18 lipca 2015

Gerardo Nunez & Ulf Wakenius – Jazzpana Live

Projekty „Jazzpana” zajmują szczególną rolę w historii wytwórni ACT Music. Według wstępniaka do najnowszego wcielenia tego projektu, pierwsza „Jazzpana” firmowana nazwiskami mało wówczas znanego Vince Mendozy i Arifa Mardina była pierwszym albumem zarejestrowanym przez wytwórnię. Być może tak było, w końcu u źródła wiedzą lepiej. Jeśli jednak zakładać, że płytom nadawano numery katalogowe zgodnie z chronologią, to wcześniej ukazało całkiem sporo płyt, a pierwszą pozycją z numerem rozpoczynającym się od 92 był koncertowy album Joe Passa z filharmonikami z Hamburga. Ciekawostką historyczną już dziś pozostaje fakt, że pierwszą płytą wydaną przez ACT Music, a dziś poszukiwaną przez kolekcjonerów, jest album „Lost Blues Tapes” z unikalnymi nagraniami Johna Lee Hookera, Buddy Guy’a, Sonny Boy Williamsona i innych sław amerykańskiego bluesa, zarejestrowanymi w Niemczech w połowie lat sześćdziesiątych.

Pierwsza „Jazzpana” z pewnością byłaby dziś trudna do powtórzenia, bowiem zgromadzenie w jednym miejscu tylu gwiazd dziś przekracza budżet nawet najprężniej działającej wytwórni. Zwykle również oznacza niekoniecznie najlepsze wykorzystanie potencjału wszystkich uczestników nagrania. Za sesjami typu All Stars nie przepadam, choć z pewnością gwiazdorska obsada pomaga sprzedać płytę. Pierwszy album z serii, nagrany w 1992 roku zgromadził całą plejadę gwiazd, w tym między innymi Michaela Breckera, Ala Di Meolę, Petera Erskine’a. Zagrała do dziś nagrywająca dla ACT Music orkiestra WDR Big Band dowodzona przez Vince’a Mendozę, który wtedy dopiero startował do wielkiej muzycznej kariery. To właśnie jego aranżacje są dla tego albumu najważniejsze.

Kolejna edycja projektu to rok 2000 – postaciami z okładki są Gerardo Nunez i Chano Dominguez – muzycy obecni również na najnowszej, koncertowej wersji projektu. Wtedy gościnnie zagrał Michael Brecker, a dla mnie najważniejszymi postaciami na „Jazzpana II” jest dwójka genialnym basistów – Carles Benavent i Renaud Garcia-Fons.

Najnowsza „Jazzpana” to nagranie koncertowe, a właściwie zbiór koncertowych nagrań z udziałem Gerardo Nuneza i Chano Domingueza. To również projekt zdecydowanie bardziej kameralny. Jak zawsze zaskakujący, choć z pewnością zachowujący zasadę zderzenia muzyki hiszpańskiej i jazzowych improwizacji.

Ulf Wakenius to muzyk niezwykle uniwersalny, kiedy usłyszałem, że razem z Gerardo Nunezem nagrali nową „Jazzpanę” nieco się zaniepokoiłem, pomyślałem bowiem przez moment, że powstanie gitarowa superprodukcja z masą zupełnie niepotrzebnych i zdecydowanie za szybkich dźwięków. Powstało, na szczęście coś zupełnie innego.

W zasadzie każdy utwór na płycie to osobna muzyczna kreacja. Mnie chyba najbardziej podoba się nagrana solo przez Chana Domingueza kompozycja „Para Chick” – zgaduję, że dedykowana Chickowi Corea, stanowiąca fantastyczną muzyczną łamigłówkę z całą masą cytatów, których odnajdowanie i identyfikowanie zajmie Wam długie godziny. Podobnie skonstruowany jest utwór „Alma De Mujer” również autorstwa Chano Domingueza.

Równie pięknie brzmi „Blues For Pablo” Gila Evansa dzięki zupełnie zaskakującemu brzmieniu saksofonu Christofa Lauera, którego dotąd kojarzyłem raczej ze zdecydowanie bardziej awangardowego podejścia do improwizacji, czego najlepszym przykładem jest dekonstrukcja muzyki grupy Police, jaką wykonał wraz z Jensem Thomasem na płycie „Shadows In The Rain”, również wytwórni ACT Music.

