11 marca 2017

Miles Davis – Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4

Zestaw 4 płyt Milesa Davisa, mniej więcej w połowie zawierający premierowy materiał, teoretycznie powinien być niezłą okazją i wydawniczą sensacją na rynku. Jednak czwarta część wydawnictwa z serii oficjalnych bootlegów taką sensacją się nie stała, przynajmniej dla tych, którzy posiadają na swojej półce mniej więcej setkę najważniejszych albumów z bogatej oficjalnej i tej trochę mniej oficjalnej dyskografii Milesa Davisa.


Specjalnie wspominam o dyskografii nieoficjalnej i mnogości dostępnych nagrań koncertowych, bowiem to właśnie dla kolekcjonerów takich rarytasów rodzina i spadkobiercy Milesa Davisa i Columbia wymyślili serię „The Bootleg Series”. Być może również chcieli trochę zarobić na odkurzaniu zapomnianych archiwów, ale to już kwestie biznesowe, a nie artystyczne.

Czwarty odcinek serii oficjalnych bootlegów dokumentuje koncerty z udziałem Milesa Davisa z festiwalów w Newport (choć nie tylko z samego Newport, ale o tym za chwilę) z okresu od trudnego w karierze Milesa Davisa roku 1955 do triumfalnego elektrycznego okresu kończąc się na nagraniach z roku 1975.

To właśnie przekrojowość tego wydawnictwa jest jego największym atutem, szczególnie dla początkujących fanów jazzu, których nowe pokolenia ciągle poszukując nowych wydawnictw, nawet jeśli pochodzących sprzed lat. Tak działa rynek muzyczny. Nikt nie będzie przecież promował i reklamował „Kind Of Blue”, chyba, że ukaże się kolejna rocznicowa edycja. Promocja obejmuje od zawsze jedynie wydawnicze nowości. Tak więc na półkach sklepów muzycznych – tych realnych, tam, gdzie jeszcze istnieją, jazzowe klasyki trzeba sobie wyszukać w porządku alfabetycznym, a nowości same wpadają do koszyka i są dużo lepiej widoczne. Podobnie jest ze sklepami wirtualnymi – wszelakiego rodzaju listy nowości, recenzje, promocje i rekomendacje to domena wydawnictw świeżych i wcześniej niedostępnych. Oczywiście jest w tym pewna logika – nowe albumy można sprzedać nie tylko nowemu pokoleniu fanów, ale również tym, którzy kupili takie na przykład „Kind Of Blue” jako nowość ponad pół wieku temu.

Muzyczna zawartość „Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4” potwierdza intuicję producentów sprzed pół wieku. Nie ma żadnego przypadku w tym, że nagrania z 1958 roku niemal w całości ukazały się dawno temu, a te z 1955 czekały wiele lat na oficjalną premierę.

Z kolei obszernie udokumentowany okres początku lat siedemdziesiątych (2 krążki z zestawu) zawiera wiele nagrań oficjalnie premierowych, nie przynosi jednak żadnych istotnych nowości, bowiem fani mają zapewne w swoich kolekcjach wiele tych oficjalnych, jak i mniej oficjalnie wydanych koncertów zespołu z tego okresu.

Jakość techniczna wszystkich nagrań z zestawu, pomimo użycia oficjalnych archiwalnych taśm zarejestrowanych przez organizatorów nie jest jakaś szczególnie zachwycająca, choć jest akceptowalna, zarówno w zakresie dynamiki, jak i separacji poszczególnych instrumentów, nie utrudniając odbioru muzyki. Nie jest to jednak żadna techniczna rewelacja. Wiele koncertów z analogicznego okresu rozwoju technik rejestracji zachowało się w dużo lepszej technicznej kondycji.

Co zatem sprawia, że warto uzupełnić własną kolekcję nagrań Milesa Davisa o „Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4”? Nie tylko kolekcjonerska chęć posiadania wszystkich nagrań mistrza gatunku.

