07 kwietnia 2012

George Benson – Breezin’


Generalnie to ja tej płyty nie lubię. Jest zbyt oczywista. Wolę George’a Bensona z początków kariery, takiego bardziej jazzowego. Może nie miał jeszcze wtedy własnego brzmienia, ale grał absolutnie wyśmienicie. Warto wspomnieć choćby takie płyty jak choćby „It’s Uptown”, czy „The New Boss Guitar”. Ale to inne historie. Patrząc obiektywnie tamte płyty są wyśmienite, ale dość wtórne, a „Breezin’” ma trwałe miejsce w historii jazzu. Czy komuś się to podoba bardzo, czy nieco mniej. Mnie podoba się nieco mniej…

Nie luię tej płyty, ale od czasu do czasu do niej wracam. Może właśnie po to, żeby przekonać się, że dalej jej nie lubię, albo, że usłyszę w niej coś nowego?

„Breezin’” to ikona smooth jazzu, który nie zawsze był muzyczną tandetą, jaką często jest teraz. Kiedyś trzeba było się postarać. Od tej płyty właściwie ten gatunek się zaczął na poważnie.

Płyta powstała w 1976 roku, kiedy George Benson był już uznanym jazzowym gitarzystą. Dzięki temu albumowi stał się światową supergwiazdą muzyki popularnej. To z pewnością zmieniło jego życie, choć komercyjnego sukcesu związanego z tą płytą już nigdy nie udało mu się powtórzyć.

Ta płyta nie miała chyba być jakimś szczególnym produktem. Materiał wybrano na nią dość przypadkowo. W dodatku nieco niespodziewanie George Benson zdecydował się zaśpiewać „This Masquerade”. To w zupełnie nieoczekiwany sposób otworzyło mu drogę do list przebojów muzyki popularnej, gdzie hity instrumentalne ciągle były czymś właściwie niespotykanym.

George Benson skomponował na tą płyte tylko jeden utwór – „So This Is Love?”, który przeszedł w towarzystwie największych przebojów tego albumu zupełnie bez echa. Utwór tytułowy był już w świecie jazzu znany. Grywał go choćby Gabor Szabo, a napisał go Bobby Womack. A „Affirmation” napisał Jose Feliciano.

W dzisiejszych wersjach cyfrowych, producenci często dodają „Down Here On The Ground” – filmowy klasyk Lalo Schifrina i „Shark Bite” – kolejną kompozycję lidera – obie nagrane w czasie sesji do tego albumu w zimie 1976 roku. Dodatkowo istnieje również tzw. Radio Edit piosenki „This Masquerade” – nieco inaczej zgraną wersję przeznaczoną do prezentacji radiowych.

Ta płyta to nie tylko świetna gitara lidera, ale też równie dobre brzmienia mooga Ronnie Fostera, bębny Harveya Mansona i druga gitara Phila Upchurcha. No i łatwo rozpoznawalne aranżacje Clausa Ogermana, choć tu wyjątkowo bez całych sekcji smyczków. To prawdę powiedziawszy jedno z najbardziej udanych nagrań Clausa Ogermana, jakie pamiętam. Zwolennicy nieco bardziej jazzowego jazzu nie powinni tej płyty od razu odrzucać. Część z fanów gatunku nigdy w całości tej płyty nie słyszała, a uważa, że jeśli to był komercyjny sukces, to nie może być nic dobrego. Nic bardziej mylnego, choć istotnie to płyta, która ma dwa oblicza. Jedno z nich jest czysto smooth jazzowe, komercyjne. To muzyka, która może każdemu towarzyszyć w dowolnym momencie, od kuchni do sypialni, czy samochodu, a jednocześnie nie obrazi uszu nawet najbardziej wyczulonego na muzyczny banał fana dobrej muzyki. Jeśli poświęcić jej więcej czasu, znajdziecie w niej dużo dobrego jazzu, tyle, że nieco schowanego pod komercyjną otoczką, która przyniosła George’owi Bensonowi fortunę.

Ja i tak tej płyty nie lubię, ale to ważne nie tylko z historycznego, ale również muzycznego punktu widzenia nagrania, które doceniam i nawet czasem po ten album sięgam, głównie wtedy, kiedy w domu pojawiają się nieco mniej jazzowi znajomi.

