04 lutego 2011

Jimi Hendrix - Blue Wild Angel, Jimi Hendrix Live At The Isle Of Wight, The Authorized Hendrix Family Edition

Ustalmy najpierw fakty - jest rok 1970, to bardzo dawno temu. Na szczęście mamy płyty, więc możemy w ten sposób cofnąć sobie magicznie czas. A czasami naprawde warto. Dzisiejsza muzyka nie powstała przecież z niczego, tak jak wszystko inne jest produktem naturalnej ewolucji i mieszania się kultur. Jimi Hendrix, bóg gitary, po dwu latach nieobecności przyjeżdża do Wielkiej Brytanii na słynny festiwal na wyspie Wight. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, co to za wydarzenie. Na dość małą wysepkę przyjeżdża jednocześnie 600 000 słuchaczy, tak, to nie pomyłka, sześćset tysięcy ludzi. Byłem kiedyś na koncercie Boba Dylana w Berlinie, wtedy jeszcze Zachodnim. W parku, którego nazwy już dziś nie pamiętam, zgromadzilo się jakieś 300 000 fanów. Sam znajdowalem się mniej więcej w połowie tego tłumu. Ktoś stojący obok powiedział mi, w którą stronę należy przeciskać się do sceny, jeśli mi na tym zależy. Odległość była znaczna i z pewnością wyrażała się w setkach metrów. Nawet więc nie próbowałem, uznając swoje miejsce za bardzo dobre, bowiem dość blisko stał olbrzymi ekran telewizyjny nazywany nieładnie telebimem, na którym wszystko było widać. Nagłośnienie też było dużo lepsze niż na większości polskich koncertów w zamkniętych salach.

W 1970 roku ekranów telewizyjnych jeszcze nie stosowano powszechnie, więc dla 600 000 ludzi trzeba było zagrać coś naprawdę ciekawego. To musiała być muzyka przez duże M, muzyka, która obroni się sama. A była 3 rano, wystąpiło już wiele sław, ludzie byli zmęczeni, leżeli na trawie, niektórzy zasypiali. Rytualne palenie gitary, zawsze budzące emocje mogło zobaczyć przecież tylko kilka tysięcy szczęśliwców blisko sceny. Co zrobił Jimi Hendrix, żeby obudzić widzów? Na początek postawił publiczność na baczność grając hymn angielski, a potem żeby ich zaciekawić zagrał kawałek Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band właśnie rozmontowanych wewnętrznymi sporami Beatlesów. A potem zaczął się show. Jak na Hendrixa było mało śpiewania, a dużo gitary. To akurat dobrze, bowiem nikt nie zaprzeczy, że był lepszym gitarzystą niż wokalistą. Pewnie wziął pod uwage nie tylko swoje chwilowe preferencje muzyczne, ale także wielkość widowni i jakość nagłośnienia. Czytelne i jak zawsze niepowtarzalne i niemożliwe do skopiowania solówki, proste, bluesowe melodie zaczarowały tej nocy publiczność.

Wydane jakiś czas temu przez rodzinę artysty zrekonstruowane nagrania z tego koncertu w wersji jednopłytowej zawierają 6 premierowych (przynajmniej oficjalnie) utworów i 5 wcześniej znanych z innych płyt. Jakość dźwięku jest niespodziewanie dobra, może trochę za mało publiczności słychać w tle. Właściwie muzyka brzmi jak rejestracja kameralnego koncertu w studiu z udziałem małej grupki publiczności.

Płyta od początku miała zapewniony sukces komercyjny, przynajmniej w Wielkiej Brytanii. Pewnie już pierwszego dnia kupili ją wszyscy uczestnicy koncertu, a to już daje ponad pół miliona egzemplarzy. Pewnie puszczają ta muzykę swoim dzieciom, a może i wnukom tworząc mimo woli nową grupę wyznawców niezwykłosci mistrza.

Tego rodzaju nagrania, mające tak olbrzymi walor dokumentalny i emocjonalny nie powinny być rozmieniane na drobne i analizowane dźwięk po dźwięku, takt po takcie. Nie sposób przecież opisać poszczególnych solówek. Każda z nich jest niepowtarzalna, absolutnie zniewalająca, żywa, zwyczajnie najlepsza na świecie, w 1970 roku i tak samo dzisiaj.