Każdy z utworów ma swoje mocne strony, byłoby nietaktem pominąć wyśmienicie dysponowanego basistę Omara Rodrigueza Calvo. Kulminacją albumu jest zapis bisów jednego z koncerów, zamykającego album utworu „Calima” Gerardo Nuneza. To właśnie w tym utworze gra większość muzyków i dochodzi w największym stopniu do znanej z poprzednich edycji projektu fuzji hiszpańsko-amerykańskiej.

Albumowi brakuje nieco muzycznej spójności, ale to kwestia nastawienia – każdy z utworów osobno brzmi fantastycznie, a z pewnością ci z Was, którzy nie znają poprzednich dwu albumów „Jazzpana” po wysłuchaniu najnowszej edycji zechcą sięgnąć po poprzednie.

Gerardo Nunez & Ulf Wakenius
Jazzpana Live
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music!

Numer: ACT 9585-2

15 lipca 2015

Weather Report – Mr. Gone

Weather Report to zespół, który do dziś ma grupę oddanych fanów, ludzi, którzy uważają, że właściwie wszystkie dźwięki zagrane przez zespół są zwyczajnie genialne i w zasadzie nie ma o czym dyskutować. Są też tacy, którzy uważają, że muzyka zespołu, podobnie jak większość elektrycznych projektów z lat siedemdziesiątych nie zniosła najlepiej próby czasu. Reputacja zespołu ucierpiała w ostatnich latach za sprawą nieco nieroztropnie publikowanych „rarytasów” w rodzaju „Live And Unreleased”, czy wielu fragmentów obszernego wydawnictwa „Forecast: Tomorrow”.

Album „Mr. Gone” od samego początku nie był zbyt dobrze przyjęty przez krytyków. Co prawda znalazł się na jazzowych listach przebojów, ale przez większość jazzowych krytyków został w 1978 roku wręcz zmasakrowany. Muzycy zespołu, których poprzednia produkcja – dziś absolutny klasyk – „Heavy Weather”, album zawierający takie klasyki jak „Birdland”, „Havona” czy „Teen Town”, sprzedał się w okresie kilku miesięcy po premierze w ilości ponad 500 tysięcy kopii poczuli się na tyle dotknięci chłodnym przyjęciem ich kolejnego nagrania, że postanowili wdać się w twórczą polemikę z krytykami na łamach Down Beatu, na którego liście przebojów „Heavy Weather” wylądował na pierwszym miejscu z 5-gwiazdkową oceną i tytułem albumu roku, a „Mr. Gone” zatrzymał się na 52 miejscu listy…

Przypadek to szczególny, kiedy artyści o takim statusie supergwiazd postanowili polemizować z wielokrotnie doceniającymi inne ich dzieła krytykami w tak otwarty sposób. Wywiad, którego udzielili Larry’emu Birnbaumowi w lutowym wydaniu Down Beatu z 1979 roku Joe Zawinul, Wayne Shorter i Jaco Pastorius, jest cytowany do dziś.

Wielu zarzuca płycie „Mr. Gone” zbyt wielką fascynację elektroniką, nadmierną orkiestrację, zmarnowany potencjał kompozycji, czy brak energii właściwej koncertom zespołu w jego najlepszym składzie z Jaco Pastoriusem na pokładzie. Wiele w tym wszystkim racji, zresztą na zarzut o brak energii zespół odpowiedział w najlepszy możliwy sposób – następnym po „Mr. Gone” Albumem był podwójny koncertowy „8:30”, obsypany znowu gradem nagród, w tym prestiżową o wiele bardziej wtedy niż dziś Grammy.