George Benson
Breezin’
Format: CD
Wytwórnia: Rhino / Warner
Numer: 081227671327

06 kwietnia 2012

Simple Songs Vol. 51


Autorem pomysłu na audycję jest Bernard Maseli. W czasie wywiadu zapytałem go, jaki pierwszy standard przychodzi mu na myśl… To było „Satin Doll”. Tak więc w tym tygodniu będzie opowieść o „Satin Doll”. To standard, który ma wielu autorów. To też jeden z tych, w sumię będących w mniejszości jazzowych standardów, który został napisany od początku do końca przez muzyków jazzowych, choć historia jego powstania nie jest do końca jasna. Najczęściej wymienianym kompozytorem „Satin Dol” jest Duke Ellington. To do niego z pewnością należy pierwsze fortepianowe, solowe wykonanie tej melodii. Niestety tej wersji nie udało mi się odnaleźć w moich zbiorach. Zaczniemy więc dość nietypowo – to będą organy Hammonda i perkusja. Zagrają Rhoda Scott i Kenny Clarke. Nagranie powstało w 1977 roku i pochodzi z albumu wydanego niedawno w serii Jazz In Paris.

* Rhoda Scott & Kenny Clarke – Satin Doll - Rhoda Scott + Kenny Clarke - Jazz In Paris Volume 34

„Satin Doll”, jak na jazzowy standard przystało ma też tekst. Co prawda wersja wokalna nie jest często spotykana, ale jednak tekst jest i z pewnością jest jedno wykonanie, które jest dla tego tekstu niemal wzorcowe. To Ella Fitzgerald z orkiestrą Duke Ellingtona – czyli kompozytora… Choć nie do końca, ale o tym w dalszej części audycji. Teraz posłuchajmy fragmentu z 8 płytowego wydawnictwa zarejestrowanego na Lazurowym Wybrzeżu we Francji w 1966 roku. Melodia powstała w 1953 roku, a tekst, autorstwa jednego z etatowych jazzowych tekściarzy tamtych czasów – Johnny Mercera jakieś 3 lata później.

* Ella Fitzgerald & Duke Ellington Orchestra – Satin Doll - Cote d'Azur Concerts – CD2

„Satin Doll” napiał Duke Ellington, ale czy na pewno? Wiele źródeł wskazuje na co najmniej współautorstwo Billy Strayhorna… Wiele utworów napisali wspólnie, często też można znaleźć opinie, że to Billy Strayhorn komponował, a Duke Ellington dawał nazwisko… Pewnie pracowali razem, tym bardziej, że większość ich kompozycji związana jest z aranżacją na orkiestrę, a w tym Billy Strayhorn był mistrzem…

Jak na standard przystało, „Satin Doll” można grać na różnych instrumentach i improwizować właściwie w każdą stronę. Tak też będzie tym razem. W roli głównej wystąpi Jaco Pastorius, a oprócz niego zagrają Bireli Lagrene (gitara) i Thomas Borocz (perkusja). To też jeden z wielu przykładów, że klasyki można grać nowocześnie…

* Jaco Pastorius – Satin Doll - Live In Italy

Kontynuując opowieść o autorstwie „Satin Doll”. Wiemy już o Duke Ellingtonie, Billy Strayhornie i tekście Johnny Mercera. Ale to nie wszystko. Z okazji 70 rocznicy urodzin Duke Ellingtona w jednym z muzycznych periodyków w USA swoje życzenia dla jubilata w formie ogłoszenia zamieścił Earl Hines. Oprócz życzeń umieścił małym tekstem dopisek „Pamiętaj, to ja napisałem Satin Doll”. Nigdy nie wyjaśniono, o co chodziło… Nigdy też nie doszło do formalnego sporu o prawa autorskie. Taka historyczna ciekawostka.

Teraz będzie kolejne nietypowe wykonanie – zagrane na 2 kontrabasy – Michael Moore i Rufus Reid. Nagranie pochodzi z płyty „Doublebass Delight” z 1995 roku.

* Rufus Reid & Michael Moore – Satin Doll - Doublebass Delight

Teraz będzie kącik polski. Zaśpiewa obiecujący na początku swojej równie szybko zakończonej, jak widowiskowo rozpoczętej kariery, zespół wokalny Sound Office z Wrocławia.

* The Sound Office – Satin Doll / Usmiechniete Kwiaty - Moonlight Serenade

Po tych muzycznych eksperymentach i ciekawostkach, wróćmy do poważnych jazzowych nazwisk. Nie było jeszcze gitary, więc należy wybrać coś naprawdę klasycznego. Zagra Wes Montgomery z płyty „A Dynamic New Sound” z 1959 roku w towarzystwie Melvina Rhyne’a na organach Hammonda i Paul Parker na perkusji.