Najnowszy „The Bootleg Series” daje nam ważny i oficjalnie premierowy zapis koncertów z 1966 i 1967 roku. Założę się, że po kilku latach, kiedy wszyscy kupią już czteropłytowy zestaw, nagrania kwintetu z Wayne Shorterem, Herbie Hancockiem, Ronem Carterem i Tony Williamsem ukaża się jako osobne jednopłytowe wydawnictwo…

Ciekawa jest również historia koncertu z 1955 roku, w którym wystąpił zespół złożony z muzyków, którzy akurat wtedy nie potafili utrzymać własnych składów i z różnych względów artystycznych i życiowych w zasadzie byli bezrobotni – Zoot Sims, Gerry Mulligan, Thelonious Monk i Miles Davis… Takie to były czasy. Milesa Davisa nie było nawet w programie koncertu. Ten koncert był transmitowany przez radio, co dało okazję do zarobienia sporej ilości pieniędzy wydawcom bootlegów o jakości mało przekonującej, a w zasadzie uniemożliwiającej słuchanie muzyki z przyjemnością.

Trudno jednak było zrezygnować z tych nagrań Columbii w procesie selekcji materiału do „Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4”. To przecież właśnie dzięki temu występowi Miles Davis podpisał kontrakt z wytwórnią, a wiele biografii przypisuje część zasług niedoskonałości system nagłośnieniowego festiwalu, który zmusił trębacza do grania bezpośrednio do mikrofonu, co nadzwyczajnie wzmocniło potęgę i czystość tonu.

Reszta historii o występach Milesa Davisa w Newport i na europejskich edycjach tego festiwalu, zapisanych na 4 płytach zestawu „Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4” została błyskotliwie opowiedziana przez jednego z najlepszych krytyków jazzowych – Ashleya Kahna w obszernej książeczce dołączonej do zestawu. To ten tekst oraz zawartość muzyczna płyty numer 2 wystarczająco uzasadnia cenę zestawu. Reszta to już typowy bonus.

Miles Davis
Miles Davis At Newport 1955-1975, The Bootleg Series Vol. 4
Format: 4CD
Wytwórnia: Columbia / Legacy / Sony

Numer: 888750819529

09 marca 2017

Krzysztof Dys Trio - Toys

Encyklopedia wybitnych kompozycji, podręcznik historii jazzu, wycieczka w przeszłość, najwięksi z największych w subiektywnym wyborze niezwykłego zespołu. Szacunek dla tradycji połączony z dumną prezentacją własnych pomysłów artystycznych. Twórcza, subiektywna, momentami odkrywcza, starannie zaplanowana, przemyślana i niezwykle udana próba odczytania idei wielkich mistrzów kompozycji. Jeden z najlepszych dowodów na to, że warto uczyć się od najlepszych i korzystać z ich dorobku. Równie dobry przykład na to, że nie warto bać się kompozycji, które większość z nas zna w wykonaniu największych. Warto, a nawet trzeba mieć własne zdanie. Nie zawsze trzeba zrobić wszystko od nowa – bycie kompozytorem, twórcą, aranżerem, producentem, liderem i wykonawcą, a także wizjonerem i niestety często managerem, to często zbyt wiele.


Taką właśnie produkcję przygotował i dostarczył do naszych rąk za pośrednictwem wytwórni ForTune Productions zespół uznanych już muzyków, debiutujący w składzie, w którym powstał album „Toys” – Krzysztof Dys, Andrzej Święs i Krzysztof Szmańda.

Muzycy na warsztat wzięli kompozycje Herbie Hancocka, Wayne’a Shortera, Theloniousa Monka, Milesa Davisa i Horace Silvera. Miejsce znalazło się też dla Billa Evansa i Johna Coltrane’a. Na deser, skromnie umieszczona na końcu krążka, wcale nie gorsza kompozycja lidera – „Green In Blue”. Nieco zaskakująca wydaje się w tym towarzystwie obecność melodii Antonio Carlosa Jobima – „The Girl From Ipanema” – z pozoru błahej i chwytliwej melodii, która od lat jest grywana przez jazzowych mistrzów.

