04 listopada 2011

Jimmy Giuffre 3 - The Easy Way


„The Easy Way” – czy to muzyka łatwa, prosta i przyjemna? Łatwa – niekoniecznie, wszystko zależy od tego, co chcemy w niej usłyszeć. Można przejść koło tej płyty obojętnie uznając, że to prosto zagrane łatwe melodie. Łatwa – z pewnością dostępna dla każdego, łatwa w dobrym znaczeniu tego słowa, z pewnością nie zbyt prosta i oczywista dla nawet bardzo wytrawnego słuchacza. Przyjemna – z całą pewnością, szczególnie w długi jesienny wieczór, kiedy już wszyscy pójdą w domu spać. To muzyka wciągająca, sprawiająca, że już po chwili oczekujemy na każdy kolejny dźwięk, z pozoru oczywisty, a jednak niekoniecznie banalny.

Album nagrało w 1959 roku 3 muzyków – grający na klarnecie (i czasem na saksofonach) Jimmy Giuffre, gitarzysta Jim Hall i kontrabasista Ray Brown. Płyta powstała w okresie, kiedy lider przeżywał wielką stylistyczną woltę, kończąc swoją przygodę z inteligenckim klasycznym jazzem z Zachodniego Wybrzeża, a jeszcze nie stał się jedną z najważniejszych postaci trzeciego nurtu i free jazzowej rewolucji Paula Bleya i Steve’a Swallowa. Dla Raya Browna, który w okresie nagrania tej płyty grał głównie z Oscarem Petersonem, sesja była rodzajem muzycznego wyzwolenia, dając mu możliwość zagrania rzeczy, które nie mieściły się w formule zespołu Petersona. Jim Hall już wcześniej nagrywał i koncertował z liderem. Muzyczne porozumienie wszystkich trzech muzyków wydahje się być magiczne, niezależnie od tego, czy grają znane tematy w rodzaju „Mack The Knife”, czy kompozycje napisane specjalnie do tej sesji.

W historii jazzu zdarzyło się wiele takich wyciszonych, magicznych sesji i koncertów. Każdy ze słuchaczy ma zapewne swoją listę takich płyt. „The Easy Way” to album, który można z powodzeniem postawić obok takich pozycji, jak „Jim Hall & Pat Metheny”, „Moonlight Serenade” Raya Browna i Laurinho Almeidy, "Alone Together" Rona Cartera i Jima Halla, czy „World Trio” Mino Cinelu, Kevina Eubanksa i Dave Hollanda. Mam jeszcze parę takich płyt… O wspólnych nagraniach Raya Browna i Laurinho Almeidy przeczytacie tutaj:


A o płycie „Alone Together" Jima Halla i Rona Cartera tutaj:


Wszystkie te albumy to trudna do opisania synergia wybitnych instrumentalistów, niewymuszona perfekcja, unikalne brzmienie i ciekawe muzyczne pomysły. Wszystkie one czynią długie jesienne wieczory piękniejszymi. Wszystkie dowodzą, że wyśmienita muzyka może powstawać w każdym czasie i każdym miejscu. Kupcie tę płytę koniecznie. To nie jest towar sezonowy, ale teraz jest na nią czas szczególny.

The Jimmy Giuffre 3
The Easy Way
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Numer: 044006550824

03 listopada 2011

Simple Songs Vol. 36


Medialny zwyczaj celebracji smutną muzyką święta, którego prawdziwego znaczenia już chyba nikt dziś nie pamięta,  związany z 1 listopada przerwał pewien samolot, któremu zepsuło się podwozie. W wielu stacjach radiowych specjalnie przygotowana playlista momentalnie wylądowała na półce i będzie musiała poczekać na przyszły rok. U nas nie znajdziecie kolejnej wersji relacji z podnoszenia dźwigiem samolotu, więc możemy sobie posłuchać pogrzebowej muzyki… To byłaby jednak kolejna smutna audycja. W Europie pogrzeby są smutne… To temat na całkiem poważną rozprawę o tym , jak rozwijają się cywilizacje. My jednak możemy sobie zwyczajnie posłuchać muzyki. Przenieśmy się więc do Nowego Orleanu, gdzie pogrzeby wyglądają nieco ciekawiej. Przy okazji powrócimy do pomysłu muzycznych monografii jednej kompozycji. To będzie najbardziej znana melodia pogrzebowa z nowoorleańskich orszaków. Co prawda ten utwór powstał jako spiritual, ale dziś grany jest zapewne na wszystkich pogrzebach, tych bardziej turystycznych, jak i tych nieco bardziej prawdziwych. „When The Saints Go Marchin’ In”. Dziś będą bardzo różne wersje. Na początek posłuchajmy czegoś klasycznego – Sidney Bechet w towarzystwie dużej orkiestry…

