24 lipca 2010

Charlie Haden & Antonio Forcione - Heartplay

Zwykle z rezerwą podchodzę do płyt, którym rynek przykleił, często z inspiracji wytwórni, etykietkę audiofilskości. Zwykle to nie są pozycje ciekawe muzycznie, a jedynie, a i to nie jest regułą, realizacyjnie. Cóż z tego, że scena dźwiękowa zarejestrowana w naturalny sposób, że instrumenty mają swoje miejsca, że można rozpoznać typ użytego mikrofonu, czy gitary. Dobra rejestracja często okazuje się również być bezlitosna dla słabych muzyków…

Tak jest niestety z płytami nadwornego gitarzysty Naim Records – Antonio Forcione. W ciągu ostatnich kilku lat zdążył nagrać wiele płyt dla Naim Records. Mam dwie i żadnych ciekawych wspomnień z czasu spędzonego na ich słuchaniu. Ot takie sobie banalne gitarowe granie, dobre do małego klubu, ale niekoniecznie na płytę.

Z dzisiejszą płytą jest jednak trochę inaczej. Tutaj w roli głównej występuje Charlie Haden, co sugeruje nie tylko umieszczenie jego nazwiska na pierwszym miejscu na płycie, ale również jej zawartość muzyczna. Warto tej płyty posłuchać, starając się wyłowić dźwięk kontrabasu spod niezbyt tu potrzebnej gitary.

Duety kontrabasu i gitary tworzą zwykle dość kreatywną przestrzeń dla obu muzyków, jednak w wypadku tej płyty tylko Haden odnalazł się wyśmienicie w takiej muzycznej formule. Dla mnie to płyta Charlie Hadena i kolejne potwierdzenie, że Antonio Forcione to banalny i wtórny gitarzysta.

Charlie Haden to zdecydowanie inna liga, i to nie tylko na tej płycie. Jego kompozycje na Heartplay są ciekawsze nie tylko melodycznie i harmonicznie, ale również dlatego, że to w nich powstaje więcej miejsca dla kontrabasu.

Realizacja płyty w wersji CD jakoś nie jest szczególnie audiofilska. Nie ma się w sumie do czego przyczepić, ale i pochwalić realizatorów nie bardzo jest za co. Niby wiele mikrodetali, szczególnie kontrabasu, ale od Naim można wymagać więcej.

Tak więc pozostaje wsłuchać się w kontrabas, który realizacyjnie odsunięty jest jakby na drugi plan, tak jakby Haden gdzieś dalej. Trochę szkoda, choć jeśli posłuchać uważniej, to nie jest zła płyta Charlie Hadena. Każdy jednak potrafi z pewnością wymienić co najmniej kilka lepszych.

Muzyce nie brak lekkości i zwiewności, co w duecie gitary z kontrabasem wcale nie jest oczywiste. Mam jednak wrażenie, że muzycy nie mogli zdecydować się, czy zagrać lekkie i przyjemne melodie, czy coś bardziej zawiłego i przeznaczonego dla nieco bardziej wyrobionego ucha.

Najciekawsze są fragmenty solowe Hadena. Z bogatej kolekcji jego nagrań z pewnością można wybrać płyty dużo lepsze, choćby całą serię Montreal Tapes, lub duet z gitarą Pata Metheny – Beyond The Missouri Sky, albo duet z Gonzalo Rubalcabą – Land Of The Sun. Są też niezliczone płyty na których Haden gra w najróżniejszych składach jako sideman. A jeśli ktoś już chce mieć audiofilskiego Hadena – zawsze może wybrać None But The Lonely Heart z Chrisem Andersonem lub Private Collection (obie pozycje z Naim Records).

Charlie Haden & Antonio Forcione
Heartplay
Format: CD
Wytwórnia: Naim
Numer: CCD098

23 lipca 2010

Pat Martino - Desperado

Pat Martino jest jednym z moich ulubionych gitarzystów jazzowych. Lubię zarówno jego stare płyty z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak i te nowe, które nagrywa ostatnio. Jego niesłychanie miękki, relaksujący, ale jednocześnie w pewien sposób gęsty i spontaniczny styl jest zapewne inspiracją dla wielu współczesnych gitarzystów. Pat Martino nigdy nie odniósł komercyjnego sukcesu na miarę Joe Passa czy Wesa Montgomery. Jednak jest i na zawsze pozostanie wielkim autorytetem w świecie jazzowej gitary.

