09 maja 2020

Krystyna Stańko – Aquarius

Przegapiłem ten album, kiedy ukazał się mniej więcej rok temu. W sumie, to może nawet nie przegapiłem, jakiś mail pewnie pojawił się w mojej skrzynce pocztowej, choć jeśli nawet tak było, to zignorowałem go. Jeśli go zignorowałem, to tylko dlatego, że co do zasady nie przepadam za płytami z jazzowymi standardami nagrywanymi przez wokalistki z dużą grupą instrumentów smyczkowych.


Autorka albumu „Aquarius” – Krystyna Stańko jako jedna z pierwszych odpowiedziała na nasze redakcyjne wezwanie związane z potrzebą wsparcia naszych rodzimych twórców w trudnym czasie, kiedy sprzedaż płyt jest mocno utrudniona. Tym razem jednak maili było mniej, a oprócz listy utworów i zapowiadającego gatunek, którego nie lubię zdania o uczestnictwie w nagraniu orkiestry Sinfonia Viva, zobaczyłem na ekranie nazwisko Krzysztofa Herdzina. Nie mam nic przeciwko muzykom z tej orkiestry ani żadnej innej orkiestry. Zwyczajnie nie przepadam za smyczkami i tyle.

Do spędzenia cichego poranka, które się teraz zdarzają, bez telefonów i innych oznak normalnego niestety funkcjonowania świata dochodzących zza okna, skłoniła mnie szybkość reakcji Krystyny Stańko, udział Krzysztofa Herdzina i całkiem zgrabnie wyglądająca lista standardów zaproponowanych przez artystów na tej płycie. Nie chcę wytworzyć wrażenia, że w cotygodniowej Płycie Tygodnia teraz pokazuję Wam jakieś gorsze albumy, bo nie ma lepszych. Wcale tak nie jest. Od wielu lat żyję w niewielkim stresie związanym z tym, że może okazać się którejś soboty, że nie mam ciekawej nowej płyty na poniedziałek. To się jednak nigdy nie zdarzyło i nie zdarzy się mimo wszystkich plag nawiedzających świat w ostatnich dniach.

Samoograniczenie, do którego zobowiązałem się prosząc za pośrednictwem redakcyjnego Facebooka o propozycje polskich płyt oczywiście z jednej strony ogranicza mój wybór do jakiegoś skromnego jednego procenta światowych nowości. Być może w innej sytuacji nie sięgnąłbym po „Aquarius” nigdy. Kiedy już dostarczone pliki przyjęły w zasadzie jedyną strawną dla mnie cyfrową postać płyty, którą mogłem umieścić w domowym odtwarzaczu, szybko zrozumiałem, że rok temu sporo straciłem. Dalej nie lubię Dona Sebeskiego i innych mistrzów multiplikacji brzmienia skrzypiec, altówek i wiolonczeli. Lubię za to mistrzostwo Krzysztofa Herdzina i barwę głosu Krystyny Stańko, która oprócz tego, że mi się podoba, ma cechę wielkich muzycznych mistrzów i mistrzyń – rozpoznaję ją na odległość dzielącą mnie od głośników i już po kilku dźwiękach otwierającego album „Aquarius” utworu „Once I Loved”. Od razu brzmi znajomo i przypomina mi album Pata Martino „El Hombre”, który też prawie zaczyna się od tego utworu. Nie mógł się zacząć, bo pierwszy utwór dedykowany jest ówczesnej żonie Pata Martino – „Waltz For Geri”.

Niektóre pomysły zapisane dźwiękami na płycie „Aquarius” brzmią zaskakująco. „All The Things You Are” Jerome Kerna, mimo że pojawił się na poświęconym mu Songbooku Elli Fitzgerald, częściej nagrywany jest przez gitarzystów i saksofonistów bez tekstu. W wykonaniu Krystyny Stańko, z wibrafonem (Dominik Bukowski) przypomniał mi klimat albumu „Place Vendome” The Modern Jazz Quartet i The Swingle Singers. Kameralną kompozycję Antonio Carlosa Jobima „This Happy Madness” nagraną przez samego kompozytora kilka razy pamiętam z wykonań Joe Hendersona i zaskakującego wokalu Dextera Gordona. W tym utworze Krystynie Stańko towarzyszy jedynie bas Piotra Lemańczyka. Brawo za ten pomysł.