* Wes Montgomery Trio – Satin Doll – A Dynamic New Sound

„Satin Doll” można też zagrać nieco bardziej dynamicznie. Kolejne nagranie będzie pochodziło z dość niezwykłej płyty nagranej w 1973 roku przez Paula Gonsalvesa (saksofon tenorowy) i Roya Eldridge’a – „Mexican Bandit Meets Pittsburg Pirate”. Ta płyta brzmi dokładnie tak jak się nazywa, a dziś posłuży nam za przykład saksofonowo – trąbkowej, czyli ogólnie mówiąc dętej interpretacji „Satin Doll”.

* Paul Gonsalves with Roy Eldridge – Satin Doll - Mexican Bandit Meets Pittsburgh Pirate

A teraz, praktycznie na koniec zostawiłem sobie muzyczną perełkę. Zagra Michel Petrucciani. On potrafił jak nikt inny grać melodie Duke Ellingtona w sposób wydobywający z nich wszystko, co najlepsze. Te wszystkie melodie, które znamy z orkliestrowych wykonań orkiestry Duke Ellingtona, na fortepianie za sprawą Michela Petruccianiego nabierają nowego wymiaru, a inwencja w improwizacji jest wprost niezwykła. To mój dzisiejszy faworyt… Cała płyta jest niezwykła.

* Michel Petrucciani – Satin Doll – Promenade With Duke

Na koniec w małym fragmencie na saksofonie zagra Johnny Hodges, a na fortepianie Billy Strayhorn.

* Johnny Hodges – Satin Doll - Blues-A-Plenty

Za pomysł Bernardowi Maseli serdecznie dziękuję…

05 kwietnia 2012

Gregoire Maret – Gregoire Maret


Gregoire Maret jest jednym z najbardziej zapracowanych sidemanów w branży. Chce grać dużo i na swoim instrumencie potrafi wszystko. Genialnie dopasowuje się do każdej muzycznej konwencji. 12 marca w Stanach Zjednoczonych ukazała się jego debiutancka płyta solowa. Kiedy rozmawiałem z nim kilka miesięcy temu, w jednym z warszawskich studiów nagraniowych wspominał, że płyta już jest prawie gotowa, ale powstaje nieco w biegu i pewnie ukaże się na wiosnę. Na rynku amerykańskim jest już dostępna, w Europie data premiery nie została jeszcze ustalona, ale dla tych, którzy cenią sobie jego unikalne brzmienie Ocean przeszkodą nie będzie.

Jaka to płyta? Właśnie taka jakiej się spodziewałem, kolorowa, nieco ilustracyjna, z pozoru łatwa i przyjemna i tak można na nią patrzeć. Każdy z utworów jest gotowym przebojem promującym jakiś nieistniejący film… Każdy opowiada jakąś historię. Te historie, w głowie każdego słuchacza będą wyglądały inaczej. Większość jednak, za sprawą brzmienia harmonijki chromatycznej lidera jest optymistyczna i w języku filmowym „dobrze się kończy”.

Gregoire Maret jest największym odkryciem jazzowej harmonijki od czasu Tootsa Thielemansa. To największy komplement, jaki można usłyszeć, bowiem Tootsa Thielemansa świat jazzu odkrył w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Harmonijka chromatyczna, to instrument o pięknej barwie, stąd też muzycy na nim grający są bardzo poszukiwani. Gregoire Maret znalazł jednak czas i pomysł na solowy projekt i z pewnością dobrze ten czas wykorzystał.

Gdybym posługiwał się regułami, którymi zazwyczaj kieruję się kupując nowe płyty, tej bym z pewnością nie kupił. Mamy tu mieszaninę tematów własnych i ogranych przebojów zarówno jazzowych (Pat Metheny, George i Ira Gershwin), jak i tych bardziej popularnych (Ivan Lins, Stevie Wonder). Właściwie w każdym nagraniu zmienia się nieco skład. Mamy też gwiazdy w roli wisienek na torcie – kandydatów (przynajmniej w Europie) murowanych na dodatkową zachęcającą naklejkę na okładkę – Cassandrę Wilson. Marka Kibble’a i Alvina Chea z Take 6, Marcusa Millera Raula Midona i Tootsa Thielemansa. Płytę nagrano w wielu różnych studiach w różnym czasie. Stosując pewne uproszczenie, które wypracowałem sobie przez lata – to wszystko razem zwykle oznacza – omijać z daleka!