Zawsze kiedy słucham Hendrixa wiem, że słucham najlepszego gitarzysty wszech czasów, czasów przeszłych i przyszłych. Zawsze też pozostaje mi pewne uczucie niedosytu. Może dlatego, że większość nagrań, szczególnie koncertowych jest słaba technicznie? A może dlatego, że nie zdążył w pełni pokazać światu swojego talentu? Może też dlatego, że nigdy nie nagrał dłuższych form, niż kilku lub kilkunastominutowe utwory? Coraz bardziej jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że przyczyn tkwi w grających z nim muzykach. Niby dobrych, precyzyjnych rzemieślników, ale jednak zwyczajnych. Jakże inaczej zagrałby mając u boku inspirujących się nawzajem muzyków jazzowych? Jakże piękna byłaby sesja z Milesem, gdyby Jimi dożył...

Na zawsze pozostaną nam więc tylko te znane nagrania. Jak już wspomniałem, Jimi Hendrixa zdecydowanie był lepszym gitarzystą niż wokalistą, więc nagrania z wyspy Wight należą do najciekawszych, bo mało tu śpiewa, a dużo i pięknie gra na gitarze, jednocześnie mało błaznując, jak to miał czasem w zwyczaju.

Dzisiejsza płyta to bardzo cenny dokument i jedna z najlepszych płyt Jimi Hendrixa. Musicie mieć ją w swojej kolekcji chociażby dla 18 minutowej wersji Machine Gun. To jeden z nielicznych przykładów w dorobku Jimiego, w którym podoba mi się gra Mitcha Mitchella na perkusji. Nareszcie próbuje odejść nieco od podstawowego rytmu i dorzucić coś od siebie.

Od wspomnianego Machine Gun nie jest gorsza 11 minutowa wersja Red House, snująca się niczym klasyczna, stylowa bluesowa ballada. Pojawiające się jak w prawdziwym czarnym bluesie nieoczekiwane dżwięki sprawiają wrażenie powstających jakby od niechcenia, płynących jednak gdzieś z głębi serca, przemyślanych i emocjonalnych a jednocześnie niezwykle trudnych technicznie. Kolejne chorusy są coraz gęstsze, narastająca emocja prowadzi nieuchronnie do często praktykowanego zniszczenia gitary. Jednak nie tym razem, gitara pozostaje w jednym kawałku, trzeba przecież jeszcze zagrać wiele utworów tego ranka.

Opisywany koncert ukazał się również w rozszerzonej 2 płytowej wersji, która może być jeszcze ciekawsza. Jeśli jeszcze nie macie wersji pojedyńczej, poszukajcie od razu albumu dwupłytowego.

Jimi Hendrix
Blue Wild Angel, Jimi Hendrix Live At The Isle Of Wight, The Authorized Hendrix Family Edition
Format: CD
Wytwórnia: MCA
Numer: 1130893

03 lutego 2011

Jonas Hellborg - The Word

Jonas Hellborg to artysta jedyny w swoim rodzaju. To osobowość twórcza szalenie polaryzująca poglądy słuchaczy. Można go uwielbiać, lub nienawidzić, jednak wobec takiej płyty jak The Word z pewnością nie można pozostać obojętnym.

Już sam skład zespołu jest nietypowy – lider grający na akustycznej gitarze basowej (zwykle uzywa elektrycznej), Tony Williams na bębnach i kwartet smyczkowy (The Soldier String Quarter) grający na co dzień muzykę klasyczną, ale także znany mi z nagrań z Elliottem Sharpem i Johnem Cale’em. Tu każdy element układanki jest ważny, muzycy nie są tłem dla wirtuozerskich popisów lidera. The Word to rockowy puls perkusji Tony Williamsa, nietypowe akordy i skale miękko grającego na akustycznej basówce lidera i brawurowe, momentami punk rockowe aranżacje partii smyczków autorstwa Hellborga.

W większości autorska muzyka zawiera odniesienia i cytaty arabskie, północnoafrykańskie, jazz rockowe, okraszone stylistyką Lifetime za sprawą perkusji Williamsa, a także smyczki momentami przypominające dobre fusion The Mahavishnu Orchestra. Do tego można śmiało dołożyć fascynację Hellborga całą gamą pozornie bardzo różniących się, a jednak muzycznie podobnych kompozytorów, z których najbardziej widoczne są wpływy harmonii Theloniousa Monka i bezpośrednie cytaty z Beli Bartoka. Ten ostatni pojawia się już w otwierającej płytę krótkiej impresji – Akasha. Nad wszystkim unosi się dodatkowo duch produkcji, ale również atmosfery procesu nagraniowego Billa Laswella, który jest współproducentem płyty.