Prowadzona jak zwykle fantastycznie przez Krzysztofa Herdzina orkiestra brzmi doskonale, w kilku miejscach pojawia się świetny Mateusz Smoczyński. Na bębnach czujnie rytm wyznacza Cezary Konrad – w sumie to gwiazdorski skład. Jednak na tle tych wszystkich gwiazd najważniejszy jest głos Krystyny Stańko. Za to, że nie zwróciłem Wam uwagi na tej album rok temu powinienem chyba przeprosić, ale albo o jego istnieniu nie wiedziałem, albo nie zainteresowałem się nim, bo przeczytałem, że to z orkiestrą… Wiem, że wszyscy musimy jakoś selekcjonować płyty, o których się dowiadujemy i które chcemy kupić, ale w tym przypadku prosty schemat zawiódł mnie na całej linii. „Aquarius” to doskonały album. Na pewno zorganizuję sobie lepiej brzmiąca płytę CD, pozbawioną brzmieniowych wad tej, którą sam zrobiłem na komputerze, jak już będzie okazja do wycieczki do najbliższego sklepu.

Krystyna Stańko
Aquarius
Format: CD
Wytwórnia: Stankoffamusic

08 maja 2020

Tommy Flanagan – Giant Steps: In Memory Of John Coltrane


To jedna z najważniejszych płyt sygnowanych nazwiskiem Tommy Flanagana, a jednocześnie w związku z repertuarem, stanowiąca dowód tego, jak bardzo cenił sobie i muzycznie wspominał współpracę z Johnem Coltrane’a. To również spore wyzwanie nagrać płytę z takimi kompozycjami bez udziału saksofonisty. A może żaden z wystarczająco dobrych saksofonistów nie chciał zaryzykować tak bezpośredniej konfrontacji z legendą?


To przecież właśnie Tommy Flanagan, oprócz Johna Coltrane’a był najważniejszym muzykiem legendarnej sesji (John Coltrane – „Giant Steps” z 1959 roku). Tak, czy inaczej, płyta „Giant Steps: In Memory Of John Coltrane” jest dobrym przykładem tego, jak można twórczo rozwijać muzyczne pomysły i kompozycje legendarnego saksofonisty nie uciekając w porywająco skomplikowane harmonicznie solówki saksofonu.

Płytę została nagrana w 1982 roku w Niemczech, a oprócz lidera zagrali na kontrabasie George Mraz i na perkusji Al Foster. Repertuar, to kompozycje z albumu „Giant Steps” i jeden utwór znany z płyty „Coltrane’s Sound” – „Central Park West”. Wszystkie utwory są autorstwa Johna Coltrane’a. Nagranie kompozycji z „Giant Steps” – płyty, w której stworzeniu uczestniczył Tommy Flanagan wydaje się oczywiste. Dlaczego w tym kontekście pojawiła się jedna kompozycja z „Coltrane’s Sound”? Może lider chciał przypomnieć światu o jednej z najbardziej niedocenianych płyt Johna Coltrane’a? A może zwyczajnie lubił tę kompozycję?

Ta wycieczka w stronę „Coltrane’s Sound” jednak w żaden sposób nie zaburza spójności repertuaru, podobnie jak nagranie „Naimy” w której na „Giant Steps” w 1959 roku zagrał Wynton Kelly.A jak brzmią kompozycje saksofonisty bez saksofonu? W wydaniu Tommy Flanagana, największego melodyka współczesnego fortepianu brzmią wyśmienicie. Niewątpliwie w „Naimie”, czy samym „Giant Steps” momentami brakuje saksofonu. Słysząc znane akordy trudno pozbyć się oczekiwania na wejście saksofonu.

To jednak wyśmienita muzyka. Tommy Flanagan po zakończeniu współpracy z Ellą Fitzgerald zaczął grać nieco ostrzej, tak jakby chciał przygotować się na nagranie hard bopowych interpretacji klasyki gatunku. Jednak w jego osobistym wydaniu kompozycje Johna Coltrane’a stają się materiałem szkoleniowym wydobywającym melodie z miejsc, w którym jego fortepian w sesji z Johnem Coltrane’em ginął nieco pod energetycznymi improwizowanymi solówkami saksofonu.