Problem dla muzyków Weather Report zaczął się od tego, że „Mr. Gone” dostał jedną gwiazdkę (z 5 wtedy możliwych) za ten album, czyli został, biorąc pod uwagę status zespołu i jego muzyków wielokrotnie przez ten periodyk nagradzanych zwyczajnie zmasakrowany.  Redakcję należy pochwalić za odwagę, że dopuścili w tak obszerny sposób muzyków i pozwolili im na polemikę ze zdaniem własnych recenzentów. Warto również dodać, że część krytyków, w tym takie tuzy jak Ken Anderson i Bob Blumenthal uznali „Mr. Gone” za album przeciętny, co i tak z perspektywy „Heavy Weather” oznaczało znaczny spadek formy zespołu będącego wówczas u szczytu.

Według Joe Zawinula, już za same kompozycje „Mr. Gone” powinien dostać 5 gwiazdek. Biorąc pod uwagę fakt, że cztery z ośmiu kompozycji są jego autorstwa, to niebywała pewność siebie. Takie stwierdzenie w ustach niemal każdego muzyka zabrzmiałoby jak nieskromne samochwalstwo, akurat Joe Zawinulowi, który był jednym z najgenialniejszych jazzowych kompozytorów wszechczasów, moim zdaniem może ujść na sucho. On wie co mówi, w końcu w 1979 roku, kiedy bronił swoich kompozycji miał już na koncie „Birdland”, „In A Silent Way”, „Directions”, „Mercy, Mercy, Mercy”, czy „Pharoa’s Dance”.

Rozmowa z Wayne Shorterem, Joe Zawinulem i Jaco Pastoriusem to nie tylko próba obrony wartości „Mr. Gone”. To również dyskusja na temat kardynalnej różnicy pomiędzy rockiem i R&B – ten pierwszy dla muzyków jest bez sensu, ten drugi – to sceniczna energia, którą pokazują codziennie na scenie. Właściwie cały wywiad to doskonałe cytaty, ale niektóre są wręcz perełkami – wyobraźcie sobie czesko-węgierskiego-austriackiego Joe Zawinula, który oświadcza – „That’s the difference, we don’t play the white music, because rock ‘n’ roll is a white music” („to właśnie różnica, my nie gramy białej muzyki, rock ‘n’ roll to białą muzyka”). Chwilę później Jaco Pastorius dodaje – „We have the drive of a soul group”.

Joe Zawinulowi można wybaczyć wszystko, nawet stwierdzenie, że „Bitches Brew” w zasadzie nagrał sam z niewielką pomocą Wayne Shortera i Bennie Maupina, a Miles Davis przesiadywał w reżyserce z Teo Macero…

Czy można Joe Zawinulowi wybaczyć to, że zdominował brzmieniem swoich syntezatorów „Mr. Gone”. Wielu uważa, że „Mr. Gone” miał być próbą komercjalizacji muzyki Weather Report i że to była próba nieudana. To raczej mało prawdopodobne, bowiem po sukcesie „Heavy Weather” z pewnością muzycy cieszyli się twórczą swobodą i żaden z oficjeli Columbii nie próbował im wytłumaczyć, co muszą zagrać, żeby następna płyta była równie dobra.

Geniuszom wolno poszukiwać, co oznacza również czasem nieco zabłądzić. W istocie, „Mr. Gone” nie jest najlepszym albumem Weather Report. Ja osobiście wybaczam Joe Zawinulowi eksperymenty. Trochę szkoda, że mało miejsca pozostało na basowe popisy Jaco Pastoriusa, ale to właściwie dotyczy wszystkich nagrań z jego udziałem. Oczywiście i poprzedni album – „Heavy Weather”, jak i kolejny – „8:30” to mocniejsze pozycje w dyskografii zespołu, ale żeby dawać jedną gwiazdkę, to przesada, nawet jeśli nieco przekombinowanym nagraniom brakuje spontanicznej energii. Finansiści mówią uczenie o efekcie wysokiej bazy, czyli po sportowemu – wysoko zawieszonej poprzeczce. Być może krytycy oczekiwali kolejnego genialnego nagrania trzymającego poziom „Heavy Weather”. Ja wtedy dałbym pewnie 3 gwiazdki, a teraz, mimo upływu lat i faktu, że spora część elektronicznej muzyki nie najlepiej znosi próbę czasu dołożyłbym jeszcze jedną za to, że powstało dzieło ponadczasowe i dziś równie ciekawe jak w 1979 roku.

