22 września 2011

Simple Songs Vol. 30


To nie będzie pierwsza audycja poświęcona muzyce Pata Martino. Tym razem jednak okazja jest szczególna. Już niedługo muzyk zagra w Polsce. To będzie jego druga wizyta. Pierwszy raz grał w Warszawie w 2002 roku. Tym razem wystąpi w Bydgoszczy, w Filharmonii Pomorskiej na otwarcie dziewiątej edycji Bydgoszcz Jazz Festival. Biegnijcie po bilety, bo to niebywała okazja!

Pat Martino, Warszawa 2002

Tak więc w celu przygotowania do koncertu fanów i przekonania niezdecydowanych przypomnimy sobie kilka nagrań tego wybitnego gitarzysty. Zacznijmy od czegoś przebojowego. „Impressions” to kompozycja Johna Coltrane’a, w której dość łatwo gitarzystom zbliżyć się niebezpiecznie do granicy taniego wirtuozerskiego efekciarstwa. Ale to z pewnością nie w wykonaniu Pata Martino. Nasz bohater jest w swojej wersji blisko idei Johna Coltrane’a, jednak nie stara się zagrać zbyt dużo dźwięków. To niezwykle elegancka, a jednocześnie przebojowa wersja… Razem z liderem zagrają: Eddie Green na fortepianie elektrycznym, Tyrone Brown na kontrabasie i Sherman Fergusson na perkusji.

* Pat Martino – Impressions - Consciousness

Opisy niektórych z wykorzystanych w audycji płyt znajdziecie tutaj:

To właśnie taki skład zespołu – organy Hammonda lub elektryczny fortepian, bas i perkusja jest ulubionym od zawsze składem zespołu Pata Martino. Kontrabas jest w tym zestawie elementem opcjonalnym, z którego często artysta rezygnuje. Dobrze grające organy Hammonda potrafią uzupełnić warstwę rytmiczną o basowy podkład. Tak też będzie na koncercie w Bydgoszczy, gdzie muzykowi towarzyszyć będą: Jay Bianchi na organach Hammonda i Shawn Hill na perkusji.

W poprzedniej audycji poświęconej Patowi Martino parę nagrań tradycyjnie się nie zmieściło. Opis audycji znajdziecie tutaj:

Wtedy, gdzieś w połowie marca opisane na blogu dziś usłyszycie z pewnością w całości. Zacznijmy więc od „Oleo” Sonny Rollinsa. Nagranie pochodzi z początków nagraniowej kariery naszego dzisiejszego bohatera. Zostało zarejestrowane w 1970 roku i ukazało się na płycie „Desperado”. Słowo wstępne do tej płyty napisał sam Les Paul, a Pat Martino zagrał na 12 strunowej gitarze, co wpłynęło na brzmienie. To nie jest łatwy do opanowania instrument. Początek lat siedemdziesiątych był dla Pata Martino okresem eksperymentów z brzmieniem zespołu (koronnym przykładem może być płyta East! z 1968 roku). Znowu zagra Eddie Green na elektrycznym fortepianie, Tyrone Brown na basie i Sherman Fergusson na perkusji.

* Pat Martino – Oleo – Desperado

Kolejne nagranie też było już kiedyś przygotowane do prezentacji, ale moja gadatliwość pożarła czas antenowy przeznaczony na jego prezentację. Nasz bohater z reguły nagrywał z organami i perkusją. Jeden jedyny raz zrobił wyjątek. W 2003 roku nagrał jedyną płytę w większym składzie „Think Tank”. Krytycy i fani przyzwyczajeni do innej formuły trochę sobie ponarzekali. Z perspektywy kilku już lat można powiedzieć, że nie był to zły pomysł. Kiedy jest za dużo gwiazd, każda z nich stara się zabłyszczeć na tle innych. Najlepiej więc ocenić to samemu. Na saksofonie tenorowym Joe Lovano, na fortepianie Gonzalo Rubalcaba, na kontrabasie Christian McBride i na perkusji Lewis Nash.