George Mraz i Al Foster dzielnie zastępują Paula Chambersa i Arthura Taylora, którzy zagrali z Tommy Flanaganem i Johnem Coltrane’m na płycie „Giant Steps”. George Mraz dostaje nawet kilka szans na zagranie solówki, jednak to wyłącznie Tommy Flanagan jest gwiazdą tej płyty, która należy do najlepszych z jego solowych nagrań.

Giant Steps: In Memory Of John Coltrane
Format: CD
Wytwórnia: Enja
Numer: 4015010402221

07 maja 2020

Tomasz Dąbrowski – When I Come Across

W dalszym ciągu gramy w Płycie Tygodnia po polsku i muszę przyznać, że nie mam uczucia wyboru mniej ciekawych produkcji. Z pewnością wybór jest mniejszy, ale mam nadzieję, że wystarczy nam ciekawych płyt do końca okresu przymusowego zamknięcia sklepów z płytami i studiów nagraniowych, powszechnie nazywanego światową samoizolacją. Przez chwilę miałem wątpliwości czy album Tomasza Dąbrowskiego można nazwać polskim, bowiem większość muzyków z Polską nie ma wiele wspólnego, a jako że to album instrumentalny to i tekstów po polsku na jego powierzchni brakuje.


Za to jeśli ktoś chciałby użyć okładki do czegoś innego, niż osłony na płytę, to może zrobić sobie z rysunku węża, albo ryby całkiem fajny tatuaż. Wzór gotowy, ciekawe, czy ktoś już wpadł na ten pomysł… Choć tatuażyści też ciągle nie mają zbyt wiele pracy.

Międzynarodowy skład dowodzony przez Tomasza Dąbrowskiego, lidera, doskonałego trębacza i kompozytora całego materiału muzycznego zawartego na płycie „When I Come Across” proponuje słuchaczom ciekawą wycieczkę po przeróżnych jazzowych stylach. Jeśli ktoś porządkuje swoją kolekcję kierując się muzycznymi stylami, z płytą Dąbrowskiego będzie miał mały problem. Nie uda się tej muzyce przypiąć żadnej etykietki ułatwiającej porównanie jej do czegokolwiek innego. Jest nowocześnie, bywa free jazzowo albo melodyjnie i balladowo. Podstawą brzmienia bywa trąbka albo jej duet z elektryczną gitarą.

Kwartet gra w składzie bez basu, którego rolę rytmiczną momentami przejmuje barytonowy saksofon, jednak otwarta forma kompozycji lidera nie wymaga istnienia czytelnego podziału na sekcję rytmiczną i instrumenty solowe. Zespół, używający nazwy Free4Arts stawia na zespołowe muzykowanie pozbawione klasycznych schematów standardowych jazzowych kompozycji. W efekcie materiał brzmi nowocześnie, jednak nie jest oderwany od kontekstu jazzowej historii.

Tomasz Dąbrowski ma w swoim dorobku pokaźną ilość albumów nagranych z przeróżnymi formacjami, zarówno w roli lidera, jak i trębacza zapraszanego przez wielu innych muzyków do współpracy. Mam jednak wrażenie, że działający w Danii muzyk jest dostrzegany i doceniany przez krytyków w Europie częściej niż w Polsce.

Mimo tego, co w dzisiejszych czasach nieuniknione, czyli równoległej realizacji wielu projektów, muzycy zespołu Free4Arts stawiają na najtrudniejszą formę muzykowania – kolektywną improwizację, która wymaga zwykle wielu godzin prób i setek koncertów. Free4Arts to spójny kwartet bez słyszalnego lidera, przykład zespołu, w którym powstaje nowa muzyczna jakość i nikt nie stara się popisywać indywidualnymi umiejętnościami. Chciałbym wierzyć, że skład utrzyma się dłużej, co pozwoli muzykom stworzyć nagrania naprawdę wielkie, a że możliwości i pomysły mają naprawdę nieograniczone, przekonać możecie się sięgając po album „When I Come Across”.