Weather Report
Mr. Gone
Format: CD
Wytwórnia: Columbia

Numer: 5099746820824

14 lipca 2015

Wynton Marsalis Quartet – The Magic Hour

Album „The Magic Hour” z 2004 roku, to debiut Wyntona Marsalisa w wytwórni Blue Note. O samej postaci wielkiego niewątpliwie trębacza napisano wiele, a może zdecydowanie za dużo. Jego osoba dzieli od lat środowisko jazzowe w sposób właściwy największym gwiazdom. Tyle tylko, że kiedy ci najwięksi dzielili krytyków i muzyków, a także zwyczajnych słuchaczy na uwielbiających i nienawidzących, zwykle grali coś nowego, równie kontrowersyjnego, bowiem nieznanego i łamiącego wszelkie przyjęte konwencje. Z Wyntonem Marsalisem jest inaczej, on dzieli, bo chce powracać do korzeni.

Zostawmy jednak Wyntona Marsalisa kustosza, Wielkiego Edukatora, strażnika tradycji, jeśli taka w muzyce improwizowanej ma prawo istnieć. Posłuchajmy Wyntona Marsalisa – muzyka, bowiem, mimo wszelkich swoich kontrowersyjnych wypowiedzi jest przede wszystkim genialnym trębaczem i bywa całkiem niezłym kompozytorem. Status supergwiazdy, jazzowego celebryty czasem przeszkadza w graniu dobrej muzyki. Nie jestem ani wyznawcą, ani krytykiem Wyntona Marsalisa. Nie słucham tego co mówi, choć podobno czasem nawet mówi mądrze. Wolę słuchać dobrej muzyki, a tej w obszernym katalogu nagrań Wyntona Marsalisa jest całkiem sporo. Z pewnością do jego najlepszych płyt należy „The Magic Hour”, płyta nagrana w 2004 roku w sposób znany z najlepszych czasów Blue Note, pełna autorskiej muzyki, wyimprowizowanej często ze skromnie nakreślonego szkicu w czasie krótkiej sesji w studio nagraniowym. Tak właśnie powstał album „The Magic Hour”.

Do takiej akcji potrzeba wybitnych muzycznych osobowości. Okazuje się, nie po raz pierwszy, że wybitny lider potrafi złożyć wyśmienity zespół z muzyków drugiego planu. Niewielu potrafi bez zawahania powiedzieć coś więcej na temat Ali Jacksona, Erica Lewisa, czy Carlosa Enriqueza. W towarzystwie Wyntona Marsalisa tworzą doskonały zespół.

„The Magic Hour” to jednak przede wszystkim zjawiskowa i technicznie doskonała trąbka lidera. Dawno temu przeczytałem gdzieś o tej płycie słowa, które zapamiętałem – być może czas nieco je odmienił, ale sens był mniej więcej taki, że w 2004 roku Wynton Marsalis zrobił rzecz niewiarygodną, potrafił wrócić do małej jazzowej formy, do czasów swoich debiutanckich nagrań sprzed 20 lat, do prostych rytmów i niewiarygodnych pokładów lirycznej fantazji, czyli do tego co potrafi najlepiej, a o czym zapominał, kiedy nagrywał ze 199 innymi muzykami, niepotrzebnie obecnymi w studiu i kiedy bardziej zależało mu na nagrodzie Pullizera, niż na dobrym jazzowym albumie.

Dla mnie być może już na zawsze najlepszym albumem Wyntona Marsalisa pozostanie „Hot House Flowers” i może jeszcze 7 płytowe wydanie „Live At The Village Vanguard”, jednak „The Magic Hour” to podobne muzyczne przeżycie i album do którego często wracam, za każdym razem pozostając z żalem, że Wynton robi dziś coś zupełnie innego…

Wynton Marsalin Quartet
The Magic Hour
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note

