17 grudnia 2016

Fred Frith Trio feat. Jason Hoopes & Jordan Glenn - Another Day In Fucking Paradise

Produkcje Freda Fritha są dla mnie zawsze interesującym przeżyciem, choć w zasadzie nie wiem dlaczego. Nie mam problemu, żeby przyznać się sam przed sobą, że części z nich zwyczajnie nie rozumiem. Poza tym Fred Frith jest dość intensywnie nagrywającym artystą, więc nie daję rady śledzić chronologii jego nagrań i próbować wyrobić sobie własnego zdania na temat muzycznego rozwoju jego niezwykłego, tu nie mam wątpliwości, talentu. Kiedy w muzyce nie ma czytelnej i chwytliwej melodii, odrobiny bluesa i miejsca na dopisanie tekstu, który dałoby się zaśpiewać, zaczyna ona stanowić wyzwanie intelektualne i staje się dużo trudniejsza do opisania.
Są jednak takie nagrania, do których wracam dość często, mimo faktu, że właściwie nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Melodii nie da się przecież zanucić, przeboju z tego nie będzie, ani jazzowego standardu, po który sięgną inni muzycy.

Tak będzie pewnie w przypadku albumu „Another Day In Fucking Paradise”, jednej z najnowszych produkcji Freda Fritha wydanej przez szwajcarską oficynę wydawniczą Intakt. Album został wydany całkiem niedawno, bowiem wedle opisu na okładce jego mix odbył się w marcu 2016 roku. Pewności jednak, czy to najnowszy album z udziałem Freda Fritha nie ma w zasadzie nigdy, bowiem wydaje on swoją muzykę w wielu różnych wydawnictwach, uczestnicząc dodatkowo w roli sidemana w przeróżnych muzycznych przedsięwzięciach, które doprawdy nie jest łatwo zliczyć. Datę 2016 nosi jeszcze co najmniej jedno wydawnictwo Freda Fritha – tym razem wydane w Portugalii przez Clean Feed wspólnie nagrane z Darrenem Johnsonem, ale o tym kiedy indziej.

Album „Another Day In Fucking Paradise” powstał jako dzieło zbiorowej improwizacji Freda Fritha, basisty Jasona Hoopesa i perkusisty Jordana Glenna. Członkowie zespołu Freda Fritha to muzycy o pokolenie młodsi od lidera, choć z długą listą muzycznych eksperymentów i nagrań na koncie. Z pewnością jednak to współpraca z Fredem Frithem jest ich największym w sensie komercyjnym muzycznym dokonaniem. Choć w przypadku Freda Fritha o komercji nie może być oczywiście mowy.

Sam lider powołuje się opisując muzyczną akcję, którą słychać na płycie „Another Day In Fucking Paradise” na inspiracje twórczością zespołów Pink Floyd i Gong, wspomina swoją współpracę z Sidem Barrettem, a także wymienia takich muzyków, jak Muddy Waters, Sonny Sharrock i George’a Harrison, pozostawiając wyróżnione miejsce specjalne na dokonania Johna McLaughlina w zespole Lifetime Tony Williamsa.

Już kiedy posłuchałem po raz pierwszy tego albumu, przeczytałem ów wstępniak i postanowiłem odnaleźć te inspiracje w zawartej na krążku muzyce. Z pewnością jest tu więcej Lifetime niż Muddy Watersa, ale moim zdaniem jest tu równie dużo Bacha i Stockhausena. Albo dowolnego innego kompozytowa.

Wśród instrumentów perkusyjnych pojawiają się egzotycznie brzmiące gongi, więc inspiracje japońską lub malajską muzyką ludową też dałoby się do tego albumu dopisać. Po kilku wieczorach spędzonych z tym albumem i dłuższych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że może znam innego Muddy Watersa niż Fred Frith. Kolejny wieczór spędziłem zatem wśród dźwięków Muddy Watersa i wczesnego Pink Floyd, żeby spróbować to wszystko sobie poukładać.