Umieszczenie w jednym szeregu z „Giant Steps”, „Criss Cross” i „The Sorcerer” chwytliwego przeboju Jobima wydaje się być niezrozumiałe. Dla mnie jednak to właśnie „The Girl From Ipanema” jest kluczem do zrozumienia pomysłu na cały album. Dekompozycja, wnikliwa analiza, próba poszukiwania istoty pomysłu autora w połączeniu z doskonałym użyciem formuły trzech akustycznych instrumentów to recepta na sukces. Wiedzą to od zawsze wszyscy pianiści, choć niewielu udaje się tak doskonale, jak Krzysztofowi Dysowi znaleźć właściwą równowagę.

Czasem dekompozycja staje się sportem podobnym do gry w bierki, które do granic absurdu sprowadzają japońscy pianiści wystawiają słuchaczy na próbę – ile nut można z kompozycji usunąć, żeby słuchacze jeszcze wiedzieli co jest grane? Część młodych muzyków chcących na siłę wyróżnić się na tle swoich mistrzów próbuje za bardzo i za szybko. To zwykle nie kończy się najlepiej, powstają projekty radykalne, o których zapominamy za szybko.

Niezwykle trudno odnaleźć muzyczną równowagę. To właśnie równowaga, na wszystkich możliwych polach, zarówno pomiędzy własną kreacją artystyczną a oryginalną myślą kompozytora, jak i ta opisująca relacje w zespole i ta pozwalająca zarówno na odrobinę wirtuozerskiego szaleństwa w granicach akceptowalnych przez słuchacza chcącego usłyszeć muzykę zespołu, a nie popisy solowe, które warto pozostawić na instruktażowy filmik przeznaczony dla młodszych kolegów po fachu.

To właśnie równowaga powoduje, że powstają płyty magiczne, do których chce się wracać. Niby wszyscy mają dziś te same instrumenty, możliwości realizacyjne i dostęp do wszelkich możliwych zapisów nutowych. Większość skończyła jakieś szkoły muzyczne i spędziła wiele długich wieczorów analizując najlepsze nagrania swoich idoli. Jednak tylko nieliczni potrafią z tego wszystkiego zrobić należyty użytek i nagrać tak doskonały album jak „Toys”.

Krzysztof Dys Trio
Toys
Format: CD
Wytwórnia: ForTune
Numer: 0115 073

06 marca 2017

Bela Fleck & The Flecktones – Flight Of The Cosmic Hippo

Country, a właściwie bluegrass, to muzyka, od której zaczynał Bela Fleck. Nie mogło stać się inaczej, jeśli pierwszą muzycznym idolem Beli Flecka był Earl Scruggs, a kiedy po krótkiej przygodzie edukacyjnej z waltornią jego mistrzem został Tony Trischka. Tak oto od urodzenia skazany na muzyczną karierę, dziedziczący imię po Beli Bartoku muzyk miał stać się mężem opatrznościowym wszystkich producentów banjo na świecie. To bowiem dzięki jego wirtuozerii i nieustannym poszukiwaniu nowych technik gry oraz niezwykłemu poszerzeniu repertuaru, świat po raz kolejny miał usłyszeć o tym nieco zapomnianym i zepchniętym do roli niszowego instrumentu niezbyt nowoczesnych odmian muzyki country.

Zaczęło się jednak od kilku niezłych, ale niekoniecznie odkrywczych albumów nagranych przez Belę Flecka w latach osiemdziesiątych dla wytwórni Rounder, mekki wyznawców klasycznego folku. Jego najbardziej znany i nowatorski zespół – The Flecktones powstał właściwie przez przypadek, jako w zamyśle jednorazowy skład na jeden z rozlicznych amerykańskich plenerowych festiwali folkowych w 1988 roku. W niemal niezmienionym podstawowym składzie obejmującym oprócz lidera, braci Wooten (basistę Victora i awangardowego, szalonego gitarzystę i perkusistę Roya – Futuremana) istnieje do dziś, choć ostatnio głównie jako koncertowa atrkcja, bowiem od wydania ostatniej płyty („Rocket Science”) minęło już niemal 7 lat.