Na powierzchni tego krążka nie znajdziecie przebojowych melodii, nawet w jazzowym znaczeniu słowa przebój. To jednak album, z którym warto spędzić więcej czasu. Każdego dnia można odnaleźć tu coś nowego, niesłyszane wcześniej dźwięki, jakiś cytat, być może zresztą zupełnie niezamierzony. To muzyczna łamigłówka sprzyjająca zanurzeniu się w dźwiękowy świat i oddaleniu od nieciekawej rzeczywistości.

Tomasz Dąbrowski
When I Come Across
Format: CD
Wytwórnia: Audio Cave
Numer: 5905669566810

06 maja 2020

Jimmy Smith & Wes Montgomery - Jimmy & Wes: The Dynamic Duo

Jimmy Smith – człowiek, który upraszczając nieco tylko historię, uzupełnił jazzowe instrumentarium o organy Hammonda, równie szybko jak odkrył ten instrument, ustanowił pewien standard składu zespołu. W pobliżu Hammonda powinien znaleźć się gitarzysta. Jego rolę w zespołach Smitha przez wiele lat pełnił mało znany Thornel Schwartz, jednak kiedy była okazja, Smith sięgał po gitarzystów bardziej znanych i muzycznie ciekawszych. W obszernej dyskografii Smitha, obejmującej niemal 5 dekad, szereg muzycznych, często chwilowych fascynacji i pomysłów, o których dziś nie warto pamiętać, wiele jest albumów wybitnych. W szczególności tych, gdzie instrumentów stosunkowo niewiele i obok Jimmy Smitha pojawia się jakiś doskonały jazzowy gitarzysta.

Takich płyt możecie szukać na sklepowej półce z jego własnymi nagraniami. Do tych najdoskonalszych należy album nagrany wspólnie przez Smitha i Wesa Montgomery – Jimmy & Wes: The Dynamic Duo” z 1966 roku. Podobnie fantastycznych duetów możecie szukać nie tylko w dyskografii Jimmy Smitha, szczególnie z pierwszych 20 lat jego kariery, którą rozpoczął debiutem o trafnym tytule A New Sound... A New Star... Jimmy Smith at the Organ, Volume 1” w 1956 roku. Podobnie genialnych nagrań warto również poszukać w dyskografii tych, z którymi wtedy współpracował. Lista ulubionych gitarzystów Jimmy Smitha z początków kariery tworzy encyklopedię najlepszej hard-bopowej gitary - Wes Montgomery, Grant Green i Kenny Burrell. Do tego mniej znani, ale w towarzystwie Jimmy Smitha nagrywający swoje najlepsze albumy – Quentin Warren („Plays Fats Waller”, „Rocking The Boat”), Eddie McFadden („Cool Blues”), czy wspomniany już wcześniej Thornel Schwartz. W późniejszych nagraniach obok Jimmy Smitha na scenie i studiu stali między innymi Taj Mahal, Stanley Jordan, Larry Coryell, Al Di Meola, B. B. King, George Benson, Eric Gale i Mark Whitfield.

Tak więc historia bogatej, choć złożonej zarówno z płyt genialnych jak i takich za które producentów należałoby skazać co najmniej na zakaz wchodzenia do studia na parę lat, kariery Jimmy Smitha to historia jazzowej gitary. W jego dyskografii znajdziecie grubo ponad 20 albumów nagranych z Kenny Burrellem. W przypadku Wesa Montgomery takie albumy istnieją jednak tylko dwa – The Dynamic Duo” i „Further Adventures Of Jimmy And Wes” – oba nagrane w końcowym okresie kariery Wesa Montgomery – w 1966 roku. Ten drugi ukazał się krótko po śmierci Wesa w 1969 roku. Tak więc w jego dyskografii, jeśli nie liczyć kilku albumów nagranych z udziałem mało znanego Melvina Rhyne’a, współpraca z Jimmy Smithem jest unikalną sytuacją muzyczną stawiającą Wesa w pozycji równorzędnego partnera dla organisty.