W roli wisienki na tym wielowarstwowym torcie skomponowanym przez Hellborga występuje przewrotna interpretacja Cheerokee Mist Jimi Hendrixa.

To niełatwa muzyka, od samego początku namawiająca słuchacza do skupienia i wielokrotnego słuchania. Nie znajdziecie tu wirtuozerii właściwej wielu płytom wybitnych basistów elektrycznych. To wysmakowana i przemyślana produkcja, dzieło autorskie, oferujące wyśmienite kompozycje i jeszcze lepsze aranżacje. To wizja współczesnego fusion w wykonaniu Jonasa Hellborga.

Sam lider zaczynał swoją karierę na szwedzkiej scenie punk rockowej w zespołach, których nikt już dziś nie pamięta. Rockowy pazur słychać może bardziej w jego muzyce, kiedy gra na elektrycznej gitarze basowej, jednak nawet grając akustycznie w arabskich skalach kompozycję Hendrixa nie zapomina o swoim rodowodzie.

Owe warstwy tortu kompozycji lidera, to godna uwagi gra na perkusji Tony Williamsa, świetne smyczki, nietypowe akordy i skale, a także sposób złożenia tego wszystkiego w całość. W efekcie powstała spójna, multikulturowa i niezwykle intrygująca muzyka. Szkoda że płyta jest tak krótka – to tylko 36 minut muzyki.

Każda płyta Jonasa Hellborga jest zupełnie inna. Dzisiejsza jest warta każdej wydanej na nią złotówki, tak jak większość jego płyt, Pewnie o kilku innych napiszę tu kiedyś, na razie oprócz dzisiejszej polecam Aram Of The Two Rivers - Live In Syria – dla tych, którzy zechcą tropić arabskie ślady w jego muzyce, The Silent Life dla zwolenników solowej wirtuozerii, Bass z udziałem Gingera Bakera, intrygującą Zenhouse z Shawnel Lane i … właściwie wszystkie inne płyty tego wybitnego artysty.

Jonas Hellborg
The Word
Format: CD
Wytwórnia: Axiom / Island
Numer: 4228483742

01 lutego 2011

James Carter - Conversin’ With The Elders

Dzisiejsza płyta powstała na przełomie 1995 i 1996 roku. James Carter nie był już wtedy początkującym muzykiem, jednak rozpoczynał dopiero swoja trwającą do dziś karierę, a w jego dorobku znajdowała się chyba tylko jedna płyta nagrana pod własnym nazwiskiem. Być może historia powstania Conversin’ With The Elders została gdzies opisana, ja jednak na takie źródło nie trafiłem. Prawdopodobnie producenci płyty chcąc wylansować wschodzącą gwiazdę musieli się mocno natrudzić, aby przekonać wielkie sławy do zagrania na płycie młodego saksofonisty.

Mimo tego, że zaproszeni goście reprezentują bardzo różne pokolenia i style muzyczne, powstała spójna stylistycznie płyta. Duża w tym zasługa zarówno lidera, jak i świetnie z nim współpracującej przez wiele lat sekcji rytmicznej, na którą składają się: pianista Craig Taborn, basista Karibu Shahid i perkusista Tani Tabbal.

Formalna konstrukcja muzyki na dzisiejszej płycie bazuje w każdym utworze na próbie stworzenia dialogu pomiędzy liderem (na zdjęciu poniżej) i zaproszonym gościem.


Płytę otwiera wyśmienita kompozycja Lestera Bowie – Freereggaehibop z udziałem kompozytora. Tytuł utworu oddaje doskonale charakter muzyki, jak zwykle w wypadku Lestera Bowie pozostający poza jakimikolwiek utartymi ścieżkami i czerpiący inspirację z wielu różnych muzycznych konwencji. Gość prezentuje w tym utworze cały arsenał swojej nietypowej techniki gry na trąbce, szczególnie w skrajnie niskich rejestrach. Ton Jamesa Cartera, jak we wszystkich utworach na płycie jest zdecydowany, agresywny i pełen energii. Grając szybkie pasaże Carter skupia się na każdej nucie, nie próbując epatować słuchacza samą szybkością. Mimo tego, że Carter gra na płycie na różnych saksofonach i klarnecie basowym, zmieniając instrumenty i muzyczne konwencje potrafi zachować swój łatwo rozpoznawalny styl pozostający gdzieś w połowie drogi między rówieśnikami – Kenny Garretem w młodości zapatrzonym w Coltrane’a, a Branfordem Marsalisem flirtującym z muzyką popularną. Od paru lat ton Jamesa Cartera stał się łagodniejszy, momentami niebezpiecznie zbliżający się do smooth jazzowego banału. Dlatego warto sięgać po jego starsze płyty – jak choćby ta dzisiejsza.