Nie potrafię, ale Fred Frith swój cel osiągnął. W moim przypadku może w zupełnie niezamierzony sposób, bowiem jego album stał się dla mnie rodzajem intelektualnej zagadki. Jednak celem muzyka jest dotrzeć ze swoją muzyką do słuchaczy. Do mnie dotarł. Pewnie za jakiś czas do albumu wrócę, żeby sprawdzić, gdzie tam jest Muddy Waters i John McLaughlin.

Moim zdaniem warto się z tym tematem zmierzyć. „Another Day In Fucking Paradise” to jeden z takich albumów, w którym każdy usłyszy coś innego. Ja usłyszałem intelektualną zagadkę. Moim zdaniem warto sprawdzić, co usłyszycie…

Fred Frith Trio feat. Jason Hoopes & Jordan Glenn
Another Day In Fucking Paradise
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Numer: Intakt CD 267/2016

16 grudnia 2016

Nils Landgren Funk Unit feat. Maceo Parker - Live In Stockholm

To właściwie niewiarygodna historia upływającego nieuchronnie czasu. Pierwsza płyta formacji Funk Unit prowadzonej do dziś przez niestrudzonego Nilsa Landgrena ma już ponad 20 lat. W związku z tym może znaleźć się w Kanonie Jazzu, a nawet znaleźć się tam powinna. To nie jest nominacja jedynie w kategorii „za całokształt” dla Nilsa Landgrena, choć z pewnością to już wystarczający powód. Gdyby jednak szukać starszych niż 20 lat nagrań Nilsa Landgrena, można wybrać co najmniej kilka równie wyśmienitych muzycznie nagrań – choćby „Red Horn” i „Ballads” z jego dorobku solowego, albo „Untitled Sketches” – wspólną realizację z Tomaszem Stańko, czy nagraną niemal dokładnie 20 lat temu „Swedish Folk Modern” z Esbjornem Svenssonem.

Funk Unit po ponad 20 latach rozgrzewania publiczności na niemal wszystkich europejskich scenach stało się instytucją, jednym z najbardziej energetycznych europejskich zespołów. Muzycy tworzący tą niezwykłą formację nie chcą być kustoszami czegoś, co już bezpowrotnie minęło. Nie mam nic przeciwko ruchowi neo-swingowemu i europejskim interpretacjom R&B sprzed pół wieku, ale to zawsze coś, co już było.

Funk Unit jest absolutnie nowoczesny i nowatorski, oferując jednocześnie energię sceniczną, którą trudno odnaleźć wśród improwizujących muzyków, szczególnie tych, którzy oferują dźwięki strawne nie tylko dla grona zapatrzonych w nich fanów. Aż chce się rytm wybijać, jak mówił klasyk gatunku.

„Live In Stockholm” jest pierwszym nagraniem zespołu. Jego skład na przestrzeni lat mocno się zmieniał, ale muzyczna energia Nilsa Landgrena nadal skutecznie go napędza. Z kolekcjonerskiego obowiązku muszę wspomnieć, że tak naprawdę pierwszy album utrzymany w podobnym stylu – „First Unit” ukazał się w 1992 roku, ale zespół nie nazywał się jeszcze wtedy Funk Unit. Poza tym debiut koncertowy z udziałem niewątpliwie wtedy bardziej znanego niż sam zespół, gościa specjalnego w postaci Maceo Parkera wygląda do dziś okazale.

Tak, nie mylicie się, to ten Maceo Parker, przez lata podpora zespołu Jamesa Browna i twórca wraz z George’m Clintonem brzmienia Parliament-Funkadelic i stały współpracownik Prince’a. Niezły gość specjalny dość początkującego zespołu.

W repertuarze znajdziecie utwory własne. Są też muzyczne ciekawostki – współautorem dwu kompozycji – „Cheyenne” i „Red Horn” jest Bruce Swedien. Ten sam, we własnej osobie – geniusz konsolety, który zrealizował wraz z Quincy Jonesem, kilka najlepiej sprzedających się albumów wszechczasów – płyty Michaela Jacksona – „Off The Wall”, „Thriller”, „Bad” i jeszcze parę innych wielkich hitów. Bruce Swieden był zresztą odpowiedzialny za brzmienie wspomnianej już płyty „First Unit”. Tytuł drugiej z wymienionych kompozycji – „Red Horn” to jeden z przydomków Nilsa Landgrena – w związku z faktem, że często używa czerwonego puzonu.