Oba ich wspólne albumy należy traktować jako jedną całość. Powstały w czasie jednej, trwającej kilka dni sesji we wrześniu 1966 roku. Muzykom towarzyszy stała sekcja w postaci Grady Tate’a i Raya Barretto oraz liczne, a może nawet zbyt liczne grono instrumentów dętych. Wśród uczestników sesji znajdziecie kilka znanych nazwisk – Phil Woods, Melba Liston, Ernie Royal i Jerome Richardson. To jednak teatr dwóch aktorów – Jimmy Smitha i Wesa Montgomery. Zespół jest istotną, ale tylko dekoracją. W zasadzie bardziej cenię sobie nagrania klasycznych składów Hammond plus gitara bez wspomagaczy w postaci tuzina instrumentów dętych, ale w przypadku Jimmy Smitha i Wesa Montgomery’ego niestety taki materiał chyba nigdy nie powstał, a przynajmniej ja o wydaniu takich nagrań nic nie wiem.

To nie oznacza, że „The Dynamic Duo” jest materiałem muzycznie przegadanym. Wspólne sesje uważam za jedne z najciekawszych w twórczym dorobku Olivera Nelsona – aranżera odpowiedzialnego za ogarniecie sporej grupy muzyków grających na instrumentach dętych. Słuchając tego albumu ciągle jednak łapię się na tym, że czekam na momenty najlepsze, których jest całkiem sporo, czyli te, w których słychać nie zakłóconą innymi instrumentami genialnie brzmiący muzyczny dialog Wesa Montgomery i Jimmy Smitha. Ozdobą tego albumu jest oczywiście nawiązujący do wielu innych napisanych w stylu boogaloo przebój „O. G. D.”. Utwór, którego nie było w pierwotnej wersji albumu, mimo że powstał na tej samem sesji, co cały materiał. To nagranie po raz zostało wydane na płycie „Leonard Feather's Encyclopedia Of Jazz In The '60s Vol. 1: The Blues”. Szkoda, że Wes Montgomery i Jimmy Smith nie nagrali więcej i w mniejszym składzie. Album „The Dynamic Duo” jest genialny, choć ja chciałbym więcej…

Jimmy Smith & Wes Montgomery
Jimmy & Wes: The Dynamic Duo
Format: CD
Wytwórnia: MGM / Verve / Polygram
Numer: 731452144522

05 maja 2020

Roy Eldridge – Swingin' On The Town

Roy Eldridge z pewnością powinien mieć swój własny album w Kanonie Jazzu, pewnie nawet nie tylko jeden. Jest z tym jednak pewien kłopot. Wiele z jego fantastycznych nagrań ukazało się przed wymyśleniem płyty długogrającej. Dziś są zbierane na przeróżnych składankach, których jakość zarówno dźwięku, jak i danych opisujących nagrania budzi często wątpliwości. Dodatkowo, Roy Eldridge nie był typem urodzonego lidera i część jego doskonałych solówek pochodzi z nagrań dużych bigbandowych składów, gdzie gra wyśmienite solówki, jednak zebranie tych utworów w jednym miejscu i na jednym wydawnictwie (legalnym) jest z przyczyn organizacyjnych i prawnych w zasadzie niewykonalne.


Roy Eldridge urodził się w roku 1911, a muzyczną karierę zaczynał w wieku 16 lat. Wkrótce zauważył go Count Basie, choć jego pierwszym pamiętanym dziś i znanym z nagrań zespołem była orkiestra prowadzona przez Horace Hendersona. W roku 1930 Roy Eldridge, mając za sobą kilka profesjonalnych tras koncertowych, znalazł się w Nowym Jorku. Po raz pierwszy trafił do studia nagraniowego dopiero w 1935 roku w składzie orkiestry Teddy Hilla i kilka tygodni później w roli lidera małego składu towarzyszącego Billie Holiday. Wtedy też, zapewne z rekomendacji pamiętającego go z występów we własnej orkiestrze Horace Hendersona, Eldridge trafił do składu jego brata, bardziej znanego i pamiętanego do dziś Fletchera Hendersona. Wkrótce jednak Eldridge trafił do Chicago, gdzie razem ze swoim bratem – saksofonistą Joe Eldridgem utworzył zespół, który dokonał pierwszych nagrań, w których Roy pełnił funkcję lidera zespołu.

