Produkcje Freda
Fritha są dla mnie zawsze interesującym przeżyciem, choć w zasadzie nie wiem
dlaczego. Nie mam problemu, żeby przyznać się sam przed sobą, że części z nich
zwyczajnie nie rozumiem. Poza tym Fred Frith jest dość intensywnie nagrywającym
artystą, więc nie daję rady śledzić chronologii jego nagrań i próbować wyrobić
sobie własnego zdania na temat muzycznego rozwoju jego niezwykłego, tu nie mam
wątpliwości, talentu. Kiedy w muzyce nie ma czytelnej i chwytliwej melodii,
odrobiny bluesa i miejsca na dopisanie tekstu, który dałoby się zaśpiewać,
zaczyna ona stanowić wyzwanie intelektualne i staje się dużo trudniejsza do
opisania.
Są jednak takie
nagrania, do których wracam dość często, mimo faktu, że właściwie nie potrafię
wytłumaczyć dlaczego. Melodii nie da się przecież zanucić, przeboju z tego nie
będzie, ani jazzowego standardu, po który sięgną inni muzycy.
Tak będzie pewnie
w przypadku albumu „Another Day In Fucking Paradise”, jednej z najnowszych
produkcji Freda Fritha wydanej przez szwajcarską oficynę wydawniczą Intakt.
Album został wydany całkiem niedawno, bowiem wedle opisu na okładce jego mix
odbył się w marcu 2016 roku. Pewności jednak, czy to najnowszy album z udziałem
Freda Fritha nie ma w zasadzie nigdy, bowiem wydaje on swoją muzykę w wielu
różnych wydawnictwach, uczestnicząc dodatkowo w roli sidemana w przeróżnych
muzycznych przedsięwzięciach, które doprawdy nie jest łatwo zliczyć. Datę 2016
nosi jeszcze co najmniej jedno wydawnictwo Freda Fritha – tym razem wydane w
Portugalii przez Clean Feed wspólnie nagrane z Darrenem Johnsonem, ale o tym
kiedy indziej.
Album „Another
Day In Fucking Paradise” powstał jako dzieło zbiorowej improwizacji Freda
Fritha, basisty Jasona Hoopesa i perkusisty Jordana Glenna. Członkowie zespołu
Freda Fritha to muzycy o pokolenie młodsi od lidera, choć z długą listą
muzycznych eksperymentów i nagrań na koncie. Z pewnością jednak to współpraca z
Fredem Frithem jest ich największym w sensie komercyjnym muzycznym dokonaniem.
Choć w przypadku Freda Fritha o komercji nie może być oczywiście mowy.
Sam lider
powołuje się opisując muzyczną akcję, którą słychać na płycie „Another Day In
Fucking Paradise” na inspiracje twórczością zespołów Pink Floyd i Gong,
wspomina swoją współpracę z Sidem Barrettem, a także wymienia takich muzyków,
jak Muddy Waters, Sonny Sharrock i George’a Harrison, pozostawiając wyróżnione
miejsce specjalne na dokonania Johna McLaughlina w zespole Lifetime Tony
Williamsa.
Już kiedy
posłuchałem po raz pierwszy tego albumu, przeczytałem ów wstępniak i
postanowiłem odnaleźć te inspiracje w zawartej na krążku muzyce. Z pewnością
jest tu więcej Lifetime niż Muddy Watersa, ale moim zdaniem jest tu równie dużo
Bacha i Stockhausena. Albo dowolnego innego kompozytowa.
Wśród
instrumentów perkusyjnych pojawiają się egzotycznie brzmiące gongi, więc inspiracje
japońską lub malajską muzyką ludową też dałoby się do tego albumu dopisać. Po
kilku wieczorach spędzonych z tym albumem i dłuższych rozmyślaniach doszedłem
do wniosku, że może znam innego Muddy Watersa niż Fred Frith. Kolejny wieczór
spędziłem zatem wśród dźwięków Muddy Watersa i wczesnego Pink Floyd, żeby
spróbować to wszystko sobie poukładać.
Nie potrafię, ale
Fred Frith swój cel osiągnął. W moim przypadku może w zupełnie niezamierzony
sposób, bowiem jego album stał się dla mnie rodzajem intelektualnej zagadki.
Jednak celem muzyka jest dotrzeć ze swoją muzyką do słuchaczy. Do mnie dotarł.
Pewnie za jakiś czas do albumu wrócę, żeby sprawdzić, gdzie tam jest Muddy
Waters i John McLaughlin.
Moim zdaniem
warto się z tym tematem zmierzyć. „Another Day In Fucking Paradise” to jeden z
takich albumów, w którym każdy usłyszy coś innego. Ja usłyszałem intelektualną
zagadkę. Moim zdaniem warto sprawdzić, co usłyszycie…
Fred Frith Trio feat. Jason Hoopes & Jordan Glenn
Another Day In Fucking Paradise
Format: CD
Wytwórnia:
Intakt
Numer: Intakt CD 267/2016