Nie mogło zabraknąć klasyków – „Impressions” Johna Coltrane’a, „The Chicken” Pee Wee Ellisa i „So What” Milesa Davisa. Śmiały wybór jak na skandynawski zespół, który miał to zagrać na scenie goszcząc Maceo Parkera. Udało się wyśmienicie…

Ta muzyka to czysta energia. Tej płyty, jak i każdej kolejnej zespołu Funk Unit mogę słuchać w zasadzie na okrągło, jeśli chcecie zainteresować jazzem kogoś, kto nie zna, ale i tak nie lubi – to jeden z lepszych pomysłów. Jeśli taka osoba nie zna melodii w rodzaju „Impressions”, „The Chicken”, czy „So What” – zacznijcie od „Funky ABBA” – te melodie znają wszyscy.

Nils Landgren Funk Unit feat. Maceo Parker
Live In Stockholm
Format: CD
Wytwórnia: ACT
Numer: 61442792232

15 grudnia 2016

Bireli Lagrene - My Favourite Django

„My Favourite Django” to jedna z tych płyt, która zupełnie niespodziewanie skończyła 20 lat, czyli weszła w dorosłość pozwalającą z pełną odpowiedzialnością napisać, że była nie tylko ciekawostką w momencie wydania, ale jest poważną pozycją, którą warto mieć w swojej kolekcji. Nie wszystkie wspominkowe albumy wytrzymują dobrze próbę czasu. Nie wszystkie płyty ją wytrzymują, ale wśród tych wspominkowych, projektów niekoniecznie udanych jest chyba więcej, co moim zdaniem wynika z faktu, że część tego rodzaju wydawnictw od samego początku przeznaczona jest na rynek masowy. Producenci wierzą, że nostalgia, tęsknota za dawnymi czasami i wspomnienia dobrze się sprzedają. To akurat prawda, która niekoniecznie musi być powiązana z wartością artystyczną takiego nagrania. Dobre nazwiska i znane utwory na okładce z pewnością nie przeszkadzają w sprzedaży, choć znam osoby kupujące dużo płyt, które uważają akurat odwrotnie, poszukując rzeczywiście nowej muzyki, a nie kolejnego nagrania jazzowych standardów.

Projekt „My Favourite Django” już w momencie wydania wyglądał ciekawie, jednak z punktu widzenia traktowanej we Francji wręcz jak narodowa świętość spuścizny po jednej z największych tamtejszych gwiazd – Django Reinhardzie, był delikatnie rzecz ujmując kontrowersyjny. Oto bowiem powstała kolejna z licznych płyt wspominających wielkiego muzyka, firmowana przez innego, również francuskiego gitarzystę – Bireli Lagrene’a. Ów powszechnie lubiany muzyk, znany z koncertowych wykonań muzyki wielkiego mistrza, człowiek, który już w wieku 8 lat biegle grał utwory Django Reihardta postanowił sięgnąć po amerykańskich muzyków i zamiast kolejnej kopii Hot Club De France i kolejnego wykonania jazzowych amerykańskich standardów z dodatkiem „Nuages” i kilku wspólnych kompozycji Django Reinhardta i Stephanne Grapelly’ego stworzył coś zupełnie innego.

„My Favourite Django” to świeże spojrzenie na muzykę wielkiego mistrza, zarówno z pozycji znawcy jego twórczości i zdolnego interpretatora oryginalnego brzmienia, jak i nowoczesnego gitarzysty fusion wspartego wyśmienitą amerykańską sekcją rytmiczną. Jako tworzywo do nowoczesnego, momentami odległego o lata świetlne od oryginalnego brzmienia muzyki Django Reinhardta, Bireli Lagrene użył kompozycji bohatera tego albumu, jednak niekoniecznie tych najbardziej znanych i grywanych przez dziesiątki imitatorów francuskiego gypsy jazzu, którzy mają swoje festiwale w wielu miejscach, co roku cieszące się niesłabnącym powodzeniem, pomimo faktu, że już dawno na widowni nie ma zbyt wielu osób pamiętających oryginały grane na żywo. Ta popularność spuścizny Django Reinharda dowodzi, że jego twórczość stała się już dawno ponadczasowa i uniwersalna, wychodząc poza ramy seniorów wspominających lata swojej młodości…