* Sidney Bechet with Claude Luther Et Son Orchestra– When The Saints Go Marchin’ In – Planet Jazz

Ten utwór w zasadzie od samego początku ma również tekst. Z tekstem najlepiej jest zapoznać się w wersji a capella. Całkowicie bez instrumentów… Tak więc posłuchajmy fragmentu płyty „A Capella Dreams” jednego z ciekawszych amerykańskich zespołów wokalnych, The Persuasions. To zespół, który nagrywa płyty z amerykańskimi klasykami, standardami jazzowymi, piosenkami z Broadwayu, ale też z kompozycjami U2 czy The Beatles.

* The Persuasions - When The Saints Go Marchin’ In – A Capella Dreams

Teraz będzie jeden z najbardziej nowoorleańskich trębaczy młodszego pokolenia. Wyntona Marsalisa nie liczę, to artysta kontrowersyjny, a ja akurat w większości przypadków należę do grona tych, co za nim nie przepadają. Pewnie też zagrał „When The Saints Go Marchin’ In” nie raz, my jednak posłuchamy równie wyśmienitego, a może nawet lepszego trębacza… Nicholas Payton w niestandardowo potraktowanej adaptacji „When The Saints Go Marchin’ In”. Może od oryginalnej melodii jest nieco dalej niż inne wersje, ale z pewnością trąbka brzmi wyśmienicie.

* Nicholas Payton - When The Saints Go Marchin’ In – Gumbo Noveau

Przy okazji utworu, który jest bohaterem audycji nie sposób pominąć wykonania artysty, który jest zdecydowanie moim absolutnie ulubionym muzykiem koncertowy. Kto widział kiedykolwiek jego koncert na żywo, wiec, co mam na myśli. Nikt inny nie jest na scenie tak prawdziwy. Nikt nie gra dwieście razy w roku swojego ostatniego w życiu konceru. Ostatnio co prawda długo musimy wszyscy czekać na nową trasę, po części zapewne za sprawą niespodziewanej śmierci Clarence’a Clemonsa… Aha, mowa oczywiście o koncertach Bruce’a Springstena. Tym razem wyjątkowo bez The E Street Band…

* Bruce Springsteen With The Session Band - When The Saints Go Marchin’ In – Live In Dublin 2CD Set

Teraz będzie Jimmy Smith. Prócz całego moża komercyjnych i czasem nieco tandetnie zaaranżowanych płyt nagrywał też albumy wybitne. Do takich niewątpliwie należy „Prayer Meetin’” z udziałem saksofonisty Stanleya Turrentine’a. Na tej płycie znajdziemy wyśmienitą wersję „When The Saints Go Marchin’ In”. Wyjątkowo umieszczoną w środku albumu, przynajmniej w wersji cyfrowej. Wśród kilkunastu płyt, które do studia przyniosłem (a nie wszystkie niewątpliwie zmieszczą się a audycji), prawie na wszystkich kompozycja, której dziś słuchamy jest umieszczona na pierwszej lub ostatniej pozycji. Zadziwiająca to prawidłowość. Tu jest jednak inaczej…

* Jimmy Smith with Stanley Turrentine - When The Saints Go Marchin’ In – Prayer Meetin’

Harry Belafonte i jego concert z Carnegie Hall to z pewnością jedna z najdoskonalszych technicznie realizacji RCA z serii Living Stereo z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Bardzo lubię tą płytę i często do niej wracam. Niezwykła jak na swoje czasy realizacja pozwala widzowi znaleźć się w samym środku niezwykłego koncertu. To jedna z tych płyt, która zachwyca każdego od pierwszych chwil. Nawet jeśli takiej muzyki nie lubicie. Jedno z kilku dostępnych za duże pieniądze audiofislkich tłoczeń analogowych warte jest każdej wydanej na nie złotówki… Dziś posłuchamy „When The Saints Go Marchin’ In” z wersji CD…

* Harry Belafonte – The Marching Saints – Belafonte At Carnegie Hall

Kolejna wersja to wspólne nagranie Raya Browna i Milta Jacksona z płyty „Much In Common”. Muzykom towarzyszyć będzie mało znana wokalistka – Marion Williams.

