywała się na singlach, 10 calowych płytach, a nawet jeszcze na płytach 78 obrotowych. Stąd właśnie potrzeba wydania zebranego z różnych źródeł i z różnych wytwórni materiału na 4 krążkach CD, które składają się na kolekcję „The Complete Blue Note And Pacific Jazz Recordings”.

Mniej więcej w połowie 1954 roku Clifford Brown zaczął nagrywać dla EmArcy. Ten okres jego krótkiej, zakończonej tragiczną śmiercią w 1956 roku dokumentuje inny, jeszcze bogatszy zestaw zawierający 11 krążków CD – „Brownie - The Complete EmArcy Recordings Of Clifford Brown”. O tych nagraniach innym razem.

To prawda, że „The Complete Blue Note And Pacific Jazz Recordings” zawiera część nagrań, które zapewne macie już w swoich kolekcjach, jak choćby materiał nagrany w Birdland i wydany na trzech płytach „A Night At Birdland” Arta Blakey. Znajdziecie tu również „Memorial Album”, „The Eminent Jay Jay Johnson Volume 1”. Jest też sporo materiałów dodatkowych i wersji alternatywnych. Są też utwory wydane tylko na singlach.

Powszechnie uważa się, że Clifford Brown maksimum swoich twórczych możliwości osiągnął grając u boku Maxa Roacha. Te nagrania zostały dokonane dla EmArcy. Jednak warto spojrzeć choćby na albumy Arta Blakey jak na płyty Clifforda Browna. A fani tego niepowtarzalnego trębacza z pewnością i tak będą chłonąć wszystkie nagrane przez niego dźwięki.

Niewątpliwym walorem tego wydawnictwa jest jakość dźwięku, zremasterowanego specjalnie dla tego wydawnictwa i starannie przygotowane dane dotyczące pierwotnych wydań, numerów katalogowych płyt i starannie opisane składy.

Muzycznie można się tylko zachwycać. Przecież dla wielu Clifford Brown to najważniejsza jazzowa trąbka wszechczasów. Ja zawsze się waham, w zależności od tego, którego z moich dwu ulubieńców słucham – wybór między Cliffordem Brownem i Lee Morganem jest w zasadzie dla mnie niemożliwy. Skoro w wielu dyscyplinach sportowych możliwe jest zajęcie pierwszego miejsca przez dwu zawodników, to i tym razem bez zbędnych sporów przyznajmy dwa pierwsze miejsca i cieszmy się muzyką.

Zestaw zawiera kilka kompletnych – wspomnianych powyżej albumów, z których część trafiła już do naszego radiowego Kanonu Jazzu – jak choćby całkiem niedawno „A Night At Birdland” Arta Blakey. Inne z pewnością też doczekają się kiedyś swojej kolejki. Z pewnością zasługują na uznanie. Tym razem jednak są tu w całości wszystkie dźwięki nagrane przez Clifforda Browna dla Pacific Jazz i Blue Note. A te dźwięki są wybitne i zgromadzone w jednym wydawnictwie, więc ten czteropłytowy album zasługuje na osobne wyróżnienie.

Clifford Brown jest genialny niezależnie od repertuaru. Gra be-bopowe klasyki w rodzaju „Dahoud”, czy „Cherokee”, zaraz potem prosty popowy przebój „Blueberry Hill”. Mimo młodego wieku – w czasie nagrywania materiału z tego zbioru miał 23-24 lata. To były jego pierwsze nagrania. W sumie, przez 4 lata nagrał materiał, który można zmieścić mniej więcej na 15 płytach CD. Na żadnej z nich nie znajdziecie nawet jednego słabszego momentu. Żył krótko i nagrywał sporo. Jego nagła śmierć była dla świata jazzu wielką stratą. Dobrze, że są takie wydawnictwa, jak „The Complete Blue Note And Pacific Jazz Recordings”. To genialne wydawnictwo, w zasadzie przymusowe dla wszystkich fanów improwizowanych dźwięków.

Clifford Brown
The Complete Blue Note And Pacific Jazz Recordings
Format: 4CD
Wytwórnia: Pacific Jazz / Blue Note
Numer: 724383419524