W ten sposób powstał jeden z najciekawszych albumów wspominających Django Reinhardta, pokazujący jednocześnie jak długą muzyczną drogę przeszedł Bireli Lagrene od początków lat osiemdziesiątych, kiedy był nastoletnią kopią wielkiego mistrza. W ciągu 15 lat od debiutu zdążył zagrać nie tylko z Benny Goodmanem i Benny Carterem, ale również odbyć dość dobrze udokumentowaną przez różne mało legalne nagrania europejską trasę z Jaco Pastoriusem, co spowodowało jego zainteresowanie nieco nowocześniejszymi formami muzycznymi.

Bireli Lagrene
My Favourite Django
Format: CD
Wytwórnia: Dreyfus / Sony
Numer: 3460503657427

14 grudnia 2016

Bob Dylan - Fallen Angels

Kiedy Bob Dylan wydał „Shadows In The Night” wielu fanom wydawało się, że to kolejny muzyczny dowcip w rodzaju „Christmas In The Heart” – nagrajmy coś i fajnie będzie się przyglądać, jak cały świat zastanawia się po co i dlaczego. Jednak tym razem to chyba na poważnie – kolejny odcinek pewnej serii, druga z kolei studyjna płyta Boba Dylana poświęcona, co w jego dyskografii dość nietypowe, znanym amerykańskim piosenkom, których sam nie napisał. Skoro Rod Stewart może na muzycznej emeryturze udawać Franka Sinatrę, to czemu nie może tego zrobić Bob Dylan?

Między obu muzykami jest jednak zasadnicza różnica, otóż Rod Stewart w zasadzie zajmował się muzyką pop przez całą swoją karierę za wyjątkiem okresu, kiedy przez chwilę u boku Jeffa Becka uważał, że może być drugim Robertem Plantem. Niestety, zarówno Frank Sinatra, jak i Robert Plant to ludzie, których nie da się naśladować. W odróżnieniu od Roda Stewarta, do którego nic nie mam, choć to dość przeciętny wokalista, Bob Dylan nigdy nikogo nie musiał udawać. Ustanowił nową muzyczną kategorię – muzykę Boba Dylana, będącą połączeniem genialnych tekstów i często chwytliwych melodii w klimatach podążających za duchem epoki i aktualną modą. Bob Dylan zmienił właściwie w pojedynkę cały przemysł muzyczny pokazując wszystkim swoim następcą, że można być jednocześnie autorem, kompozytorem i wykonawcą, a czasem nawet producentem. W ten sposób nienaruszalne imperium władców muzycznego świata - spółek kompozytorskich mających w większości siedzibę w tzw. Brill Building w Nowym Jorku w zasadzie z dniem wydania „The Freewheelin’ Bob Dylan” przestało istnieć. Od tego dnia w 1963 roku Bob Dylan zrobił dla światowej kultury i amerykańskiej polityki tyle, że mógłby już dawno przejść na muzyczną emeryturę, czego zrobić jednak nie potrafi, nagrywając dość systematycznie nowe albumy ku uciesze swoich fanów.

W zasadzie jedyną życiową porażką Boba Dylana jest fakt, że nie dostał jeszcze literackiego Nobla, co powinno stać się już dawno. Niestety będąc wielkim poetą, jednym z największych w XX wieku, a z pewnością najbardziej popularnych, co w jego wypadku nie oznacza artystycznego banału, ma pecha, nie pochodzi bowiem z Iranu, Birmy ani innego ważnego na politycznej mapie świata kraju. Warto jednak przypomnieć, że polityczne zaangażowanie tekstów Boba Dylana z początków jego kariery jest trudne do przecenienia, a sprzedaż jego tekstów w formie pisanej i śpiewanej z 5 pierwszych płyt z pewnością przewyższa łączną sprzedaż dzieł laureatów literackiego Nobla z ostatnich 20 lat.