Muzyk gościł w Polsce (Jazz Jamboree 2002 – zdjęcie poniżej) dając wspaniały koncert. Przy okazji można było przekonać się, że jest w dobrej formie, nie widać po nim śladu ciężkiej choroby, z którą walczył wiele lat. Podawana z ust do ust opowieść głosi, że po ciężkiej chorobie mózgu na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy wycofał się całkowicie z życia muzycznego stracił pamięć, nie pamiętając swojej kariery muzycznej, nie poznając rodziny ani znajomych. W czasie rekonwalescencji uczył się zupełnie od zera gry na gitarze. Jeśli to prawda, to jest prawdopodobnie jedynym muzykiem na świecie, który uczył się gry ze swoich własnych płyt. Jeśli to prawda, to byłoby to rodzajem potwierdzenia umieszczenia przynajmniej części muzycznych predyspozycji gdzieś głęboko w genach. Jak było, pewnie nigdy się nie dowiemy, faktem jednak jest, że powrócił do dawnej formy.


Jak wielkim autorytetem jest dla muzyków niech świadczy fakt, ze na jednej z ostatnich płyt (All Sides Now) grają z nim duety między innymi Charlie Hunter, Kevin Eubanks, Joe Satriani i Les Paul. Dla nich wszystkich Martino jest wielkim autorytetem. Les Paul jest wielkim przyjacielem naszego dzisiejszego bohatera od ponad 30 lat. To on właśnie napisał oryginalną przedmowę do pierwszego wydania Desperado.

Desperado to bardzo dobra płyta. Nagrana w towarzystwie dość przeciętnych muzyków pozwala wykazać się Patowi Martino nieprzeciętnym opanowaniem trudnej sztuki gry na 12 strunowej gitarze. Na płycie znajdziemy 5 kompozycji lidera i standard Sonny Rollinsa Oleo. To chyba właśnie ten utwór jest najciekawszy na płycie. W pozostałych kompozycjach razi trochę nadużycie elektrycznego fortepianu. Tam jednak, gdzie słyszymy przede wszystkim dźwięk gitary, muzyka jest znakomita. Każda nuta jest potrzebna, ma swoje własne, precyzyjnie określone miejsce. Specyficzny sposób frazowania lidera zawsze budził moje skojarzenia ze stylem gry Zbigniewa Seiferta i Johna Coltrane'a. Z tym drugim Pat miał zresztą kiedyś wspólnego nauczyciela. Ta myśl zawsze wracała w czasie słuchania starych płyt Pata Martino. Jednak w przypadku tej płyty jest ona szczególnie silna. To jednak porównanie, które nikomu nie przynosi ujmy.

Jeśli lubicie Les Paula, Charlie Christiana, Joe Passa albo Herba Ellisa to powinniście dołączyć do coraz większego grona fanów Pata Martino. Jeśli będziecie musieli wybierać spośród jego wielu nagrań, wybierajcie te koncertowe, na których muzyka jest jakby świeższa i pozostawiająca więcej miejsca dla improwizacji. Nie znaczy to, że Desperado to słaba płyta. Ona jest równie dobra jak wszystkie jego nagrania. Wciąż nie potrafię zdecydować się, którą płytę Pata Martino lubię najbardziej. To trudna decyzja. Może kiedyś urządzę maraton, wysłucham wszystkich po kolei i podejmę decyzję. Na razie nie żałuję czasu spędzonego po raz kolejny z Desperado.

Pat Martino
Desperado
Format: CD
Wytwórnia: OJC/Prestige
Numer: OJCCD-397-2/P-7795

22 lipca 2010

Oregon - Violin

Violin to dla mnie płyta Zbigniewa Seiferta z udziałem zespołu Oregon. W czasie jej wydania było zapewne odwrotnie. Jednak to Seifert jest tu nie tylko gościem, ale i gwiazdą całego składu muzyków.

