Nareszcie chciałoby się powiedzieć,
nareszcie…
Fani
sporo musieli się naczekać na taką zwyczajną, zagraną po prostu, bez udziwnień
i niepotrzebnego filozofowania, jazzową płytę Stanleya Jordana. Być może to
właśnie muzycznych przyjaciół trzeba było, żeby powstała płyta gitarzysty –
lidera zespołu, a nie gitarowego wirtuoza. Nie znajdziecie tu zbyt wielu
gitarowych fajerwerków, choć to zdecydowanie gitarowa płyta. Znadziecie na „Friends” za to z pewnością
dużo wyśmienitego zespołowego grania i gwiazdorski skład.
Zawartość
muzyczna albumu to dobrze zbalansowana mieszanka znanych standardów i
kompozycji własnych lidera. Wśród tych pierwszych panuje prawdziwa stylistyczna
rozmaitość. Jest „Giant Steps” Johna Coltrane’a i
„Seven Comes Eleven” Charlie Christiana i Benny Goodmana. Jest też Neil Hefti, Bela
Bartok i Claude Debussy. Kompozycje własne Stanleya Jordana to nie jest może
jakaś szczególnie wybitna twórczość, trzymają jednak poziom i pozwalają na
nieco gitarowych popisów, choc ich ilość nie przesłania zespołowego charakteru
całości albumu.
Utwory
na płycie zostały nagrane w różnych składach. „Friends” to powrót lidera do
najlepszej sekcji, z jaką miał okazję grać – kontrabasisty Charnetta Moffetta i
perkusisty Kenwooda Dennarda. Wśród zaproszonych gości znajdziemy Kenny
Garretta, Nicholasa Paytona, Ronnie Lawsa, Reginę Carter i Christiana
McBride’a. Oczywiście są też gitarzyści, bowiem to gitarowe duety są pomysłem
lidera na tą płytę. Wśród nich brakuje być może jakiejś szczególnej
supergwiazdy z wielkim nazwiskiem, ale gitarzyści młodszego pokolenia występują
z reprezentacją nad wyraz dobrze dobraną. Grają więc na płycie Mike Stern,
Russell Malone, Bucky Pizzarelli i Charlie Hunter.
Płytę
otwiera kompozycja lidera „Capital J”, w której na gitarze gra jedynie Stanley Jordan.
To wyśmienite zespołowe granie z solówkami Kenny Garretta, Nicholasa Paytona,
Christiana McBride’a i oczywiście lidera. W tym utworze warto wyróżnić grę
Kenny Garretta, którego dawno nie słyszałem grającego z taką energią, jaką pamiętam
z jego płyt z początków kariery w rodzaju „African Exchange Student”, czy
„Stars & Stripes / Live”.
„Walkin’
The Dog” to muzyczny dialog lidera z Charlie Hunterem. Próżno tu jednak szukać
gitarowego wyścigu dwu wirtuozów instrumentu. To dobre jazzowe granie, a nie wirtuozerska
ekwilibrystyka, choć obaj gitarzyści grają tu wiele niełatwych do zagrania dla
innych dźwięków.
Duet
z Bucky Pizzarellim w „Lil’ Darlin’” jest z pewnością nieco mniej udanym
fragmentem albumu. Brzmi trochę tak, jakby każdy z muzyków zagrał po prostu
swoje. Trudno tu doszukać się muzycznej synergii.
Dalej
jest już za to dużo lepiej. „Giant Steps” to wyzwanie dla każdego muzyka. Ten
nieśmiertelny klasyk zagrany niezliczoną ilośc razy przez wielu wybitnych
instrumentalistów, w wykonaniu Stanleya Jordana to przede wszystkim nietypowy
skład – druga gitara w rękach Mike Sterna i niewielka pomoc perkusji Kenwooda
Dennarda. Podejście do ogranego standardu to dość nowatorskie…
„I
Kissed a Girl” to popis wirtuozerii Stanleya Jordana, który w sobie tylko znany
sposób gra jednocześnie jedną ręką na fortepianie, a drugą na gitarze. Jeśli
ktoś nie wierzy, że tak można, i że to ma muzyczny sens – powinien koniecznie
obejrzeć koncert lidera zarejestrowany w Paryżu i wydany na płycie Blue Ray lub
DVD pod tytułem „New Morning: The Paris Concert”.
„Samba
Delight” to dla mnie małe rozczarowanie, choć w sumie widząc w składzie Reginę
Carter nie spodziewałem się, że potrafi porzucić swój klasyczny, czysty i
sprawny technicznie, ale jednak pozostający nieco bez wyrazu ton skrzypiec.
Spodziewał się tego prawdopodobnie jednak Stanley Jordan, zapraszają
skrzypaczkę do wykonania tej właśnie kompozycji, gdzie elektryczne, agresywne
skrzypce zabrzmiałyby z pewnością dużo lepiej. Trudno jednak odmówić potencjału
zgrabnie skomponowanej melodii, granej kolejno przez saksofon, skrzypce i
gitarę.
„Seven Come Eleven” to gitarowe trio
lidera, Bucky Pizzarelliego i Russella Malone. To zaledwie zapowiedź tego, co mogłoby stać się
w studio, gdyby w takim skłądzie powstał cały album. Utrzymanie porządku i
spójności gry trzech gitarzystów, z których każdy lubi grać dużo i szybko nie
jest łatwe. Tu udało się znakomicie, dzięki czemu ten utwór jest jednym z
najlepszych fragmentów albumu. Wybór kompozycji do takiego gitarowego grania
jest również niezwykle trafny.
„Bathered
In Light” to utwór podobny w koncepcji do otwierającego album „Capital J”.
Znowu najważniejsze są trąbka i saksofon, a gitara pozostaje gdzieś z
boku. Jednak wybór „Capital J” na utwór
otwierający płytę wydaje się w porównaniu z „Bathered In Light” zupełnie
oczywisty w związku z tym, że ten ostatni to nieco słabsza kompozycja z
mniejszą ilością muzycznego ognia dającego szansę wykazania się instrumentom
dętym.
Kolejny
utwór to skrzypcowa improwizacja Reginy Carter na bazie jednego z tematów Bela
Bartoka. Nie słucham codziennie mistrzowskich wykonań Bartoka, więc trudno mi
wskazać dla tego utworu jakiś punkt odniesienia. Nie znam jednak żadnego innego
gitarzysty, który potrafi tak zagrać na fortepianie, jak Stanley Jordan… W
takiej muzycznej konwencji również Regina Carter wypada lepiej…
„Reverie”
Claude’a Debussy to okazja to pokazania gotarowej biegłości dla lidera, a
zamykająca album kompozycja „One For Minton” to rodzaj luźnego gitarowego jam
session pozwalającej gitarzystom uwolnić nieco więcej energii niż w pozostałych
utworach.
Cała
płyta ma charakter muzycznego szkicownika, sprawdzania różnych muzycznych
koncepcji. W związku z tym album nie jest może do końca spójny muzycznie. Daje
jednak nadzieję na to, że któryś z tych szkiców lider zechce przerobić kiedyś na
cały album w podobnym stylu…
Stanley Jordan
Friends
Format:
CD
Wytwórnia:
Mack Avenue
Numer:
673203106222