„Shadows In The Night” i „Fallen Angels” nie są albumami przywołującymi ducha Franka Sinatry. Fakt, że większość utworów z obu albumów Sinatra śpiewał i nagrywał, nie jest przypadkiem, ale z pewnością nie jest również celowym zabiegiem Boba Dylana. Zwyczajnie trudno znaleźć popularną amerykańską melodię, której choć raz nie nagrał Frank Sinatra.

Bobowi Dylanowi w nagraniu „Fallen Angels” towarzyszyli muzycy, którzy jeżdżą z nim w trasy, wśród których można wyróżnić gitarzystę – Deana Parksa – muzyka sesyjnego biorącego udział w nagraniu kilkudziesięciu albumów każdego roku, jednego z najbardziej rozchwytywanych gitarzystów sesyjnych po drugiej stronie Oceanu, na niezwykle konkurencyjnym rynku, gdzie gitarzystów potrafiących zagrać wszystko, co da się zapisać na pięciolinii są tysiące.

Głos Boba Dylana z wiekiem staje się coraz bardziej wielobarwny i szlachetny. Ciekawszy i zdecydowanie pasujący do amerykańskich klasyków. Dylan nigdy nie był szczególnie biegłym technicznie wokalistą, nie miał i do dziś nie ma jakiejś szczególnie imponującej skali głosu. Ma za to niemożliwą do podrobienia barwę i coś, co wyróżnia wielkich artystów – interpretuje tekst, sprawiając, że nawet jeśli nie zrozumiecie słów, z pewnością będziecie wiedzieć o czym jest piosenka i poczujecie, że śpiewa tylko dla Was…

Pełen granych iśpiewanych przez wszystkie gwiazdy jazzu album Boba Dylana z pewnością zasługuje na tytuł naszej radiowej Płyty Tygodnia. Jeśli spodoba się Wam „Fallen Angels” – sięgnijcie koniecznie po „Shadows In The Night”.

Bob Dylan
Fallen Angels
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 889853080229

12 grudnia 2016

Stefan Aeby Trio - To The Light

Taka sytuacja nie spotyka mnie często. Do mojego odtwarzacza trafił album znanej szwajcarskiej wytwórni Intakt, którego autorami jest troje muzyków, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, a wcale nie są na jazzowej scenie debiutantami. Zdarza się. Ich album – „To The Light” jest całkiem zgrabną produkcją klasycznego jazzowego tria fortepian, bas i perkusja, skupioną na zespołowej synergii a nie na solowych popisach poszczególnych muzyków, co bardzo sobie cenię. Postanowiłem więc zamówić sobie kilka poprzednich płyt nagranych przez Stefana Aeby, Andre Pousaza i Michi Stulza, co zmusiło mnie do przestudiowania kilku internetowych źródeł, w tym stron domowych artystów, czego staram się unikać.

Tym razem jednak nie było wyboru. W ten sposób dowiedziałem się, że nie wiem zbyt wiele o szwajcarskiej scenie jazzowej. Grałem kiedyś z przyjaciółmi w grę polegającą na przypomnieniu nazwiska muzyka jazzowego z określonego kraju i jego najważniejszych nagrań. To nie jest wcale takie łatwe, pamiętam, że wylosowałem Szwajcarię i uratował mnie Samuel Blaser. Więcej muzyków ze Szwajcarii jakoś nie potrafiłem sobie przypomnieć. A mają przecież jeden z najstarszych i największych jazzowych festiwali – Montreux i całkiem niezłe szkoły muzyczne, a także sporo wolnego czasu w zimowe wieczory.

Stefan Aeby Trio istnieje już co najmniej 6 lat, co należy uznać nie tylko za sukces i świadectwo dobrej współpracy, ale również dowód determinacji muzyków poszukujących doskonałego brzmienia i rozumiejących, że zespół to nie tylko zgromadzenie na jednej scenie kilku muzyków, ale również, a może nawet przede wszystkim wzajemna inspiracja i bywająca czasami przejawem magicznego geniuszu muzyczna synergia.