Duet z Larry Smithem w Parker’s Mood jest nieco mniej udany. Kolejny utwór – Lester Leaps In rozpoczyna się stylową introdukcją Craiga Taborna (na zdjęciu poniżej).


Grający w tym utworze na trąbce Harry Sweet Edison jest klasą dla siebie. Gra jednak nieco obok lidera – w tym utworze nie udało się połączyć gry obu solistów tak, aby stworzyć nową muzyczną jakość. Podobnie zresztą wypada drugi z utworów z udziałem Edisona – Centerpiece.

Naima w wykonaniu Jamesa Cartera i Hamieta Bluietta grających na saksofonach barytonowych jest jednym z mocniejszych i ważniejszych utworów na płycie. Zagrany dość wolno utwór pozostawia wiele przestrzeni dla przeplatających się dźwięków saksofonów. Obaj muzycy zagrali razem również Composition #40Q – jedną z bardziej przystępnych dla słuchacza kompozycji Anthony Braxtona. Tu również współpraca udała się znakomicie. Instrumentaliści osiągnęli w tym utworze podziwu godne zespolenie. Gdyby nie separacja kanałów trudno byłoby odróżnić, które dźwięki gra każdy z nich. To również jedyny utwór na płycie, w którym pozostali muzycy pełnia równoprawną rolę członków zespołu. Momentami to free jazzowa improwizacja, kiedy indziej odwołanie do tradycji klezmerskiej, zawsze jednak wyborna współpraca dwu splecionych ze sobą w magiczny sposób saksofonów.

Blue Creek - kompozycję Buddy Tate’a, James Carter gra na klarnecie basowym w towarzystwie kompozytora (grającego na klarnecie). W tym utworze swoje najlepsze na płycie solo gra Craig Taborn, a dwaj klarneciści brzmią tak, jakby spędzili dziesiątki lat w jednym big bandzie i rozumieli się bez słów. Podobnie magiczne porozumienie muzycy osiągnęli grając tym razem na saksofonach w Moten Swing. Być może muzycy sekcji towarzyszącej nie są mistrzami swingu, a ton Jamesa Cartera nieco zbyt agresywny, jednak to właśnie Buddy Tate i Hamiet Bluiett są jedynymi gwiazdami zaproszonymi do nagrania płyty, którym udało się zagrać coś więcej niż własną solówkę z zepsołem Jamesa Cartera (na zdjęciu poniżej).


Płyta była dobra w 1996 roku, kiedy się ukazała i jest równie dobra dzisiaj. Tego nie da się powiedzieć o wszystkich późniejszych produkcjach Jamesa Cartera. I choć chętnie zamieniłbym Harry Sweet Edisona i Larry Smitha na kolejne utwory z udziałem Buddy Tate’a i Hamieta Bluietta, to całość w zupełnie niespodziewanie surrealistyczny sposób pozostaje spójnym dającym się wysłuchać od początku do końca albumem z zawsze rozpoznawalnym tonem lidera, który pokazuje, że potrafi odnaleźć się w różnych muzycznych konwencjach, pomimo użycia całej gamy różnych saksofonów i klarnetu basowego.

James Carter
Conversin’ With The Elders
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 7567829082

31 stycznia 2011

Soulive - Next

Next to płyta wcześniejsza od opisywanej niedawno koncertowej rejestracji tego ciekawego zespołu. Muzycy snują tu muzyczne opowieści o swoich inspiracjach, próbując bardzo różnych stylów. Oczywiście jak zwykle nad wszystkim unosi sie miarowy rytm bębnów Alana Evansa. O zespole pisałem niedawno przy okazji płyty Soulive:


Już w pierwszym utworze dzisiejszego albumu - Tuesday Night's Squad, Eric Krasno gra w stylu George’a Bensona. Na tej płycie trójkę muzyków znanych z wydawnictwa koncertowego Soulive uzupełnia grający krótkim, nieco nerwowym, ale bardzo rytmicznym i dynamicznym dźwiękiem saksofonista altowy Sam Kininger. Swoim sposobem gry przypomina nieco wczesne płyty Kenny Garretta.