Tym razem jest jednak nieco inaczej. Brzmienie, mimo zmieniających się składów jest zaskakująco spójne. Smyczki, które pojawiają się w tle mają muzyczny sens. Gwiazdy, które wymieniłem  nie tylko dekorują okładkę, ale ich udział wnosi coś ważnego. Gwiazdorski skład zespołu (Federico Gonzales Pena, James Genus, Clarence Penn, Bashiri Johnson, Brandon Ross, Jeff Tain Watts, Mino Cinelu, ufff….) nie gwiazdorzy, tylko gra dla lidera. To przecież absolutna elita sesyjnych muzyków z całego świata…

Jest też polski akcent – w utworze „O Amore E Meu Pais” na kontrabasie gra Robert Kubiszyn, a orkiestrę Sinfonia Viva aranżował niestrudzony Krzysztof Herdzin.
Niektórzy usłyszą na tej płycie smooth jazzowe aranżacje i gładkie melodie. I dobrze usłyszą. One też tam są, ale dajcie tym nagraniom nieco więcej czasu. Tam jest dużo więcej. Absolutnie wybitna harmonijka, świetne momenty gitarowe, Cassandra Wilson w najlepszej formie (co nie należy ostatnio do zjawisk często spotykanych).

To płyta z przebojami. Każdy utwór jest osobną miniaturką. Gdyby istniały jeszcze single… Wybrałbym na początek „Travels” Pata Metheny z wyśmienitym Brandonem Rossem zastępującym kompozytora na gitarze. Kolejne pewniaki, to „O Amore E Meu Pais” – deut z Tootsem Thielemansem, „Mahnia Du Sol” z Raulem Midonem – to będzie gratka dla wielbicieli Pat Metheny Group z najlepszego wczesnego okresu tej formacji i „Children’s Song” ze świetną perkusją i równie ciekawym solem lidera.

Być może wolałbym usłyszeć Gregoire Mareta w magicznej mainstreamowej sesji jazzowej zarejestrowanej w czasie jednej długiej nocy gdzieś w nowojorskim studio… Takich płyt jak Tootsa Thielemansa z Billem Evansem („Affinity”) wiele nie ma. Ja jednak już dziś wiem, że takie płyty, a może nawet lepsze w dyskografii Gregoire Mareta pojawią się już niedługo. Ja z pewnością sięgnę po nie z olbrzymim zainteresowaniem.

Gregoire Maret
Gregoire Maret
Format: CD
Wytwórnia: Edne
Numer: EDM-CD -2413

03 kwietnia 2012

JazzPRESS – kwiecień 2012


Właśnie ukazał się nowy numer naszego radiowego miesięcznika JazzPRESS. Całkiem za darmo możecie pobrać plik pdf ze strony www.radiojazz.fm




W numerze znajdziecie jak zwykle recenzje płytowe, zapowiedzi koncertów i nowych płyt, wywiady i relacje z koncertów. W tym numerze mój udział jest nieco mniejszy niż zwykle, jednak już za miesiąc następny numer, nad którym zaczynamy pracę już dzisiaj. Marzec i kwiecień, to dość tradycyjnie już nieco mniej koncertów, przynajmniej tych największych sław. Przed nami jednak sezon letnich festiwali. Będzie więc sporo nowych tematów. W numerze kwietniowym znajdziecie moją relację z koncertu The Intuition Orchestra obficie udekorowaną sporą ilością zdjęć. W kalendarium jazzowym znowu udało się znaleźć znaną jazzową płytę, którą nagrano każdego dnia kwietnia… Te poszukiwania wcale nie są  łatwe…