* Ray Brown & Milt Jackson - When The Saints Go Marchin’ In – Much On Common

Teraz będzie muzyczna niespodzianka. Dziś media nazwałyby taki skład supergrupą. W 1954 roku nazwy zespołowi nie nadano, bowiem nagrania z unikalnej sesji zostały zamknięte w archiwach wytwórni Sun Records w Memphis. Ujrzały światło dzienne dopiero w latach dziewięćdziesiątych i wtedy zespół nazwano – The Million Dollar Quartet. Pierwotnie ukazała się jedna płyta LP, później album podwójny będący zapisem unikalnego spotkania w studiu wielkich gwiazd swoich czasów, wszystkich nagrywających wtedy dla Sub – Elvisa Presleya, Jerry Lee Lewisa, Johnny Casha i Carla Lee Perkinsa. W czasie swobodnego jamu muzycy zaśpiewali również „When The Sainst Go Marchin’ In”.

* Elvis Presley with John Cash, Carl Lee Perkins and Jerry Lee Lewis - When The Saints Go Marchin’ In – The Million Dollar Quartet

Zbliżamy się nieuchronnie do końca naszego spotkania, posłuchajmy więc nagraniu, bez którego ta audycja nie może się odbyć. Co prawda oryginalnego wykonania z lat trzydziestych nie udało mi się odnaleźć w swoich zbiorach, to będzie nieco późniejsza wersja z płyty „My Great Songs”. Zagra na trąbce i zaśpiewa Louis Armstrong…

* Louis Armstrong - When The Saints Go Marchin’ In – My Great Songs

Na koniec posłuchajmy kolejnego klasyka – Kida Ory z płyty „New Orlean Styles”.

* Kid Ory and His Creole Jazz Band - When The Saints Go Marchin’ In – New Orlean Styles

31 października 2011

Dave Brubeck Quartet - Time Out


Ta płyta z pewnością zasługuje na godne miejsce w Kanonie Jazzu. Gdyby jednak popatrzeć na nią od strony ścisłej definicji jazzu, jeśli takowa istnieje, to nie jest płyta jazzowa. Z pewnością wielu kojarzy tą płytę z jednym z największych jazzowych przebojów – „Take Five”. To jednak również inne wyśmienite kompozycje i wspaniała gra wszystkich muzyków. „Time Out” to przykład wielkiej sztuki, która dzięki geniuszowi Dave Brubecka była dostępna dla wszystkich zarówno w czasie jego premiery w 1959 roku, jak i później. Do dziś pozostaje przykładem trudnych formalnie i nietypowych kompozycji, które można zaproponować każdemu, niekoniecznie bardzo doświadczonemu fanowi jazzu.

Album jest pełen nietypowych rozwiązań rytmicznych, inspiracji pochodzących z bogatego dorobku muzyki klasycznej i wyśmienitej gry zespołowej muzyków, którzy tworzyli jeden z najbardziej zgranych zespołów w historii muzyki mporowizowanej, który można porównać chyba tylko z sekcją Oscara Petersona. Czasem można odnieść wrażenie, że Dave Brubeck i Paul Desmond osiągnęli taki stopień muzycznego zrozumienia, jakby byli jedną osobą grającą na dwu instrumentach jednocześnie. Pozostali muzycy – perkusita Joe Morello i kontrabasista Eugene Wright w związku z nietypowymi kompozycjami lidera nie mają łatwego zadania, dają sobie jednak wyśmienicie radę.

Rok 1959, to oczywiście nie XXI wiek, ale nawet wtedy osiągnięcie przez jazzowy album drugiego miejsca na liście Bilboardu (w kategorii pop) było sensacją.

Album powstał jako muzyczny eksperyment, a stał się wielkim przebojem… To chya zaskoczyło wszystkich.