* Pat Martino – Earthlings - Think Tank

„Think Tank” to jedna z tych płyt, które mogłyby być sygnowane nazwiskiem dowolnego z muzyków ze składu. Tu właściwie nie ma lidera, a jego nazwisko na okładce jest jedynie elementem marketingu. Istotnie w tym składzie być może mogło być wybitnie, a wyszło tylko świetnie…

Ostatni z przygotowanych w marcu do prezentacji utworów, to „Both Sides Now” Joni Mitchell. Tą kompozycję Pat Martino nagrał dwukrotnie. Wersja zarejestrowana wspólnie z Cassandrą Wilson na płycie „All Sides Now” jest ciekawa, ale mnie bardziej podoba się ta nieco starsza z płyty „Consciousness”. Tym razem – Pat Martino solo.

* Pat Martino – Both Sides Now – Consciousness

Ten utwór ujrzał światło dzienne po raz pierwszy na płycie Joni Mitchel “Clouds”, gdzieś na początku 1970 roku. Szybko okazało się, że jazzmanom również pasuje…

Kiedy Pat Martino wracał na scenę po rekonwalescencji związanej ze skomplikowaną operacją mózgu w wyniku której utracił pamięć i po raz drugi uczył się grać na gitarze, po serii koncertów, z których kilka zostało zarejestrowanych i później wydanych, Pat Martino wszedł do studia, żeby nagrać swój kolejny debiut. Tak powstała płyta „All Sides Now”. W jej nagraniu uczestniczyło wielu wyśmienitych gitarzystów. Wśród nich między innymi Mike Stern, Charlie Hunter, czy Michael Hedges. My posłuchajmy dwu gitarowych duetów z tej płyty… Z Patem Martino zagrają kolejno: Joe Satriani i Les Paul…

* Pat Martino & Joe Satriani – Ellipsis – All Sides Now
* Pat Martino & Les Paul – I’m Confessin’ (That I Love You) – All Sides Now

Nagranie z Joe Satrianim to taki muzyczny eksperyment. Teraz będzie już dużo bardziej klasycznie. Chyba najbardziej jak to możliwe. „Blue In Green” Milesa Davisa. Zagrają Pat Martino, Joey DeFrancesco (Hammond) i Billy Hart (perkusja). Nagranie pochodzi z koncertu zarejestrowanego w 2000 roku i wydanego na płycie „Live At Yoshi’s”.

* Pat Martino – Blue In Green – Live At Yoshi’s

Krótko przed śmiercią Wesa Montgomery obu gitarzystów łączyła muzyczna przyjaźń i wspólne próby. Nigdy razem nic nie nagrali, ale Pat Martino wiele razy opowiadał o długich nocnych rozmowach z Wesem. Nagrał też dwie płyty poświęcone jego kompozycjom i utworom, które często Wes Montgomery grywał. Pierwsza z nich – to „Footprints” nagrana w 1972 roku, w 4 lata po śmierci Wesa Montgomery. Kolejną nagrał w 2006 roku – „Remember: A Tribute To Wes Montgomery”. Posłuchajmy z tej płyty jednego ze znaków rozpoznawczych Wesa – „Road Song”. Zagrają: Pat Martino, Dave Kikoski – fortepian, John Patitucci – bas, Scott Allan Robinson – perkusja i Danny Sadownick – instrumenty perkusyjne.

* Pat Martino – Road Song – Remember: A Tribute To Wes Montgomery

To już będzie ostatnia kompozycja. Koncertowe wykonanie „Sunny” – utworu Bobby Hebba – spopularyzowana najpierw przez Dave Pike’a (płyta „Jazz For The Jet Set”). Popularność tej kompozycji napisanej w wielkim skrócie streszczając całą historię – w dzień zabójstwa Johna Kennedy’ego jest niewątpliwie zasługą chwytliwego tematu. Tego dnia zabity został również w bójce brat kompozytora, a „Sunny” miało być receptą na poszukiwania lepszej strony życia… Późniejsza popularność kompozycji doprowadziła jej twórcę do wspólnego tourne koncertowego z The Beatles, a niezliczone ilości wykonań z pewnością napełniły jego kieszenie pokaźną ilością gotówki związanej z prawami autorskimi. Prawdopodobnie komercyjnie najbardziej popularna wersja należy do Boney M. Tą wersję sobie darujemy… Nagranie Pata Martino pochodzi z płyty „Live!” z 1972 roku. To długo przed powstaniem Boney M…

* Pat Martino – Sunny – Live!