W książeczce dołączonej do płyty jako źródło doświadczeń i inspiracji muzycy wymieniają między innymi Earth Wind & Fire, The Roots, Granta Greena i Ami DiFranco.

Większość muzyki została nagrana w pierwszym podejściu, takie nagrania zwykło określać się jako studio live. Zachowują one spontaniczność koncertów, oferując lepszą realizację dźwięku. Tę muzyczną surowość materiału wyjściowego, być może zamierzoną, słychać na tej płycie wyraźnie. Ta konwencja doskonale pasuje do muzyki Soulive.

Z pewnościa przebojem na płycie miał byc utwór Joyful Girl. Próba stworzenia czegoś na pograniczu ambitnej popowej ballady z jazzową improwizacją z udziałem Dave Matthewsa nie powiodła się jednak muzykom Soulive. Matthews, który wypada całkiem ciekawie z Carlosem Santaną, tutaj jednak okazuje się pozbawionym wyrazu wokalistą. W innym utworze - Clap! rapują muzycy Black Thought Of The Roots. To równiez niczym szczególnym nie wyróżniająca się próba zbliżenia do bardziej komercyjnego brzmienia. O utworze wykonywanym w towarzystwie Amel Larrieux też lepiej nie wspominać. Na listy przebojów na szczęście nie trafił, więc Soulive uniknął muzycznej kompromitacji.

Ta płyta Soulive jest zdecydowanie słabsza od następnej, koncertowej nazwanej Soulive. Wyznacza z pewnościa kolejny etap w działalności zespołu, będąc raczej jednorazową przygodą. To etap poszukiwań własnego stylu, tożsamości artystycznej. Styl znaleziony i prezentowany w nagraniach koncertowych jest ciekawy. Kolejne płyty potwierdzają słuszność wybranej przez muzyków drogi. Namiastkę tego właściwego, jak się wydaje, stylu dostajemy w jedynym (przynajmniej częściowo) koncertowym nagraniu albumu Next - E.D. Hambone. W tym utworze użyto jako wstępu kawałka koncertu muzyków. To jedynie krótki urywek, pokazuje jednak, że już wtedy – pewnie gdzieś w 2000 roku, koncerty Soulive były entuzjastycznie przyjmowane przez publiczność. Dzisiaj na szczęście każdy może sobie kupić płytę w całości koncertową (Soulive), która po raz kolejny polecam, jako zdecydowanie lepszą od Next.

Soulive
Next
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724353586928

30 stycznia 2011

Miles Davis - Bitches Brew: 40th Anniversary Collector’s Edition - LP

Pamiętam pierwszy egzemplarz tej płyty, jakiego miałem okazję posłuchać. To było holenderskie wydanie analogowe mocno zużyte przez poprzedniego właściciela. To było gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.

Pamiętam też, to całkiem niedawna historia, starannie wydaną reedycję cyfrową – The Complete Bitches Brew Sessions. To 4 płyty CD w pudełku metalowym grzbietem – jak wszystkie tzw. Definitywne edycje Columbii, które zajmują już pokaźny kawałek jednej z 3 półek, które przeznaczyłem na cyfrowe wydania Milesa Davisa. To wydanie zawiera wiele wcześniej nieopublikowanej muzyki i opatrzone jest słowem wstępnym Carlosa Santany, bratniej duszy i muzycznego partnera Davisa w początkach lat siedemdziesiątych. Ta współpraca niestety nigdy nie została utrwalona na płytach, przynajmniej tych oficjalnie wydanych. Pewnie takie oficjalne nagrania nie istnieją, nie wierzę bowiem, żeby nie kusiły wydawców Columbii komercyjnym potencjałem obu nazwisk i ciągle leżały na półce w archiwum.

Czyżby więc Columbia wykorzystując 40 rocznicę wydania płyty (data mocno umowna) chciała wyciągnąć znowu od fanów trochę pieniędzy wydając jeszcze raz to samo? Nic bardziej mylnego. Edycja nazwana 40th Anniversary Collector’s Edition z pewnością warta jest zainteresowania i sprzedawana w sensownej cenie. Całość stanowi interesujący i spójny koncept graficzny, który może również zapowiadać początek nowej serii wydawniczej, na co wskazuje podobieństwo do wydanego jakieś 2-3 lata temu w podobny sposób jubileuszowego zestawu Kind Of Blue: 50th Anniversary Collector’s Edition.