Numer: 724359790329

13 lipca 2015

Sorin Romanescu & Alex Man – Undercover

Rumuński jazz jest dla mnie zjawiskiem dość egzotycznym. Pamiętam taką zabawę, którą urządziliśmy sobie kiedyś w gronie znajomych o sporej muzycznej wiedzy, polegającą na wymienianiu najważniejszego muzyka pochodzącego z określonego kraju. Ze wszystkimi właściwie europejskimi krajami nie było problemu, jeśli tylko uznać byłą Jugosławię za pojedynczy kraj. Na Rumunii eksperci polegli. Ostatnio odwiedziłem kilka razy Bukareszt, co samo w sobie jest niezłym przeżyciem. Odnalezienie sklepu dobrze zaopatrzonego w płyty i posiadającego sprzedawcę, który wie, co leży na półkach oraz włada choć trochę językiem innym niż lokalny nie było łatwe, jednak udało się całkiem przypadkiem. W nagrodę za kompetencje sprzedawca wypełnił kasę lokalną walutą z mojego portfela, a ja opuściłem sklep z całkiem pokaźną paczką zupełnie mi nieznanych płyt, które będę Wam sukcesywnie prezentował, oczywiście, jeśli okaże się, że ów sprzedawca nie wcisnął mi jakiegoś nie wartego pisemnej recenzji kitu.

Album „Undercover” był jedną z tych płyt, która od razu zwróciła moją uwagę, bowiem nazwisko Sorina Romanescu brzmiało jakoś znajomo, choć do dziś nie wiem dlaczego, a zestaw nagrań sugerował, że nawet jeśli nie będzie to nic nadzwyczaj odkrywczego, to dwójka gitarzystów grając taki zestaw standardów na koncercie (album jest bowiem rejestracją występu na żywo) nie może w zasadzie tych melodii zepsuć.

Sorin Romanescu i Alex Man zrobili dużo więcej. Nie tylko nie zepsuli, ale nawet dołożyli coś do siebie do takich gitarowych jazzowych superprzebojów, jak „Oleo”, „Sunny”, „All The Things You Are”, czy „All Blues”. Oczywiście każdy z tych utworów ktoś kiedyś zagrał ciekawiej. Każdy z nich ma wykonania niedoścignione. Takie, z którymi nie warto nawet próbować się zmierzyć.

Sorin Romanescu i Alex Man zagrali po swojemu, dodając trochę słowiańskiej nuty i południowej energii. Zagrali oszczędnie, a jednocześnie z energią pozwalającą publiczności dobrze się bawić. Malkontenci mogą narzekać, że w gitarowych duetach powinno być więcej bluesa, szczególnie jeśli chce się grać „Sunny”, czy „Oleo”. Być może powinno być, jednak cechą dobrej kompozycji jest otwieranie przed wykonawcami wielu możliwości, a Sorin Romanescu i Alex Man potrafią z tego skorzystać, niezależnie od tego, czy grają utwór francuski – jak „Nuages”, czy najbardziej znaną polską kompozycję wszechczasów – „On Green Dolphin Street”, czy jazzowe standardy.

To nie jest łatwy repertuar, choć z pewnością dobry pomysł na koncert. O rumuńskiej scenie koncertowej wiem jeszcze mniej niż o ważnych dla jazzu w tym kraju nagraniach. Z pewnością jednak kiedy znowu znajdę się w Bukareszcie rozejrzę się za jakimś klubem w którym grają lokalni muzycy. Na razie jedynym jazzowym plakatem, który zobaczyłem na ulicach tego miasta był ten reklamujący letni festiwal z gwiazdą w postaci tria Marcina Wasilewskiego.

Album „Undercover” to zakup, którego nie żałuję, kiedy RadioJAZZ.FM wróci do nadawania, z pewnością o tej płycie usłyszycie. Jeśli tak brzmią pozostałe rumuńskie wynalazki, które czekają na swoją godzinę w moich uszach, to jestem świetnym kandydatem na promotora rumuńskiego jazzu w Polsce.

Sorin Romanescu & Alex Man
Undercover
Format: CD
Wytwórnia: A&A Records

Numer: 1000016069922

12 lipca 2015

Jaco Pastorius - The Criteria Sessions: Modern American Music . . . Period!