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Cofnijmy się znowu nieco w czasie do roku 1968. To czas nagrania i wydania płyty „East!” . Znajdziemy tu między innymi utwór znany raczej z wykonań, w których najważniejszym instrumentem jest fortepian – od Oscara Petersona po Keitha Jarretta – „Close Your Eyes”. Tym razem też jest fortepian (Eddie Green), ale najważniejsza jest gitara lidera.

* Pat Martino – Close Your Eyes – East!

21 września 2011

Wojciech Karolak & Jarosław Śmietana feat. Michael Patches Stewart - Tygmont, Warszawa - 20.09.2011


Wczorajszy wieczór przekonał mnie po raz kolejny, że legendarne jam sessions, przy okazji których powstawały legendarne płyty wydarzyły się naprawdę. W dzisiejszych czasach, kiedy naszą świadomością rządzi w dużej części to, co wkładają nam do głowy wszystkimi możliwymi sposobami spece od marketingu, od czasu do czasu pojawiała się u mnie myśl, że spontaniczność i otwartość jazzu jako formy muzycznej ekspresji to tylko element marketingu sprzedającego kolejne nagrania. Biografowie piszący książki opowiadające historie wielkich i ważnych sesji nagraniowych też zwykle czerpią przecież wiedzę o nich z medialnych przekazów i wywiadów po latach, których treść może być już przez oddziaływanie mediów na osobę przepytywaną wypaczona.

Tak jednak nie jest. Wczoraj byłem świadkiem wydarzenia, o którym być może kiedyś przeczytam w jakiejś biografii któregoś z uczestników koncertu.

Pomijając wszelkie towarzyskie niuanse sytuacji, mam absolutnie stuprocentową pewność, że muzycy spotkali się absolutnie po raz pierwszy na scenie warszawskiego Tygmontu.

Działo się, oj działo…

Wczoraj w Tygmoncie rutynowy koncert grało trio Wojciecha Karolaka, czasem będące triem Jarosława Śmietany lub zespołem Karolak/Śmietana Band w zależności od sytuacji. Sposobu wyboru nazwy na kolejny koncert nie udało mi się rozszyfrować, ale wtajemniczeni i tak wiedzą czego się spodziewać po muzykach, którzy pod takimi nazwami na scenie się pojawiają.

Nieobecnego wczoraj Adama Czerwińskiego zastąpił godnie za bębnami Krzysztof Dziedzic.

Pierwszy set był dobry, choć słyszałem już lepsze koncerty zespołu. Muzycy zagrali dość typowy zestaw utworów z kilku swoich ostatnich płyt. W przerwie koncertu Jarosław Śmietana po raz pierwszy w życiu uścisnął dłoń Michaela Patches Stewarta.

Kim jest Michael? Jego muzyce poświęciłem ostatnio całą audycję, której opis znajdziecie tutaj:


Dość powiedzieć, że ma na swoim koncie kilka wyśmienitych solowych projektów i współpracę z Alem Jareau, zwieńczoną nagraniem „Tenderness” – jednego z najlepszych płyt wokalisty. Polskiej publiczności z pewnością znany jest najbardziej z wieloletniej współpracy z Marcusem Millerem, u którego na setkach kocnertu  i kilkunastu albumach grał nuty przeznaczone dla Milesa Davisa.

Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Michael Patches Stewart

Michael to jednak nie naśladowca. To muzyk mający własne zdanie na temat kompozycji Marcusa Millera napisanych dla Milesa Davisa i nieco starszych klasyków wielkiego mistrza trąbki w rodzaju „So What”.

Muzyczna narada Michaela Patches Stewarta z Jarosławem Śmietaną trwała może 30 sekund i którą  właściwie żadnych skrótów mogę zacytować w całości: „Let’s Play a B Flat Blues”. To co stało się później, to była prawdziwa jazzowa magia. Wyśmienita porcja muzyki, która wydarzyła się w takiej postaci jeden jedyny raz na scenie dla tych, którzy byli wczoraj w Tygmoncie. Mam oczywiście nadzieję uzasadnioną krótką wymianą zdań z muzykami, że to być może nie będzie ich ostatnie spotkanie, lecz wiem również, że byłem świadkiem niepowtarzalnego wydarzenia. Czegoś co nie zdarzy się już nigdy więcej, czegoś, co warte jest dużo więcej niż każdy rutynowy, nawet najleprzy w wielotygodniowej trasie koncert…

Jarosław Śmietana, Krzysztof Dziedzic, Michael Patches Stewart, Wojciech Karolak


Od wczoraj wiem też, że legendy o nocnych jam sessions są prawdziwe… Przynajmniej niektóre.