Płytę Violin wydano w formacie CD po raz pierwszy chyba w 2002 roku. To niewiarygodne, jak długo ten wspaniały materiał był w posiadaniu jedynie garstki szczęśliwców mogących słuchać do woli oryginalnej wersji analogowej wydanej w 1978 roku w małym nakładzie. Być może zdecydowały o tym jakieś zawiłości prawne, jak to często bywa. Nie wierzę bowiem, że ktoś zapomniał o tej muzyce.

Kiedy pierwszy raz, dawno, temu usłyszałem wersję analogową (wynalezioną w jakiś cudowny sposób w stosie używanych płyt u jakiegoś handlarza w londyńskim sklepiku) znałem już większość dostępnych nagrań Zbigniewa Seiferta. To on gra na tej płycie pierwsze skrzypce. To jego wspaniale improwizacje przeplatają się z dźwiękami oboju Paula McCandless'a.

W ocenie tej płyty nie potrafię być obiektywny. Dla mnie Seifert jest jednym z najwspanialszych muzyków wszechczasów w kategorii absolutnej. Na pewno jest też najwspanialszym skrzypkiem jazzowym jakiego zna historia gatunku. Jest Johnem Coltranem skrzypiec, jest też tym, kim byłby McCoy Tyner, gdyby grał na skrzypcach. Jest tym dla skrzypiec, kim Les Paul i Django Reinhard dla gitary, a jednocześnie gra tak, jak na skrzypcach grałby John Scofield. Na tej płycie towarzyszy mu doskonały akompaniament muzyków Oregon. I choć nie jest to płyta, gdzie Seifert gra jakoś wyjątkowo dużo (w końcu to płyta Oregon, a On jest tylko gościem), to jednak każda rejestracja jego talentu warta jest najwyższej uwagi.

Prawdziwym partnerem w improwizacjach Seiferta jest wspomniany już Paul McCandless. Czasem też do akcji włącza się gitara Ralpha Townera. Zapytałem go kiedyś w przerwie kameralnego klubowego koncertu, czy pamięta tą sesję? Odpowiedział bez wahania, ze to jedna z najwspanialszych płyt w jego dorobku.

To nagranie legendarne, tak jak wszystko co nagrał Zbigniew Seifert. Jego muzyka, co bardzo charakterystyczne, jest bardziej znana wśród muzyków i krytyków, niż wśród słuchaczy. To taka moja grupa muzyków, którzy są dla innych inspiracją, nie goniąc na co dzień za popularnością robiąc po prostu swoje. Zbigniewa Seiferta umieściłbym tu obok Pata Martino, Juliusa Hemphilla, Ahmada Jamala, Herbie Nicholsa, Les Paula, Phineasa Newborna czy Reda Rodneya – to nazwiska często wymieniane przez muzyków w wywiadach i osobistych rozmowach.

Płytę rozpoczyna ponad 15 minutowa improwizacja Seiferta, McCandless'a i Townera nazwana po prostu Violin. W tle słychać arabski akompaniament perkusyjny Walcotta. Seifert gra oszczędnie, jednak jego pełna kontrola nad tym co dzieje się z każdą frazą jest bardzo dobrze wyczuwalna.

Później mamy krótką Serenade Townera. Ten utwór to liryczna ballada, coś niezwykle rzadkiego w dyskografii Seiferta. Cała płyta jest najbardziej wyciszonym, łagodnym i melodyjnym z jego nagrań. Może to stanowić pewną niespodziankę dla tych, którzy widza w nim "tylko" następcę Coltrane'a, jakim jest niewątpliwie swoich solowych nagraniach.

Lwi pazur pokazuje Seifert w następnym utworze - Raven's Wood. Dźwięków jest tutaj dużo więcej, tempo zmienia się co chwilę, jednak skrzypce grają gwałtowniej, tak jak zwykle u Seiferta. Poprzeczkę wysoko ustawia Seifert, potem skutecznie odpowiada mu Towner i McCandless. Pewnie można uznać ten utwór za najciekawszy na płycie, ale ona nie ma słabych punktów.