Z pewnością duża część, a być może nawet całość zawartej na tym krążku muzyki w takiej, czy innej postaci była już dostępna. Do mnie dotarła dotąd mniej więcej połowa tego materiału. Pozostała część jest dla mnie nowa, a album wydany mniej więcej rok temu dotarł do mnie dopiero teraz. Fani, wyznawcy i czciciele talentu Jaco Pastoriusa otrzymali zatem rodzaj świętego Graala. Sesja próbna nagrana w Criteria na Florydzie w 1974 roku zawiera wczesne wersje kompozycji, które kilkanaście miesięcy później zmieniły świat gitary basowej, kiedy wszyscy mogli pójść do sklepu i kupić sobie debiutancki album nazwany zwyczajnie „Jaco”. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Skromna produkcja i remastering z użyciem ponoć jedynego zachowanego acetatu z sesji nie zapewniają oczywiście jakości dźwięku zbliżonego nawet trochę do dzisiejszych możliwości technicznych. Płyty jednak da się słuchać, a niezwykły i niepowtarzalny puls gitary basowej Jaco Pastoriusa jak zwykle w przypadku jakichkolwiek nagrań z jego udziałem, góruje nad wszystkim.

Nagrania z 1974 roku nie stanowią najwcześniejszej zachowanej pamiątki niezwykłego talentu Jaco Pastoriusa, niepowtarzalnego połączenia ducha Charlie Parkera, muzycznego talentu i harmonicznej wyobraźni z nienaturalnie dużymi dłońmi sprawiającymi, że dla większości niemożliwe pozycje na gryfie były dla Jaco dziecinną igraszką. Te najwcześniejsze, pochodzące jeszcze z 1968 roku, to rodzinne ciekawostki i przypadkowe rejestracje dokumentujące współpracę z niekoniecznie najlepszymi zespołami z Florydy najlepiej udokumentowane są na krążku dostępnym z książką Billa Minkowskiego – „Jaco: The Extraordinary and Tragic Life of Jaco Pastorius”.

To właśnie w 1974 roku Jaco Pastorius zarejestrował swoje dwa debiuty – wydany po raz pierwszy oficjalnie w 2014 roku „The Criteria Sessions” i ten koncertowy – wydany przez wytwórnię Paula Bleya wkrótce po nagraniu, nie posiadający tytułu, zawierający zapis koncertu w wykonaniu Jaco Pastoriusa, Paula Bleya, Pata Metheny i Bruce’a Ditmasa, dziś często nazywany „Jaco”, co prowadzi do pomyłek ze studyjnym albumem z 1976 roku. Ten album jest również oficjalnym debiutem nagraniowym Pata Metheny.

O tej płycie pisałem kilka lat temu tutaj:


Album „The Criteria Sessions” jeśli przymknąć oko na odbiegającą nieco od standardów z połowy lat siedemdziesiątych jakość realizacji nagrań, można uznać za profesjonalną płytę. Krążek zawiera utwory później wielokrotnie grane przez Jaco Pastoriusa – „Kuru” i „Havona / Continuum” oraz kolejną, w zasadzie jedną z pierwszych, zagraną solo improwizację na temat kompozycji „Donna Lee” Charlie Parkera. Liderowi towarzyszą muzycy, którzy później pojawiają się na płycie „Jaco” – Don Alias, Bobby Economou, Alex Darqui i Othello Molineaux. Album, oraz równolegle emitowany przez muzyczne telewizje film biograficzny pomógł wyprodukować basista zespołu Metallica – Robert Trujillo.

Muzyka Jaco Pastoriusa jest nierecenzowalna, nawet w tak wczesnej fazie rozwoju swojego talentu był absolutnym fenomenem, geniuszem, którego rozpoznaje się od pierwszej zagranej nuty. Jaco był też talentem, który nie miał wiele szczęścia w muzycznym biznesie i sporo kłopotów w życiu osobistym. Każdy dźwięk przez niego zagrany wart jest obecności w Waszych głowach, a płyta „The Criteria Sessions” nie jest tylko muzyczną ciekawostką archiwalną. To ważna płyta w jego dorobku…

Jaco Pastorius
The Criteria Sessions: Modern American Music . . . Period!
Format: CD
Wytwórnia: Jaco Pastorius INC / Omnivore

Numer: 816651016068