Prawdą jest też, że prawdziwi jazzmeni nie potrzebują wielu godzin prób. Mając doskonały warsztat, doświadczenie i muzyczne geny mogą tak zwyczajnie zagrać nikomu nie znany „B Flat Blues” i rozgrzać publiczność do czerwoności, tak bez przygotowania, mimo, że jeszcze chwilę wcześniej nie mieli pojęcia o tym, że się spotkają. To właśnie jest istotą jazzu i jego unikalną cechą. To również dowód na to, że jazz jest wciąż żywą, prawdziwą i jedyną w swoim rodzaju formą muzycznej ekspresji.

Jarosław Śmietana, Michael Patches Stewart, Wojciech Karolak

Jak gra Michael Patches Stewart, kiedy nie jest związany żadną narzuconą z góry konwencją? Ma niezykle czysty, pewny ton i świetne wibrato. Potrafi też posłużyć się tłumikiem, jak dziś mało kto, choć na koncercie zabrakło na to czasu… Potrafi zagrać nastrojową balladę, jednak w jego żyłach płynie nowoorleańska krew i to słychać w każdej zagranej przez niego nucie.

Doskonale odnalazł się na scenie wśród muzyków o zupełnie innych korzeniach. Miejsce urodzenia nie ma jednak dla tych, co jazz kochają żadnego znaczenia.

W tym roku słuchałem Jarosława Śmietany i Wojciecha Karolaka już piąty, czy szósty raz. Programy koncertów niby podobne, choć często bardziej rozbudowane. Relacje z dwu koncertów przeczytacie tutaj:


Nie wiem, jak robią to Jarosław Śmietana i Wojciech Karolak, ale za każdym razem jest zupełnie inaczej. I równie ciekawie jak na poprzednim koncercie. Gdyby grali jutro, też chętni ewybrałbym się posłuchać.

Jarosław Śmietana, Krzysztof Dziedzic, Michael Patches Stewart, Wojciech Karolak

Patrząc na wymianę spojrzeń i uśmiechów na scenie, muzyczna intuicja podpowiada mi, że coś zaiskrzyło i nie będzie to ostatnie spotkanie i wspólne granie Wojciecha Karolaka, Jarosława Śmietany i Michaela Patches Stewarta.

20 września 2011

Lena Ledoff - Komeda Chopin Komeda


Ostatnie lata z pewnością na rodzimej scenie upłynęły pod znakiem Fryderyka Chopina i Krzysztofa Komedy. Ilość projektów pod znakiem któregoś z tych kompozytorów jest z pewnością większa niż ilość pomysłów na twórczą adaptację ich kompozycji. Z pozoru na tym rynku jest łatwo, bo oba nazwiska niezwykle znane i kupowane nie tylko przez fanów jazzu, ale i tych słuchaczy, którzy muzyka interesują się nieco mniej, ale ciągle na tyle, żeby od czasu do czasu kupić jakąś nową płytę.

Wśród komedowych i chopinowych albumów są takie, które korzystają tylko z chwilowej rynkowej mody, jak i takie, które obronią się za lat kilka i kilkadziesiąt oferując nową muzyczną jakość.

Pomysł połączenia kompozycji Krzysztofa Komedy i Fryderyka Chopina wydaje się być więc tak oczywisty, że dziwne wydaje się, że nikt wcześniej na to nie wpadł. To też z pozoru może być skrajny koniunkturalizm nastawiony na skorzystanie z mody na oba nazwiska. Cóż jednak winni Komeda i Chopin, że akurat są w tym sezonie modni? Czy to oznacza, że jeśli ktoś ma coś ciekawego do powiedzenia, musi z wydaniem swojej płyty poczekać, aż skończy się moda, żeby nie zostać posądzonym o wykorzystywanie efektu chwili? Nie, nie i jeszcze raz nie. Dobra muzyka obroni się sama i nie warto czekać i trzymać jej w domowym archiwum aż stanie się niemodna i dopiero wtedy ją wydawać…