Flagolet to jeden z tych utworów, które są z pozoru bez sensu, jednak niesamowicie przykuwają uwagę od pierwszego do ostatniego taktu. Dokładnie tak, jak większość nagrań Coltrane'a. To hałas, którego słucha się w skupieniu wiele razy, aby odnaleźć ukryty sens każdego dźwięku. Każdy znajduje coś innego i to właśnie oznacza, ze muzyka jest genialna.

Wreszcie ostatni utwór - Friend Of The Family. Warto skupić się na zamykającym płytę solo skrzypiec. I to już koniec, tylko 37 minut przyjemności. To z pozoru niemożliwe połączenie na jednej płycie hiszpańskiego flamenco, rytmów arabskich instrumentów perkusyjnych, gitary klasycznej, hinduskiej ragi i słowiańskiego free nie mogło się udać, a jednak wyszło genialnie. Za Oregonem nie przepadam, ale z Seifertem to zupełnie inna sprawa …

Płyta ma też z tego co wiem dwie wersje CD – amerykańską wydaną przez Vanguard i chyba nie do końca legalną, ale popularną w Europie w reedycji Comet Records. Ja jednak tradycyjnie polecam oryginalne wydanie analogowe…

Kto nie zna, niech żałuje i biegnie do sklepu (no może raczej będą konieczne bardziej gruntowne poszukiwania). To obowiązkowa pozycja w każdej jazzowej płytotece.

Oregon
Violin
Format: LP
Wytwórnia: Vanguard
Numer: VSD 79397

21 lipca 2010

Lauren Newton, Urszula Dudziak, Jeanie Lee, Jay Clayton, Bobby McFerrin - Vocal Summit

Ta płyta to z pewnością zarówno gratka dla kolekcjonerów, ciekawy zapis unikalnego spotkania wielkich i ważnych dla jazzowej wokalistyki wykonawców, jak i solidna porcja pięknej muzyki. Z tego co wiem, płyta ukazała się jedynie w pierwotnym wydaniu w małym nakładzie w mało znanej wytwórni Moers Music i nigdy nie była wznowiona. Nagranie pochodzi z 1982 roku, kiedy to z funkcjonująca grupą wokalną Vocal Summit gościnnie występowali, z inspiracji Joachima Ernsta Berendta, Bobby McFerrin i Urszula Dudziak. Wtedy jeszcze Bobby McFerrin nie był muzycznym celebrytą i eksperymentatorem, ale zwyczajnie rewelacyjnym wokalistą jazzowym. Urszula Dudziak też była wtedy w najwyższej formie.

Na stronie A płyty zarejestrowano zapis koncertu. To przede wszystkim rewelacyjny duet Bobby McFerrina i Urszuli Dudziak w utworze Michała Urbaniaka New York Polka. Cały koncert zaśpiewany był (przynajmniej w części dostępnej na płycie) a-capella, całkowicie bez instrumentów. Oczywiście wiele tu popisów wokalnych, jednak nie jest to jedynie pokaz możliwości, skali głosów i artykulacji. To także solidny kawałek muzyki. Duet McFerrina i Dudziak z pewnością zabrzmi znajomo dla tych, którzy pamiętają ich wspólny występ na Jazz Jamboree 1985 w Warszawie. Conversations Junior to utwór zaśpiewany solo przez Laurent Newton wcale nie brzmi gorzej od fragmentów śpiewanych przez Urszulę Dudziak.

Strona B to w większości materiał nagrany z towarzyszeniem kwintetu w składzie: saksofon, wibrafon, klawisze, bas i perkusja w studiu radiowo – telewizyjnym dla potrzeb późniejszej emisji. Stąd też pewnie udział instrumentalistów nieco tonujących popisy wokalne i sprawiających, że muzyka jest łatwiejsza w odbiorze. Całkiem sprawny zespół stara się nie przeszkadzać wokalistom i choć elektroniczny podkład syntezatorów wydaje się być dziś trochę przestarzały i tandetny, to całość brzmi całkiem nieźle. Zespół nadaje muzyce dynamiki i uwalnia wokalistów od zadań rytmicznych pozwalając im skupić się na harmonii i właściwym współbrzmieniu głosów. Na stronie B znowu należałoby wyróżnić duet Urszuli Dudziak i Bobby McFerrina – kolejny utwór Michała Urbaniaka – Sorrow Is Not Forever – Love Is. W zespole akompaniującym na wyróżnienie zasługują Barre Philips – to chyba z całej piątki muzyk najbardziej znany – nagrywający między u boku Johna Coltrane’a i Archie Sheepa, i perkusista Joe Chambers, również znany z nagrań z Archie Sheepem, Johnem Coltranem, ale także z wielu sesji z Wayne Shorterem.