01 kwietnia 2012

Bugge Wesseltoft – Songs


To nie będzie żart prima-aprilisowy, a historia prawdziwa. Płyta też jest całkiem realna, choć może od razu wyleję na wydawcę (Jazzland / Universal) swój jedyny żal. On na szczęście dotyczy szaty edytorskiej, a nie jakości muzyki. Otóż po raz nie wiem już który chcę w tym miejscu wyrazić niezadowolenie, a raczej wściekłość związaną z wydawaniem płyt bez żadnego słowa wstępnego i w papierowej kopercie sprawiającej, że płyty właściwie nie powinno się z niej wydobywać, bo się porysuje. A jak się jej wydobywać nie będzie, to za kilka lat i tak brzegi krążka zintegrują się z klejem użytym do sklejenia owej okładki i jakiejś części, lub całej muzyki nie odczytamy. Być może powinienem wyjąć płytę raz, skopiować ją i umieścić w jakiejś chmurze, czy coś tam, ale one też raz na jakiś czas kasują wszystkie dane, albo wysyłają prawomyślnym użytkownikom niezbyt miło brzmiące i pełne prawniczego bełkotu pisma o podejrzeniu piractwa. Może jestem staromodny, ale lubię płytę winylową, z konieczności CD i własną wygodną kanapę stojącą przed całkiem pokaźną aparaturą do odtwarzania dźwięku wyprodukowaną w czasach, kiedy jedynym zastosowaniem komputera PC było napisanie krótkiego tekstu, a wielkim osiągnięciem technologii wydrukowanie go z polskimi znakami… Zgubiliście się???

Ten tekst jest o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. I tu właśnie od nazwiska lidera i jedynego muzyka zaczyna się cała opowieść. Opowieść o tym , że niektórzy robią swoje, inni tylko krytykują. To jest opowieść, w której płyta „Songs” zajmie dziś ważne miejsce.

Przechodziłem dziś rano obok pewnej kanapy w Galerii Mokotów w Warszawie, gdzie po raz pierwszy spotkałem naszego Naczelnego, a może nawet Nadnaczelnego. Byłem tym spotkaniem ciężko przerażony, bo sam się o nie poprosiłem, mając nadzieję, że w związku z tym, że trochę o jazzie wiem, pozwoli mi choć posiedzieć gdzieś w 3 rzędzie radiowego studio i już po paru latach parzenia kawy zbliżyć się nieco do naszego mikrofonu. Stało się jednak inaczej, Jurek powiedział coś., czego w związku z targającym mną zdenerwowaniem dziś już nie pamiętam, ale z czego mniej więcej wynikało, że może pojutrze o 19.00 i tak co tydzień… I miał na myśli moją własną audycję, a nie parzenie kawy wszystkim Wielkim Redaktorom…
Zgubiliście się???

To ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Ten związek zaraz stanie się oczywisty. Porządkując stare domowe archiwa i przenosząc sterty różnych papierów do kosza, niszczarki, lub na makulaturę, część ciekawych tekstów, w tym z różnych jazzowych periodyków skanuję i zostawiam sobie na przyszłość do ewentualnego wykorzystania, lub pokazywania młodszemu pokoleniu, jak to kiedyś było. Ten nieco pracochłonny sposób wymaga przejrzenia każdego wycinka, każdej gazety i podjęcia decyzji, co wyrzucić, a co zeskanować. Zadanie to beznadziejne, bo wciąga na tyle, że zamiast przeglądać czytam od nowa… Tekst związany z „Songs” Bugge Wesseltofta, który przypomniał mi się w związku z tą płytą, nie był wywiadem z artysta, ani monografią opisującą jego twórczość. Uznałem, że do tego akurat tekstu nie będę chciał wrócić i zawierający go numer Jazz Forum sprzed jakiś 10 lat wylądował już w zasobniku na makulaturę. A był to tekst krytyczny związany z działalnością przeżywającego wtedy osobową i techniczną transformację RadiemJAZZ.FM. Autor w sumie dość sprawnie wysuwał zarzuty, omijając nazwiska, zajmując jakieś 3 lub 4 strony pisma uwagami w rodzaju – nie znają się (nigdy z konkretnym nazwiskiem), około jakiejś godziny pomylili się … (znowu bez nazwiska) i tak to szło. Wtedy pomyślałem sobie, że krytykować z pewnością warto, ale są tacy, co nic więcej w życiu nie robią. Jeśli przez jakiś przypadek autor owego tekstu przeczyta ową historię, zapraszam do mikrofonu tak, żeby to inni mogli jego pokrytykować. Co to ma wspólnego z Bugge Wesseltoftem. Bardzo dużo, bowiem jednym z najważniejszych zarzutów w stosunku do ówczesnego zespołu RadioJAZZ.FM było to, że niewymieniony z nazwiska autor pozwolił sobie na angielską wymowę nazwiska tego znakomitego pianisty, co jest błędem absolutnie dyskwalifikującym całe radio w ogólności i w szczególe, na które właściwie należałoby zrzucić bombę, a lej zakopać i zapomnieć.