„Take Five” to jedyna kompozycja, której autorem jest Paul Desmond, pozostałe napisał Dave Brubeck, korzystając z inspiracji folklorem tureckim, rytmami bałkańskimi w metrum 9/8 i  walcem wiedeńskim. Pojawia się też nieczęsto wykorzystywane metrum 6/8. Paul Desmond napisał swój wielki przebój chcąc zrobić dowcip perkusiście zespołu  - Joe Morello, który niezbyt dobrze radził sobie z tym rytmem… Myślę, że przez lata dzięki tej kompozycji miał okazje przećwiczyć 5/4 jak żaden inny perkusista…

Najbardziej znane kompozycje z „Time Out” – „Blue Rondo A La Turk”, „Three To Get Ready” i „Take Five” pozostały w repertuarze Dave Brubecka właściwie już na zawsze. Ostatnio słyszałem Dave Brubecka w 2005 roku w czasie koncertu w Warszawie. Dave Brubeck ma dziś ponad 90 lat (urodził się w 1920 roku). Nie koncertuje już zbyt często, teraz już tylko w USA, jednak z pewnością bez fragmentów „Time Out” nie może się odbyć żaden jego koncert, mimo tego, że od 1959 roku skomponował i nagrał wiele świetnej muzyki.

Dla polskiego jazzu Dave Brubeck to również ważna historycznie postać. Był pierwszych tak znanym muzykiem, który przyjechał do Polski na cykl koncertów w 1958 roku, będąc już wtedy u szczytu sławy.

Dave Brubeck
Time Out
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099706512226

30 października 2011

Stanley Jordan - Friends


Nareszcie chciałoby się powiedzieć, nareszcie…

Fani sporo musieli się naczekać na taką zwyczajną, zagraną po prostu, bez udziwnień i niepotrzebnego filozofowania, jazzową płytę Stanleya Jordana. Być może to właśnie muzycznych przyjaciół trzeba było, żeby powstała płyta gitarzysty – lidera zespołu, a nie gitarowego wirtuoza. Nie znajdziecie tu zbyt wielu gitarowych fajerwerków, choć to zdecydowanie gitarowa płyta.  Znadziecie na „Friends” za to z pewnością dużo wyśmienitego zespołowego grania i gwiazdorski skład.

Zawartość muzyczna albumu to dobrze zbalansowana mieszanka znanych standardów i kompozycji własnych lidera. Wśród tych pierwszych panuje prawdziwa stylistyczna rozmaitość. Jest „Giant Steps” Johna Coltrane’a i „Seven Comes Eleven” Charlie Christiana i Benny Goodmana. Jest też Neil Hefti, Bela Bartok i Claude Debussy. Kompozycje własne Stanleya Jordana to nie jest może jakaś szczególnie wybitna twórczość, trzymają jednak poziom i pozwalają na nieco gitarowych popisów, choc ich ilość nie przesłania zespołowego charakteru całości albumu.

Utwory na płycie zostały nagrane w różnych składach. „Friends” to powrót lidera do najlepszej sekcji, z jaką miał okazję grać – kontrabasisty Charnetta Moffetta i perkusisty Kenwooda Dennarda. Wśród zaproszonych gości znajdziemy Kenny Garretta, Nicholasa Paytona, Ronnie Lawsa, Reginę Carter i Christiana McBride’a. Oczywiście są też gitarzyści, bowiem to gitarowe duety są pomysłem lidera na tą płytę. Wśród nich brakuje być może jakiejś szczególnej supergwiazdy z wielkim nazwiskiem, ale gitarzyści młodszego pokolenia występują z reprezentacją nad wyraz dobrze dobraną. Grają więc na płycie Mike Stern, Russell Malone, Bucky Pizzarelli i Charlie Hunter.

Płytę otwiera kompozycja lidera „Capital J”, w której na gitarze gra jedynie Stanley Jordan. To wyśmienite zespołowe granie z solówkami Kenny Garretta, Nicholasa Paytona, Christiana McBride’a i oczywiście lidera. W tym utworze warto wyróżnić grę Kenny Garretta, którego dawno nie słyszałem grającego z taką energią, jaką pamiętam z jego płyt z początków kariery w rodzaju „African Exchange Student”, czy „Stars & Stripes / Live”.