Koncert był prawdopodobnie dużo dłuższy. Szkoda, że jedynie jego część została wydana na płycie. To muzyczna uczta. Wielka gratka dla wielbicieli talentów Bobby McFerrina i Urszuli Dudziak, ekwilibrystyki wokalnej, ale także nieprzeciętnej muzykalności wszystkich wokalistów. Nagrania ukazują wokalistów w najwyższej formie, skupionych na muzyce, a nie na komercyjnych chwytach pod publiczkę. Zapewne publiczność na koncercie składała się ze świadomych słuchaczy. W wypadku Bobby McFerrina takie podejście do muzyki nie jest częste. To Bobby McFerrin jakiego znamy na przykład ze wspólnych nagrań z Chickiem Corea (Play). To wielki talent, od wielu lat wydający dość dziwaczne płyty. Ciągle czekam na zwyczajną, zaśpiewaną solo jazzową płytę Bobby McFerrina. Na razie niestety pozostają jedynie takie, archiwalne już nagrania jak Vocal Summit.

Lauren Newton, Urszula Dudziak, Jeanie Lee, Jay Clayton, Bobby McFerrin
Vocal Summit – Live At The New Jazz Meeting Baden - Baden
Format: LP
Wytwórnia: Moers Music
Numer: 2004

20 lipca 2010

Gary Peacock & Marc Copland - Insight

To nie jest pierwsza płyta nagrana wspólnie przez obu artystów. Mam jednak wrażenie, że ta płyta mogłaby być znacznie lepsza. Winę za nie najlepszy poziom zarejestrowanej muzyki ponosi moim zdaniem zupełnie jednoosobowo Marc Copland. Problemy zaczynają się, gdy usiłuje grać ugrzecznione melodie. Coplandowi brakuje na tej płycie tej trudnej do ścisłego zdefiniowania zwiewności, która jest nieodłączną cechą pianistów grających melodyjnie. Może to sposób interpretacji powstający w głowie muzyka, a może ów specyficzny sposób traktowania klawiszy instrumentu prawą ręką. Elastyczność palców i raczej głaskanie, niż uderzanie w klawisze? Odrywanie palców zanim wydobędzie się pełny dźwięk? Nie wiem, ale z pewnością Marc Copland to nie Bill Evans, Michel Petrucciani czy choćby Gonzalo Rubalcaba. Nie znaczy to, że Marc Copland jest słabym pianistą. Na tej płycie w wielu miejscach próbował zagrać coś, czego nie powinien próbować.

Tam gdzie kompozycje wymagają bardziej rytmicznego podejścia do gry, preferując pracę lewej ręki, tam gdzie trzeba uderzyć mocniej i gdzie dźwięki mają mieć swój wyraźny początek i koniec robi się od razu ciekawiej. Dlatego też najlepszymi utworami na płycie są kompozycje Gary Peacocka, które jak na kompozycje basisty przystało preferują rytm nad melodią. Tam też więcej gra Peacock, a to on w tej realizacji wykazuje jakby więcej zaangażowania i pasji. Marc Copland jest jakby cały czas nieobecny. To wrażenie jest potęgowane przez niezbyt klarownie nagrany fortepian, któremu brak potęgi brzmienia. Potęgi odwzorowanej w mikrodynamice i szczegółowości rejestracji, a nie w skali makro, bo cała płyta jest przecież bardzo kameralna.

Tak więc to dobra, ale nie wyśmienita płyta Gary Peacocka i mierna płyta Marca Coplanda. W utworach na niej zarejestrowanych nie brakuje Steve Swallowa, choć ten z Peacockiem tworzy jedną z najlepszych sekcji rytmicznych w kategorii absolutnej.