Taka właśnie wspólnota wymaga od muzyków sporej ilości prób oraz wspólnego pomysłu na brzmienie. To jest pomysł na Stefan Aeby Trio – granie razem a nie tylko w tym samym czasie.

Stefan Aeby jest wszechstronnie wykształconym i posiadającym w swoim dorobku całkiem pokaźną ilość nagrań pianistą. Jego wcześniejsze nagrania dostępne są w wielu różnych wytwórniach, w tym Ozella, YVP, Traumton, Doublemoon i innych równie niszowych i znanych jedynie nielicznym. Sporą część swojego dorobku wydał również w wytwórni Intakt, choć „To The Light” jest debiutem tria Aeby – Pousaz – Stulz w tej najbardziej znanej na rynku międzynarodowym szwajcarskiej wytwórni. Poprzednie nagrania Stefan Aeby Trio wydane zostały przez Unit Records („Are You…?”) i Ozella Music („Utopia”). Trzeba się nieźle natrudzić, żeby uzupełnić kolekcję o te nagrania.

Sam Stefan Aeby ma za sobą sporo muzycznych doświadczeń u boku nieco bardziej znanych na europejskich scenach muzyków. Grał między innymi z Chrisem Potterem, Clarence’m Pennem, Tomem Harrellem, Gabrielem Mirabasim i wspomnianym już przeze mnie, dziś chyba już bardziej amerykańskim, niż szwajcarskim puzonistą Samuelem Blaserem.

Równie imponująco wygląda muzyczny dorobek pozostałych członków zespołu. Szwajcarski basista Andre Pousaz odebrał wszechstronne, zarówno klasyczne, jak i jazzowe wykształcenie muzyczne. Na liście muzyków z którymi współpracował odnalazłem zaledwie kilka znanych mi nazwisk, w tym muzyków światowego formatu w rodzaju Daniela Humaira, Kurta Rosenwinkela i Marię Schneider, a także kolejnego znanego Szwajcara – Gregoire Mareta. Czytając oficjalną notkę biograficzną Andre Pousaza poczułem się trochę uczestnikiem alternatywnego muzycznego świata, większość nazwisk nic mi nie powiedziała, choć muzyczne kompetencje samego Andre Pousaza przekonują mnie, żeby w najbliższej możliwej przyszłości sięgnąć do kilku jego wcześniejszych nagrań. Podobnie sprawy mają się z perkusistą zespołu – Michi Stulzem.

W rezultacie współpracy trójki zupełnie mi wcześniej nieznanych muzyków powstał wyśmienity album, nastrojowy, momentami nieco refleksyjny, choć daleki od tandetnej sentymentalności, eksplorujący doskonale znany od lat grunt, przewidywalny, a jednak interesujący. To trochę tak jak z wakacjami – czasem lubimy poznawać nieznane, a kiedy indziej powracać w miejsca, gdzie byliśmy już wiele razy. Stefan Aeby nie zabiera nas w nieznane, z wycieczki do miejsc w których wszyscy już nie raz byliśmy tworzy nową jakość, pokazując zakamarki, których wcześniej nie dostrzegaliśmy. To znakomity album do którego chce się wielokrotnie wracać.

Stefan Aeby Trio
To The Light
Format: CD
Wytwórnia: Intakt
Numer: Intakt CD 274/2016

11 grudnia 2016

Sonny Rollins - Sonny Rollins +3

W zasadzie to nikt nie potrafi opowiadać za pomocą saksofonu historii w tak niezwykle sugestywny i zwyczajnie piękny sposób, jak od ponad 60 lat robi to Sonny Rollins. Kiedy tylko ma okazję zagrać w gronie wybitnych muzyków powstaje album co najmniej bardzo dobry, a w wielu przypadkach po prostu genialny. Taki jest właśnie „Sonny Rollins +3”, album, który powstał w 1996 roku, więc właśnie skończył 20 lat, co umożliwia mu znalezienie się w naszym radiowym Kanonie Jazzu.