Na dziś omawianą edycję składają się:

1. 2 płyty analogowe w oryginalnej okładce – to dziś omawiane nagrania. Płyty podobno zremasterowane. Efekt tych działań producenckich wytłoczono na 180 gramowym winylu. Niestety, po raz kolejny okazuje się, że Columbia współcześnie nie potrafi zadbać o jakość płyt analogowych. Moje płyty już po wyjęciu z pudełka wyglądały na mocno sponiewierane. Chcąc nawet reklamować całość w miejscu zakupu, spytałem dwu innych melomanów, którzy też zamówili w Amazonie ten box w dniu premiery, czy to tylko ja miałem takiego pecha. Okazało się, że ich płyty wyglądają podobnie. Okładka analogowa może i ładnie wydrukowana, za to płyty włożone w nieprzyzwoicie grube i ostre koperty. Płyty po starannym umyciu nieco odżyły, ale do jakości tłoczeń audiofilskich z pewnością im bardzo daleko.

2. 2 płyty CD zawierające w większości muzykę z oryginalnego albumu z dodatkiem bonusów z oryginalnych sesji. Te dodatki w dużej części były już wcześniej wydawane, w tym we wspomnianym zestawie The Complete Bitches Brew Sessions.

3. Płyta CD z koncertem z Tanglewood z 1970 roku w znakomitym składzie, charakterystycznym dla zespołu Milesa z tego okresu – liderowi towarzyszą Keith Jarrett, Chick Corea, Dave Holland, Jack De Johnette , Airto Moreira i Gary Bartz.

4. Płyta DVD z koncertem z Kopenhagi z 1969 roku z Wayne Shorterem, Chickiem Corea, Dave Hollandem i Jackiem De Johnette.

Dodatkowo otrzymujemy pokaźnej grubości książkę i parę gadżetów – repliki biletów koncertowych, plakat, reprint Rolling Stone’a z epoki z Milesem na okładce itp.

Gdyby nie jakość wytłoczenia płyt winylowych, całość byłąby wydawniczym sukcesem.

Dziś jednak tylko o płytach analogowych. Przy brzmieniu zdecydowanie majstrowano i to nie są zmiany w dobrym kierunku. W porównaniu do pierwszych wydań analogowych brzmienie jest z pewnością bardziej klarowne i wyposażone w większą ilość informacji przestrzennych. Ta przestrzeń czasami jest gubiona przez nędzne tłoczenie, które sprawia, że pojawiają się braki balansu tonalnego między kanałami, a nawet szumy (szczególnie w lewym kanale, co też miałem okazję sprawdzić na innym egzemplarzu płyty – więc to nie jest wada jednostkowa). Niestety w wyniku tego procesu trąbka stała się w bolesny dla uszu sposób ostra i nienaturalna. Całość obrazu muzycznego , przez całe lata niezwykle homogenicznie związanych ze sobą instrumentów rozleciała się w tej edycji na płytach analogowych na małe kawałeczki. Dla mnie istotą brzmienia i koncepcji muzycznej Bitches Brew i paru późniejszych płyt Milesa Davisa była i ciągle jest potęga brzmienia i jazzowa wizja ściany dźwięków, których źródła czasem nie dawało się określić. W tym wydaniu mamy więc sztucznie brzmiącą, choć trzeba przyznać, że niesłychanie klarowną trąbkę i daleko w tle resztę instrumentów, z których każdy żyje własnym życiem.

Cały materiał dźwiękowy Bitches Brew jest podobnie do wielu płyt z tego okresu – np. Franka Zappy mocno wymęczony studyjną obróbką, często wykonywaną przy pomocy prawdziwego skalpela i taśmy klejącej pozwalającej zmontować wybrane fragmenty. W ten sposób powstał pierwotnie dźwięk, którego brudy i sztuczna przestrzeń były częścią kreacji artystycznej.

Z notatki wydawcy wynika, że do wytłoczenia płyt analogowych użyto oryginalnych taśm matek pierwszego wydania. Trudno uwierzyć, że tylko jakość tłoczenia wpłynęła na taką zmianę charakteru dźwięku.

Bitches Brew ma wciągać bez reszty w swój świat, a nie skłaniać do analizy sposobu gry poszczególnych instrumentów. Ja po jatach dojrzewania do muzyki z Bitches Brew potrafię się w niej zagłębić bez reszty. Jednak dziś omawiana wersja analogowa to utrudnia, a nie ułatwia.

Miles Davis
Bitches Brew: 40th Anniversary Collector’s Edition
Format: 2LP + 3CD + DVD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer katalogowy: 886977552021