Małym nieporozumieniem jest też nagranie All Blues i Blue In Green Milesa Davisa. Lepiej byłoby pozostać przy własnych kompozycjach. Te dwa standardy choć wykonywane w wielu różnych konfiguracjach instrumentalnych chyba lepiej czują się z dobrym, silnym instrumentem prowadzącym melodię. To samo dotyczy In Your Own Sweet Way Dave Brubecka.

Płyta pozostawia poczucie zmarnowanego potencjału, doskonałych kompozycji Peacocka, które są przeznaczone dla kontrabasu, jednak potrzebują nieco lepszego, a w szczególności bardziej zaangażowanego w swoją pracę pianisty.

Gary Peacock & Marc Copland
Insight
Format: CD
Wytwórnia: Pirouet
Numer: PIT 3041

19 lipca 2010

Kut-O - Astigmatic

Przeczytałem kiedyś o tej płycie, że to przykład inteligentnej polskiej muzyki klubowej z użyciem wielu jazzowych sampli. Zacznijmy jednak od początku. Płyta zawiera 27 minut muzyki. Jest więc zapewne kopią płyty analogowej tzw. Czwórki - EP. Wydawcą jest Rockers Publishing z Wrocławia. Duża więc nagroda dla tego, kto znajdzie tę płytę w sklepie.

Artysta, niejaki Kut-O, o którym nie można się nic dowiedzieć z okładki - to duży minus w przypadku mało znanych artystów - współpracował przy tworzeniu tej płyty z wieloma zagranicznymi zespołami. Faktycznie, wokalizy brzmią dobrze. Nienaganny angielski akcent wokalistów, a nazwy takie jak Sev Statik, K-Otix & Dekay, Zexec czy Spryte One, są prawdopodobnie na scenie klubowej znane, choć dla mnie zupełnie obce. Nie znam się na muzyce klubowej, ale ta płyta jest ciekawa i słucham jej z przyjemnością.

Aranżacje są bardzo wyważone, w pewnym momencie pomyślałem nawet, że można je nazwać wysmakowanymi, jednak to byłoby pewnie za wiele. Nie ma tu przesadnie dużo sampli wokalnych, a niektóre dźwięki sprawiają wrażenie użycia żywych instrumentów. To mógłby być kolejny komplement, jednak w dobie techniki montażu komputerowego można oszukać nawet najbardziej wprawne ucho. Istotnie, cześć instrumentów brzmi jakby były wzięte ze starych nagrań jazzowych.

Mam pewna słabość do dźwięków niszczenia płyt analogowych, jak określam niecny proceder zwany scratch. To proces ulubiony nie tylko przez twórców różnych gatunków muzyki klubowej, a nazw tutaj mamy chyba więcej niż muzyki, która jest tymi nazwami określana, każdy wykonawca przecież musi tworzyć coś nowego, chcąc wyróżnić się z tłumu, niekoniecznie jakością swoich kompozycji. Pewnie zainteresowani są też producenci płyt, a szczególnie specjalnych gramofonów z bezpośrednim napędem i wkładek do nich, które niszczą się równie szybko jak płyty. Na Astigmatic tego rodzaju dźwięków jest dużo, jednak ich użycie jest uzasadnione i nie razi. Są takie jak trzeba i tyle ile trzeba, są na swoim miejscu i w takiej ilości, że nie są włożone w kompozycje na siłę, lecz stanowią ich integralną część. Również sztuczne szumy analogowych nagrań, dziś generowane w studiu przez komputer pojawiają się, ale nie są nadużywane. To kolejny powód, aby aranżacje nazwać wyważonymi właśnie.