Tak więc Lena Ledoff postanowiła dać słuchaczom i licznym bywalcom swoich koncertów okazję do posiadania nagrań dokumentujących jej własne interpretacje znanych melodii Chopina i Komedy, które wielu z nas mogło już od kilku lat usłyszeć na koncertach. W dźwiękach fortepianu artystki słychać doskonały warsztat, który zawsze mają pianiści wykształceni przez rosyjskie konserwatoria. Wielu ich absolwentom nie jest łatwo wyrwać się z konwencji, w której wiele lat się kształcili. Lena Ledoff łamie wszystkie stereotypy. Nie robi tego jednak po to, żeby się wyróżnić, nie szuka na siłę popularności. Robi swoje. A fakt, że akurat teraz wydaje płytę łączącą kompozycje Krzysztofa Komedy i Fryderyka Chopina, wydaje się być zupełnie przypadkowo zbieżny w czasie z modą na te nazwiska.

W efekcie powstała nie tylko ciekawa synteza muzyki dwu ważnych dla polskiej kultury kompozytorów. Powstała również świetna solowa płyta, której słucha się przyjemnie rozpoznając znane właściwie wszystkim melodie, które być może przez część słuchaczy nie są nawet kojarzone z nazwiskami ich twórców. Całość brzmi bardzo słowiańsko i romantycznie, ale z pewnością nie jest ani banalna, ani zbyt pompatyczna. To wielka sztuka znaleźć w znanych tematach równowagę między banalnym wykorzystaniem chwytliwych melodii i własną wizją ich połączenia w dźwiękową jedność.

Lena Ledoff potrafi zagrać wszystko, nie dajcie się zwieść tematowi tej płyty, nawet jeśli macie już dość ogranych tematów. Ten album daje jedynie pretekst do zagrania świetnej muzyki. Jego jedyną słabością jest jakość nagrania. Lena Ledoff niewątpliwie potrzebuje dobrego fortepianu i dobrego dźwięku. Na płycie tego trochę zabrakło. Są pianiści, którzy na wszystkim zagrają wybitnie – jak Art. Tatum, i są tacy, którzy potrzebują wyśmienitego instrumentu – jak na przykład Gonzalo Rubalcaba. Z lepszym dźwiękiem ta płyta byłaby rewelacyjna, a tak jest tylko wyśmienita.

Kiedy niedawno na antenie radia rozmawiałem z Leną Ledoff, mogliście usłyszeć, że pierwszy raz zetknęła się z muzyką Krzysztofa Komedy czytając dawno temu dość przypadkowo kupione nuty z jego kompozycjami. Dość nietypowy to sposób na poznawanie muzyki, nawet dla profesjonalnych muzyków, ale widać, że same nuty wystarczyły żeby wzbudzić zaciekawienie, które po wielu latach przymiosło nam wszystkim płytę „Komeda Chopin Komeda”.

Lena Ledoff na koncercie w Lokalu Użytkowym w Warszawie (wrzesień 2011):


Kiedy tylko będziecie mieli okazję, koniecznie udajcie się na koncert Leny Ledoff.  Tam na pewno kupicie jej najnowszą płytę. A jeśli na koncert nie traficie, na pewno warto poszukać jej najnowszego albumu w najbliższym tak zwanym dobrym sklepie płytowym, cokolwiek to dziś znaczy… Kupcie ją koniecznie, bo samego Komedę i dobre klasyczne wykonania Chopina w sklepach będą zawsze, a wiele krajowych płyt nie jest po latach wznawianych…

Tekst przygotowany dla RadioJAZZ.FM

Lena Ledoff
Komeda Chopin Komeda
Wytwórnia:MTJ
Format: CD
Numer: 5906409109564

19 września 2011

Ella Fitzgerald & Louis Armstrong - Ella And Louis


Ja raczej za tym albumem nie przepadam. To jednak zdecydowanie i ponad wszelką wątpliwość pozycja ważna dla historii jazzu, a z pewnością przez wielu fanów jazzowej wokalistyki, szczególnie tej w starym swingowym stylu wręcz uwielbiana. Ja poprzestanę na tym, że to album ważny i właściwie to trudno mi o nim napisać coś niedobrego. On zwyczajnie nie jest w moim stylu.