Zespół The Flecktones czerpie z tradycji amerykańskiej muzyki rozrywkowej, jazzowej, bluesa i country, chętnie zapraszając do współpracy egzotycznych muzyków, tworząc spektakle nieporównywalne w zasadzie z żadnym innym muzycznym wydarzeniem. Jest jedyny w swoim rodzaju, a jego przynależność do jazzowego świata wyznaczają raczej projekty rozwijane niezależnie przez członków zespołu (jak choćby solowe nagrania Victora Lemonte Wootena) i improwizowane, szalone pomysły utrwalane na płytach koncertowych. Ważny udział w kilku płytach zespołu ma również znany z zespołu Oregon, grający w zasadzie na wszystkich drewnianych instrumentach dętych Paul McCandless, nazywany czasem jedynym jazzowym oboistą.

Sam Bela Fleck gra w zasadzie wszystko, udowadniając, że teoretycznie prymitywny brzmieniowo i nie oferujący zbyt wiele możliwości technicznych instrument, jakim jest banjo może więcej, niż wszystkim się wydaje. Ma na swoim koncie nagrania country i bluegrass – to oczywiste. Nagrywał ścieżki instrumentalne do dziecięcych bajek i przepiękne transkrypcje Bacha i Chopina. Nagrał zupełnie wymykającą się wszelkim próbom klasyfikacji gatunkowej płytę z Chickiem Corea („The Enchantment”). Ma na swoim koncie grubo ponad tuzin nagród Grammy w przeróżnych kategoriach (chyba nigdy nie zdobył tej nagrody w żadnej jazzowej kategorii). Razem z kolegami z zespołu nagrali też moją absolutnie ulubioną płytę z kolędami – „Jingle All The Way”, która jest najbardziej optymistyczną i pozbawioną religijnego i kulturowego patosu muzyczną ilustracją Świąt Bożego Narodzenia, jaką znam.

„Flight Of The Cosmic Hippo” to drugi album w dyskografii zespołu, wydany w 1991 roku. Trudno mi znaleźć inne jazzowe nagranie w tak doskonały sposób łączące przebojowe melodie ze skomplikowanymi harmoniami i niezwykłymi rytmicznymi układankami, zarejestrowanymi przez zespół, który w swoim składzie nie posiadał klasycznego perkusisty. Charakterystyczne dla brzmienia zespołu zderzenie funkowego basu Victora Wootena z elektronicznie przetworzonym brzmieniem banjo lidera brzmi dziś nieco staromodnie w związku z nadużyciem modnego w tamtym czasie cyfrowego pogłosu. Trudno odmówić jednak uroku chwytliwym melodiom skomponowanym przez lidera i błyskotliwej interpretacji „Michelle” Johna Lennona i Paula McCartneya z melodią zagraną przez Howarda Levy na harmonijce.

Niewiele jest tak pogodnych, melodyjnych, pozytywnych a jednocześnie niebanalnych i odkrywczych płyt z autorską muzyką. Chyba, że zerkniecie na półkę z pozostałymi nagraniami The Flecktones – tam znajdzie się ich jeszcze kilka.

Bela Fleck & The Flecktones
Flight Of The Cosmic Hippo
Format: CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 07599265622

05 marca 2017

Wynton Marsalis – Hot House Flowers

Wynton Marsalis w moim Kanonie Jazzu. Koniec świata…? Niekoniecznie. Naczelny kustosz historii muzyki improwizowanej potrafi grać na trąbce, tyle, że uważa co innego za swoje główne zajęcie. Jednak część jego nagrań z pewnością do Kanonu Jazzu trafić powinna. To nie tylko „Hot House Flowers”, ale również „Live At Village Vanguard”, czy „Joe’s Cools Blues” nagrane z ojcem – doskonałym pianistą Ellisem Marsalisem.