W każdej stylistyce można nagrywać muzykę kompetentną i odkrywczą, albo wtórną i nudną. Astigmatic to dobra płyta. Nie jestem wielkim fanem hip hopu, albo czegokolwiek innego, czym jest ta muzyka, ale to jedne z moich ulubionych nagrań klubowych, jeśli oczywiście nie liczyć wszystkiego czego dotknie Quincy Jones. W dodatku to polski produkt. Płyta miała dobre recenzje na rynku amerykańskim. Popieram również stosowanie pudełek typu SACD, mają bardziej trwałe zawiasy, ciekawe, czy to celowa decyzja, czy przypadek? Z drugiej strony nawet tak niskobudżetowe i niskonakładowe wydawnictwo powinno być zaopatrzone w jakikolwiek opis na okładce, to przecież nie zwiększa kosztów. W ramach rozszerzenia horyzontów ta płyta to ciekawe i twórcze doświadczenie.

Jakość nagrania jest dobra, ale bez rewelacji. Myśle jednak, że w tej stylistyce bas powinien schodzić niżej i być lepiej kontrolowany, ale jego brak w najniższych rejestrach może też być efektem zamierzonym.

Na płycie umieszczony jest też ciekawie zrealizowany w konwencji czarno białego rysunku połączonego z urywkami filmowymi teledysk z jednym z utworów z płyty. Często tego rodzaju dodatki nie wnoszą nic nowego, tutaj jednak warto włożyć płytę do komputera i obejrzeć film. Jest ciekawy. Tak jak cała płyta.

Kut - O
Astigmatic
Format: CD
Wytwórnia: Rockers Publishing/Blend
Numer: 024

18 lipca 2010

Jan Lundgren Trio - European Standards

Jana Lundgrena pamiętam właściwie tylko z jednego występu na żywo, w jakimś studenckim klubie w Lund w Szwecji. To było chyba w 1998 roku, krótko po wydaniu w Szwecji rewelacyjnie tam przyjętego albumu z jazzowymi wersjami szwedzkich melodii ludowych. Ten koncert nie zrobił na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Być może kompletna nieznajomość pierwowzorów nie pozwoliła docenić w pełni koncepcji artystycznej Jana Lundgrena. Pamiętam solidnie zagrany koncert, entuzjazm publiczności i przeświadczenie, że talentem Lundgrena warto się jeszcze kiedyś zainteresować.

Dziś trafiła w moje ręce płyta, którą można nazwać kontynuacją koncepcji utrwalania jazzowych wersji znanych melodii. Koncepcja artystyczna z pozoru wygodna i medialnie nośna – gwarantująca przynajmniej wyróżnienie się w tłumie realizacji klasycznych składów fortepian – kontrabas - perkusja. Założeniem artystycznym płyty jest przedstawienie jazzowych wizji popularnych melodii z różnych zakątków Europy. Z pozoru to bezpieczna koncepcja – dobre kompozycje zawsze ułatwiają pianiście zadanie. Z drugiej jednak strony taki repertuar najeżony jest przecież pułapkami porównań do znanych i lubianych wykonań. Słuchając kolejnej wersji Rosemary’s Baby, Here There And Everywhere czy Un Home Et Une Femme mimowolnie przypominamy sobie oryginały, lub te najbardziej znane interpretacje.

Niezłym rozwiązaniem przyjętym przez Jana Lundgrena jest odejście od melodycznego podejścia do tematów. Pianista dokonuje dekonstrukcji standardów opierając swoją grę raczej na schematach harmonicznych oryginałów, niż na liniach melodycznych. W każdym utworze pojawia się jednak melodia, choć czasem brzmi jak chęć pokazania mniej wyrobionym słuchaczom, jaki to utwór, przypomnienia melodii. To nie melodia jest punktem wyjścia do całkiem dobrych improwizacji, a struktury harmoniczne i rytm.

Z tego trudnego zadania sprostania porównaniom z oryginałami trio Jana Lundgrena poradziło sobie całkiem nieźle. Jedynie zestawienie utworów granych przez lidera na fortepianie z tymi zagranymi na elektrycznym fortepianie Hammonda nie brzmi najlepiej. Brzmienia elektryczne pasują do tych utworów, jednak to powinien być materiał na inną płytę. Wolałbym całą płytę zagraną na fortepianie.

Całkiem nieźle zagrana płyta, lepsza po kilkukrotnym przesłuchaniu, niż na początku. Działalnością Lundgrena na pewno warto się zainteresować.

Jan Lungren Trio
European Standards
Format: CD
Wytwórnia: ACT
Numer: ACT 9482-2