W 1941 roku Roy Eldridge dołączył do orkiestry prowadzonej przez Gene’a Krupę, w której debiutowała wtedy młoda Anita O’Day. W ten sposób stał się jednym z pierwszych czarnoskórych muzyków w białym big bandzie, co w 1941 roku było wydarzeniem dość niezwykłym. Według biografów Gene’a Krupy, Roy Eldridge kompletnie zmienił aranże zespołu, który pod jego wpływem zaczął grać ciekawy jazz, zamiast tandetnej muzyki tanecznej. Ciężko jest mi wyobrazić sobie zespół prowadzony przez Krupę grający tandetną muzykę, ale taka teza pojawia się w wielu historycznych przekazach, choć dokumentacja fonograficzna tej przemiany się nie zachowała. Dla orkiestry aranżował wtedy głównie Benny Carter, co po raz kolejny czyni tezę o małej ilości jazzu w repertuarze dość zagadkową. Zespół jednak wkrótce rozpadł się, Roy Eldridge publicznie oskarżał Anitę O’Day o prześladowanie rasowe, a lider został aresztowany za posiadanie narkotyków.

Krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej, Roy Eldridge znalazł się w składzie Jazz At The Phillharmonic Normana Granza, co gwarantowało mu sporą stabilność finansową i swobodę artystyczną. Grał z Ellą Fitzgerald, Countem Basie, Colemanem Hawkinsem, Benem Websterem i Lesterem Youngiem, a także innymi mistrzami swojego pokolenia. Jednak podstawę jego dyskografii stanowią jego własne albumy, do których nagrania często zapraszał największych – Oscara Petersona, Dizzy Gillespiego i Colemana Hawkinsa. Brał udział w spotkaniach na szczycie trębaczy, czego przykładem może być album „The Trumpet Kings Meets Joe Turner”, gdzie gra obok Gillespiego, Harry Sweets Edisona i Clarka Terry.

Roy Eldridge zmarł w 1989 roku, jednak z muzycznego życia wycofał się właściwie już w 1970 roku po pierwszym wylewie, od tego czasu grywał okazjonalnie na fortepianie i śpiewał w różnych zespołach, jeśli pozwalał mu na to stan zdrowia. Wśród tych, którzy mieli wpływ na styl gry Roya Eldridge’a, najczęściej wymienia się Rexa Stewarta i saksofonistów – Colemana Hawkinsa i Benny Cartera, o których powiedział kiedyś, że uczył się grać do ich solówek odtwarzanych z płyt. Przez całą swoją karierę grał swing w najlepszym stylu, jeśli jednak muzyczna sytuacja tego wymagała, perfekcyjne opanowanie instrumentu pozwalało mu zagrać o wiele więcej nut, niż wymagały tego standardowe big-bandowe aranże.

Album „Swingin’ On The Town” jako reprezentatywny dla muzycznego stylu Roya Eldridge’a wybieram z kilku względów. Płyta powstała w 1960 roku i jest jedną z tych, gdzie gwiazdą jest sam Roy Eldridge. Nie ma tutaj żadnego innego wielkiego nazwiska. Są za to nowocześnie brzmiące aranżacje przebojów w większości pochodzących z czasów świetności wielkich jazzowych orkiestr. Do tego album zawiera ciekawostkę w postaci otwierającej płytę kompozycji lidera, w której zagrał na wszystkich instrumentach – trąbce, fortepianie, basie i perkusji. Zapewne czekał na pozostałych muzyków w studiu, a może chciał wypróbować ustawienie mikrofonów, albo sprawdzić, co jest technicznie możliwe. Do pełni szczęścia brakuje może jakiegoś utworu zaśpiewanego przez Roya Eldridge’a, był bowiem również całkiem niezłym wokalistą. Tego jednak musicie poszukać na innych jego płytach.