Nie ukrywam, że najchętniej przedstawiłbym Wyntona Marsalisa w Kanonie Jazzu za sprawą 7 płytowego zestawu nagrań z Village Vanguard, który jest moim zdaniem najdoskonalszym stricte jazzowym produktem Wyntona Marsalisa, jednak pomimo tego, że nagrania pochodzą z początku lat dziewięćdziesiątych, ukazały się w 1999 roku, musimy więc na ich Kanonizację poczekać do roku 2019. To już w sumie niedługo… „Live At The Village Vanguard” obejmuje różne jazzowe składy zespołu Wyntona Marsalisa – przeważnie klasyczne jazzowe combo z dwoma lub trzema instrumentami dętymi.

„Hot House Flowers” to album nagrany dekadę wcześniej, w 1984 roku z udziałem obszernej sekcji instrumentów smyczkowych. Pewnie taka gromada muzyków nie zmieściłaby się na scenie w Vanguard. To jednak nie ma znaczenia. Album młodego Wyntona Marsalisa z początków kariery to jedna z nielicznych produkcji z udziałem sekcji smyczkowej, której słucham z przyjemnością. To mistrzowsko zagrane ballady dalekie od smooth-jazzowego banału i przesłodzenia. Tu smyczki mają muzyczny sens, a nie służą jedynie zachęceniu niejazzowego słuchacza. Nie ma w nich również zbędnego w takich melodiach, jak „Stardust”, „Django”, czy „When You Wish Upon The Star” pseudoklasycyzującego patosu. A to spore osiągniecie, bowiem w latach osiemdziesiątych Wynton Marsalis nie tylko terminował w zespole Jazz Messengers Arta Blakey’a, ale również grywał na trąbce momentami nieznośnie czystym tonem Haydna i Mozarta, co miało go doprowadzić do jednej z najbardziej zdumiewających sesji nagraniowych w historii jazzu z wielką gwiazdą amerykańskiej opery Kathleen Battle (rok 1992 – album „Baroque Duet” wydany przez do bólu klasyczną oficynę Sony Classical).

Wyśmienite aranżacje znanych standardów przygotował współpracujący z Ronem Carterem aranżer - Robert Freedman i to jemu trzeba niewątpliwie przypisać część zasług w znalezieniu wyśmienitej równowagi pomiędzy brzmieniem jazzowego zespołu i sekcji smyczkowej.

To jednak przede wszystkim album Wyntona Marsalisa – niezwykle dojrzałego jak na swój wiek (miał wtedy dopiero 23 lata, choć zaczynał swoją profesjonalną muzyczną drogę zanim skończył 8 lat) i kompletnego muzyka. Solo w utworze tytułowym przyniosło mu drugą już statuetkę Grammy za najlepszą solówkę (pierwszą dostał rok wcześniej za „Think Of One”).

Szkoda, że muzyczne drogi braci Wyntona i Branforda rozeszły się tak szybko i że obaj nieco za daleko odeszli od jazzowych ideałów. Jednak takie płyty, jak „Hot House Flowers” dowodzą, że jazz zawsze będzie najbardziej kreatywną formą muzyczną, szczególnie, jeśli spotkają się tak niezwykłe osobowości. Za każdym razem, kiedy w składzie widnieje nazwisko Kenny Kirklanda, żałuję, że nie zagrał więcej, że był tylko częścią sekcji akompaniującej rodzinie Marsalisów.

Niezależnie od okoliczności powstania, pozajazzowych aktywności lidera i jego dla wielu kontrowersyjnych poglądów mających często odzwierciedlenie w bieżącej muzycznej działalności, takie albumy, jak „Hot House Flowers” zawsze będą ozdobą każdej muzycznej kolekcji, przekonując nieprzekonanych, że jazz może również oznaczać pięknie napisane, świetnie zaaranżowane i genialnie zagrane melodie.

Wynton Marsalis
Hot House Flowers
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099746871024