Otóż w całości się z tym nie zgadzam. Wolałbym słyszeć we wszystkich polskich rozgłośniach świetną muzykę opatrzoną kompetentnym komentarzem z najbardziej nawet wykręconymi nazwiskami. Pewnie większość z fanów jazzu wołałaby, ale tak się raczej nie wydarzy. Na naszej ukochanej muzyce nie da się zarobić, bo my chcemy kupować tylko płyty. Nasi idole nie grają w filmach, nie kupujemy koszulek i czapeczek z ich podobiznami, nie są gwiazdami Facebooka, Youtube’a i czegoś tam jeszcze. Nie są, bo nie chcą być, wolą grać muzykę…
Zgubiliście się???

To ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Tak się już porobiło, że zdaniem wielu tylko Wynton Marsalis wie, co to prawdziwy jazz. Nie jestem Wyntonem Marsalisem, więc nie wiem. Wiem jednak, i to dla mnie w sumie dużo ważniejsze, jaka muzyka moje uszy cieszy, a jaka słuchaczy, którzy muzyki słuchają, a nie przechodzą obok niej, obraża. Potrafię też o tym trochę opowiedzieć, co niektórym z Was sprawia przyjemność, o czym od czasu do czasu przekonuję się w świecie wirtualnym, a czasem i realnym. Wiem zatem, że twórcza dyskusja w redakcji o tym, że blues z Mali jest fajny, a disco-polo z Egiptu wciskane turystom jako egzotyczny afrykański folklor niekoniecznie. Żeby było jasne – nie mam nikomu za złe, że lubi sobie u fryzjera (ja z fryzjerów od lat nie korzystam…) posłuchać czegoś w rodzaju kolejnej wersji „El Habibi” Amira Diaba (nie szukajcie w internecie – jeśli czytacie ten tekst, raczej się Wam nie spodoba…).

Nie mam też zamiaru na muzyce zbić fortuny, wolę się nią cieszyć. Nie mam zatem wydawnictwa na Jersey, albo Kajmanach. Moim jedynym związkiem z rajami podatkowymi jest, co sobie chwalę, niezrealizowane marzenie obejrzenia wyścigu Tourist Trophy na wyspie Man. Z czasem, może będę też wolał pogrzać kości na egzotycznych plażach, na razie uważam to za nudne zajęcie. Tak więc nie założę wydawnictwa, które będzie czekać mityczne 50, albo 70 lat z kalendarzykiem w ręku i kaleczyć moją ulubioną muzykę wydawaniem na przykład 10 płyt Milesa Davisa za 50 złotych w pudełku opatrzonym 4 stronicową książeczką, tylko dlatego, że już można i Miles Davis Estate może jedynie na to ze smutkiem popatrzeć.

Dziś nawet płyty nagrane współcześnie wydawane są bez tekstu wprowadzającego, czegoś, co branża nazywa „Liner Notes”, a polskiego odpowiednika nie było i chyba nie będzie, bo to gatunek wymierający jak widać na przykładzie choćby „Songs” Bugge Wesseltofta. Jakby ktoś chciał, to w ramach wolnego czasu, zupełnie za darmo, jak muzyka dobra, mogę mu ów wstępniak napisać… Na pewno będzie lepszy od braku nawet jednego słowa na okładce…

A teraz trochę o „Songs”. To wyśmienita płyta. Wypełniona jazzowymi standardami, a to zadanie dla muzyka niełatwe. Zawsze będziemy porównywać z innymi, tymi najlepszymi. Na tej płycie nie ma ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Jest wyważona, ostatnio często mówimy, zbalansowana, choć ja wolę prościej – zwyczajnie piękna. Może nieco zbyt mroczna, choć takie było założenie.

„Songs” to dekonstrukcja melodii, próba poszukania w znanych wszystkim kompozycjach drugiego dna. To poszukiwanie z sensem, a nie wydziwianie na siłę. To muzyka wciągająca i angażująca słuchacza, dźwięki, obok których nie można przejść obojętnie. Tak, jest skandynawska, ale nie w sposób znany z nagrań ECM. Ona jest przemyślana, do czego w Norwegii skłaniają długie wieczory… Porównanie do Keitha Jarretta nasuwa się samo. „Songs” jest równie dobra jak najlepsze jego solowe nagrania standardów.

Może mówiąc do mikrofonu nie będę miał wyśmienitego norweskiego akcentu, ale postaram się na tyle, żebyście zrozumieli, po jaką płytę warto pójść do sklepu…

Bugge Wesseltoft
Songs
Format: CD
Wytwórnia: Jazland / Universal
Numer: 602527917337