„Walkin’ The Dog” to muzyczny dialog lidera z Charlie Hunterem. Próżno tu jednak szukać gitarowego wyścigu dwu wirtuozów instrumentu. To dobre jazzowe granie, a nie wirtuozerska ekwilibrystyka, choć obaj gitarzyści grają tu wiele niełatwych do zagrania dla innych dźwięków.

Duet z Bucky Pizzarellim w „Lil’ Darlin’” jest z pewnością nieco mniej udanym fragmentem albumu. Brzmi trochę tak, jakby każdy z muzyków zagrał po prostu swoje. Trudno tu doszukać się muzycznej synergii.

Dalej jest już za to dużo lepiej. „Giant Steps” to wyzwanie dla każdego muzyka. Ten nieśmiertelny klasyk zagrany niezliczoną ilośc razy przez wielu wybitnych instrumentalistów, w wykonaniu Stanleya Jordana to przede wszystkim nietypowy skład – druga gitara w rękach Mike Sterna i niewielka pomoc perkusji Kenwooda Dennarda. Podejście do ogranego standardu to dość nowatorskie…

„I Kissed a Girl” to popis wirtuozerii Stanleya Jordana, który w sobie tylko znany sposób gra jednocześnie jedną ręką na fortepianie, a drugą na gitarze. Jeśli ktoś nie wierzy, że tak można, i że to ma muzyczny sens – powinien koniecznie obejrzeć koncert lidera zarejestrowany w Paryżu i wydany na płycie Blue Ray lub DVD pod tytułem „New Morning: The Paris Concert”.

„Samba Delight” to dla mnie małe rozczarowanie, choć w sumie widząc w składzie Reginę Carter nie spodziewałem się, że potrafi porzucić swój klasyczny, czysty i sprawny technicznie, ale jednak pozostający nieco bez wyrazu ton skrzypiec. Spodziewał się tego prawdopodobnie jednak Stanley Jordan, zapraszają skrzypaczkę do wykonania tej właśnie kompozycji, gdzie elektryczne, agresywne skrzypce zabrzmiałyby z pewnością dużo lepiej. Trudno jednak odmówić potencjału zgrabnie skomponowanej melodii, granej kolejno przez saksofon, skrzypce i gitarę.

„Seven Come Eleven” to gitarowe trio lidera, Bucky Pizzarelliego i Russella Malone. To zaledwie zapowiedź tego, co mogłoby stać się w studio, gdyby w takim skłądzie powstał cały album. Utrzymanie porządku i spójności gry trzech gitarzystów, z których każdy lubi grać dużo i szybko nie jest łatwe. Tu udało się znakomicie, dzięki czemu ten utwór jest jednym z najlepszych fragmentów albumu. Wybór kompozycji do takiego gitarowego grania jest również niezwykle trafny.

„Bathered In Light” to utwór podobny w koncepcji do otwierającego album „Capital J”. Znowu najważniejsze są trąbka i saksofon, a gitara pozostaje gdzieś z boku.  Jednak wybór „Capital J” na utwór otwierający płytę wydaje się w porównaniu z „Bathered In Light” zupełnie oczywisty w związku z tym, że ten ostatni to nieco słabsza kompozycja z mniejszą ilością muzycznego ognia dającego szansę wykazania się instrumentom dętym.

Kolejny utwór to skrzypcowa improwizacja Reginy Carter na bazie jednego z tematów Bela Bartoka. Nie słucham codziennie mistrzowskich wykonań Bartoka, więc trudno mi wskazać dla tego utworu jakiś punkt odniesienia. Nie znam jednak żadnego innego gitarzysty, który potrafi tak zagrać na fortepianie, jak Stanley Jordan… W takiej muzycznej konwencji również Regina Carter wypada lepiej…

„Reverie” Claude’a Debussy to okazja to pokazania gotarowej biegłości dla lidera, a zamykająca album kompozycja „One For Minton” to rodzaj luźnego gitarowego jam session pozwalającej gitarzystom uwolnić nieco więcej energii niż w pozostałych utworach.

Cała płyta ma charakter muzycznego szkicownika, sprawdzania różnych muzycznych koncepcji. W związku z tym album nie jest może do końca spójny muzycznie. Daje jednak nadzieję na to, że któryś z tych szkiców lider zechce przerobić kiedyś na cały album w podobnym stylu…

Stanley Jordan
Friends
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue
Numer: 673203106222