Tak więc kiedy wybraliśmy ten właśnie album do kolejnej prezentacji naszej klasycznej płyty tygonia, zorientowałem się, że prawdopodobnie nie słuchałem tej płyty od jakiś 20 lat. Ostatnie 20 lat muzycznych doświadczeń mojego zdania nie zmieniło i dalej wolę kiedy Louis Armstrong gra na trąbce niż śpiewa. Dalej też uważam, że jego najważniejsze dla jazzu nagrania, to te, które powstały w końcówce lat dwudziestych wraz ze składami znanymi jako Hot Five i Hot Seven. Później miał w sumie ciężki los. Pewnie wielu krytyków i fanów przez kolejne 40 lat jego niezwykłej kariery czekało na kolejne takie nagrania. Inni cieszyli się tym, że bez wątpienia Louis Armstrong posiadał jeden z najbardziej charakterystycznych i niezwykłych głosów jazzowe świata.

Płyta „Ella And Louis” to początek całkiem sporego cyklu 3 albumów (w tym jeden podwójny) wspólnych nagrań Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga dla Verve. Norman Granz kontynuując muzyczny i komercyjny sukces pierwszego albumu w krótkim czasie doprowadził do powstania „Alla And Louis Again” i „Porgy And Bess”. Jednak mimo, że to wyśmienite płyty, to świeżości oryginału powtórzyć się nie udało. Powstały klasyczne sequele, coś, co nie udaje się zwykle ani w muzyce, ani w filmie.

Na niesamowity sukces albumu „Ella And Louis” złożyły się właściwie w równej mierze 3 czynniki. Pierwszy z nich, to zupełnie niespotykana i niepodważalna prawdziwość emocji przekazywanych przez oboje wokalistów. Tak bezpośredniego wokalnego dialogu próżno szukać w historii muzyki. To rozmowa dwojga przyjaciół, osób rozumiejących się bez słów, śpiewających dla siebie i do siebie. Słuchacze są tylko i aż świadkami tej rozmowy. Drugim czynnikiem jest bez wątpienia wybór repertuaru. Całość płyty to już w momencie jej wydania były znane i sprawdzone  rynkowe hity z desek teatrów muzycznych. Dziś wiele z nich fani kojarzą przede wszystkim z „Ella And Louis”. W wyborze, jak twierdzą biografowie pomagał Norman Granz, wybierając właściwie same pogodne ballady grane w dość wolnych tempach. Trzecie źródło sukcesu to warstwa instrumentalna, mimo, że na tej płycie nie jest najważniejsza, to z pewnością patrząc choćby na skład instrumentalistów, musiały powstać podkłady wybitne, choć z pewnością pełniące rolę użytkową i służebną dla wokalistów. To właściwie zespół marzeń dla każdego wokalisty: Oscar Peterson (fortepian), Herb Ellis (gitara), Ray Brown (kontrabas) i Buddy Rich (perkusja). Może zamieniłbym Herba Ellisa na Joe Passa, ale to już kwestia osobistych preferencji.

Płyta powstała latem 1956 roku i nie było to pierwsze muzyczne spotkanie Louisa Armstronga i Elli Fitzgerald. Nagrywali wcześniej dla wytwórni Decca, jeszcze w latach czterdziestych, ale dopiero Norman Granz zobaczył w ich wspólnym muzykowaniu to, co dziś słyszymy na płycie „Ella And Louis”. W 1957 roku powstała druga część płyty – „Ella And Louis Again”.

 Jeśli w tak doskonale dobranym zestawie hitów można wyróżnić któryś z utworów, to przede wszystkim wypada wspomnieć o „They Can’t Take That Away From Me”, utworze zawierającym bodaj najdłuższe na płycie i najciekawsze solo Louisa Armstronga na trąbce. O tym, że wolę jego trąbkę już wspominałem… Więc ten utwór jest dla mnie ważną częścią albumu.

Trudno zapomnieć też o najdoskonaleszym chyba w całej historii wykonaniu „Cheek To Cheek” z jednego z filmów Freda Astaira.

To wyśmienity album. Powinien spodobać się każdemu. Może nie każdy będzie go słuchał codziennie, mnie wystarczy raz na kilka lat. To świetna muzyka, ale nie moja…

Tekst przygotowany dla RadioJAZZ.FM
  
Ella Fitzgerald & Louis Armstrong
Ella And Louis
Wytwórnia:Verve
Format: LP
Numer: V-4003