Roy Eldridge
Swingin' On The Town
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Data pierwszego wydania: 1960
Numer: 3145598282

04 maja 2020

Piotr Damasiewicz & The Power Of The Horns Ensemble - Polska


Pamiętam album Alaman” grupy The Power Of The Horns nagrany w 2012 roku. Nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Uznałem, że jak dla mnie to jest tam wszystkiego trochę za dużo. Na koncertach grupa wypadała nieźle, budząc szczególny entuzjazm u młodszej części publiczności. Do niej się nie zaliczam, więc być może musiałem poczekać, aż muzycy zespołu nieco dojrzeją i ich kolejny album będzie bardziej odpowiadał moim muzycznym gustom. Polska” – najnowszy album, który firmuje już nie tylko grupa, ale też lider – Piotr Damasiewicz powstał w studio nagraniowym i jest podsumowaniem scenicznego doświadczenia zespołu działającego już niemal dekadę, choć występującego jedynie okazjonalnie. Owa okazjonalność wynikała raczej nie z braku chęci, ale przyczyn ekonomicznych, bowiem 9 osobowy skład jest trudniej sfinansować, przemieścić do miejsca koncertu i wyprodukować na scenie, niż kameralne jazzowe trio. Dodatkowo, większość muzyków zespołu ma sporo innych zajęć, więc pogodzenie terminów z pewnością również nie ułatwia codziennego funkcjonowania tak dużego składu. Czasy, kiedy liderzy zespołów płacili muzykom dniówki również kiedy nie było grania skończyły się grubo ponad 50 lat temu, a w Polsce w zasadzie nigdy tak nie było.


Album był całkiem niedawno szczegółowo opisany w JazzPRESSie w cyklu Top Note, jednak uznałem, że nie eliminuje to możliwości jego prezentacji w cyklu Płyta Tygodnia. Nie można odmawiać doskonałej muzyce kolejnej nagrody tylko dlatego, że ktoś inny (autorem recenzji w JazzPRESSie jest mój imiennik – Rafał Zbrzeski) był szybszy.

Sztuką jest zebrać duży zespół złożony z artystycznych indywidualności, muzyków, którzy mają na swoim koncie niezwykle udane solowe kariery na światowym poziomie (Dominik Wania i Maciej Obara nagrywający dla ECM) i tych, którzy są niezwykle zapracowani w wielu przeróżnych, zupełnie różnych projektach artystycznych i stworzyć z ich udziałem zespół proponujący publiczności spójną i łatwo rozpoznawalną wizję. Do tego trzeba niezwykle uzdolnionego muzycznie i silnego mentalnie lidera, jakim jest bez wątpienia Piotr Damasiewicz. Warto zauważyć, że skład zespołu od czasu nagrania albumu koncertowego „Alaman” zmienił się dość znacznie, co nie zaszkodziło jednak muzyce. Ewolucja ma jednak sens…

„Polska” to synteza polskich wątków jazzowych, wynikająca z miejsca i czasu, w którym dorastali muzycy pokolenia 40+ tworzącego zespół Power Of The Horns. Trudno uciec od Tomasza Stańki, Krzysztofa Komedy czy Tomasza Szukalskiego. Polski jazz to przecież nie tylko skrzypce. To również doskonałe kompozycje i wybitni instrumentaliści sprzed lat, którzy są dzielnie zastępowani przez muzyków młodszych pokoleń, dla których ci najwięksi są doskonałą inspiracją. Mam wrażenie, że przed kilkoma muzykami zespołu otwierają się możliwości na światową karierę na miarę naszych największych mistrzów.

„Polska” to album z kategorii tych, które dają niezłą rozrywkę na wiele dni, poszukiwanie inspiracji, a przede wszystkim doskonała współpraca wszystkich muzyków, którzy zwykle są liderami własnych projektów sprawia, że do albumu chce się wracać wielokrotnie. Może właśnie dlatego Power Of The Horns w wydaniu studyjnym podoba mi się bardziej. „Polska” to album dużo lepiej zagrany, dopracowany w każdym szczególe, choć ciągle spontaniczny i pełen muzycznego napięcia.

Żyję nadzieją, że kiedy świat zacznie już normalnie funkcjonować, znajdą się promotorzy chętni do organizacji koncertów zespołu i widzowie, którzy będą mieli wystarczającą ilość pieniędzy, żeby kupować na nie bilety. Wtedy Power Of The Horns powinni wyruszyć w trasę, czego sobie i Wam wszystkim życzę.

Piotr Damasiewicz & The Power Of The Horns Ensemble
Polska
Format: CD
Wytwórnia: Astigmatic / Proper / Asfalt
Data pierwszego wydania: 2019
Numer: AR011CD