W zasadzie to samo robił już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, choć z czasem dojrzewała zarówno jego technika, jak i możliwości techniczne studiów nagraniowych. Saksofon jak mało który instrument potrzebuje doskonałego inżyniera dźwięku i jeszcze lepszego studia.

„Sonny Rollins +3” to z pozoru zwyzcajna płyta, jakich wiele powstawało pół wieku wcześniej i jakich niezwykle mało powstaje w czasach nieco bardziej współczesnych. Oto w studio spotykają się doskonali, dobrze znający swoje możliwości muzycy. Na fortepianie liderowi towarzyszy jeden z jego ulubionych pianistów – Tommy Flanagan, z którym Sonny Rollins nagrywał już czterdzieści lat przed sesją, w wyniku której powstał album „Sonny Rollins +3”. Tommy Flanagan zagrał na jednej z najczęściej dziś przypominanych klasyków Sonny Rollinsa z 1956 roku – albumie „Saxophone Colossus”. To album, na którym premierę miała jedna z najbardziej przebojowych kompozycji Sonny Rollinsa – „St. Thomas”, utwór grywany do dziś.

Pozostali muzycy dzielnie dotrzymują kroku mistrzowi. Choć to wielkie nazwiska, gwiazda może być tylko jedna. Dla Sonny Rollinsa, który dziś w zasadzie nie koncertuje, choć często wypowiada się na jazzowe tematy za pośrednictwem internetu, „Sonny Rollins +3” była w zasadzie przedostatnią ważną płytą studyjną. W roku 2000 powstał równie genialny album o wymownym tytule „This Is What I Do”. Pozostałe dwie pozycje studyjne nie są słabe, ale w pierwszej dziesiątce najlepszych nagrań Sonny Rollisa z pewnością się nie mieszczą. W XXI wieku ukazują się jedynie nagrania koncertowe („Sonny, Please” stanowi wyjątek od tej reguły, choć też nie należy do tych najciekawszych albumów wielkiego mistrza saksofonu). Zupełnie sensacyjna wizyta we Wrocławiu i genialny koncert w 2011 roku był chyba jego ostatnią wizytą w Europie i jednym z ostatnich koncertów, które zagrał.

Dziś takich mistrzów już chyba nie ma. Sonny Rollins pozostaje jednym z nielicznych żyjących muzyków, którzy nie tylko byli częścią złotych jazzowych lat pięćdziesiątych, ale należy bez wątpienia do grupy tych, którzy pozostali wierni swoim muzycznym ideałom na przekór przeróżnym chwilowym modom. Nawet kiedy nagrywał z Rolling Stonesami, zagrał to co potrafił najlepiej. Koncert z 2011 roku pamiętam, jakby odbył się niemal wczoraj, wszystkie poprzednie okazje posłuchania na żywo wielkiego mistrza wspominam podobnie jak okazje do spotkania Milesa Davisa, Ahmada Jamala i może jeszcze kilka innych niezwykłych wydarzeń.

Realizatorom i muzykom udało się zrealizować album przypominający niemal na żywo nagrywane produkcje, które powstawały pół wieku wcześniej. To zupełnie niezwykłe osiągnięcie w świecie cyfrowej obróbki dźwięku, niezliczonych godzin spędzanych w studiach, zdalnej współpracy muzyków nagrywających w różnych studiach i wiecznego poprawiania wcześniej zarejestrowanego materiału.

Znam ten album na pamięć i mógłbym doszukać się kilku drobnych niedoskonałości, ale to właśnie one sprawiają, że mam do czynienia z prawdziwymi emocjami żywych muzyków, którzy spotkali się w studiu i postanowili ten fakt zarejestrować.

Pamiętam kiedy ten album był sensacyjną premierą. Czasem przeraża mnie upływ czasu i fakt, że to już 20 lat. Jednak „Sonny Rollins +3” to album zupełnie ponadczasowy, mógł powstać równie dobrze wczoraj, jak i pół wieku wcześniej. Jest zwyczajnie genialny w swojej bezpretensjonalnej balladowej prostocie.

Sonny Rollins
Sonny Rollins +3
Format: CD
Wytwórnia: Milestone / Fantasy
Numer: 025218925020