30 czerwca 2010

Randy Brecker - Hangin' in the City

Ten tekst powstał 8 lat temu, jako wstęp do jednego z zeszytów tworzonego od jakiś 20 lat osobistego, codziennego (no prawie codziennego) dziennika przygody z muzyką. Bardzo różną muzyką. To wiedzą ci, którzy otrzymywali przez kilka lat pocztą elektroniczną wybrane, w domyśle te ciekawsze teksty. Dziś pora na unowocześnienie i zmianę formy. Blog miał rozpocząć swoje życie kilka miesięcy temu, jednak ciągle nie był to TEN właściwy dzień, ciągle nie była to właściwa płyta, która ma być już na zawsze tą pierwszą…


Tak więc ta dzisiejsza nie jest w jakiś sposób szczególna, nie definiuje ulubionego wykonawcy, ulubionego stylu, to w sumie dość przypadkowo wybrany początek jednego z zapisanym tradycyjnych zeszytów, kiedyś powszechnych, dziś istniejących i używanych już chyba tylko w szkołach i przez grupę zapaleńców lubiących dobry papier (to nie te same zeszyty co szkolne) i dobry atrament…


Tak więc, dawno, dawno temu, 20 maja 2002 roku:


Długo myślałem nad możliwością zapisywania swoich refleksji na temat spędzania wolnego czasu z muzyka. Długo rozważałem możliwą formę. W zasadzie robię to od dawna, ale teraz pora na jakiś system porządkujący stertę zeszytów zawierających nieuporządkowane, ale prawie codzienne notatki. W grę wchodził zbiór formalnych recenzji, ale w tym specjalizuje się niezmiennie od wielu lat Jazz Forum i parę innych mediów ze zmiennym zresztą moim zdaniem szczęściem. Trudno startować w takiej konkurencji. Poza tym recenzent powinien mieć formalną wiedzę muzyczną. Ja nie mam takiej wiedzy i uważam, ze to nie przeszkadza w odbiorze i zabawie przy muzyce. Być może nie dostrzegam wielu błędów i niekonsekwencji formalnych, niesprawności technicznych i innych wad słuchanych nagrań. To jednak w sumie pomaga, a wielu recenzentom mam wrażenie, że formalna edukacja nieco przeszkadza. Czasem czytam i nie rozumiem, o co chodzi.


Kilka lat temu miałem okazję spędzić kilka godzin z Kenem Ishiwatą, głównym konstruktorem i twórcą potęgi firmy Marantz, tworzącej urządzenia do słuchania muzyki w domu. Jest on powszechnie uważany za autorytet w dziedzinie jakości odtwarzania i konstrukcji wyrafinowanego sprzętu audio. Zapytałem mistrza, jaki system grający uważa za udany, na co powinno zwracać się uwagę kupując sprzęt grający (dla mnie ważną część rzeczywistości z którą spędzam w sumie kilka godzin dziennie). Usłyszałem zadziwiającą odpowiedź. Dla Ishiwaty nie jest ważne brzmienie, techniczne wyrafinowanie systemu, kreowanie przestrzeni, zrównoważenie tonalne i wiele innych cech, powszechnie uważanych za istotne przy wyborze urządzeń i opisywanych w uczonych czasopismach audiofilskich. Usłyszałem cos jakże odmiennego, ale prawdziwego: "Wiesz, ważne, abyś cieszył się z tego co słyszysz, przecież słuchasz muzyki dla przyjemności". I to jest właśnie radość z słuchania muzyki. Później okazało się, że to nie osobista wypowiedź Kena, ale wielokrotnie powtarzane kredo życiowe, choć po wspólnym wysłuchaniu kilku płyt brzmiało pewnie trochę bardziej przekonywująco.


Jeśli jesteś audiofilem zmieniającym co tydzień sprzęt, przełączającym kable i wsłuchującym sie w różnice w brzmieniu, ten tekst nie jest dla Ciebie. Jeśli jednak zanim dojdziesz do sklepu ze sprzętem zostawiasz właśnie zarobione pieniądze w sklepie z płytami, poświeć proszę chwile na lekturę. Jeśli rozmawiasz ze znajomymi o tym, czego słuchałeś wczoraj, wysłuchaj mnie jak partnera w takiej rozmowie.


W czasie wspominanej rozmowy z Panem Ishiwatą podszedł do nas młody adept muzyki i zapytał: "Mistrzu, jak to zrobić, żeby czerpać tyle przyjemności z słuchania....?". "To proste", odpowiedział skromny jak zwykle Ken: "Wystarczy słuchać, nie rób wtedy nic innego, nie czytaj gazety, nie gotuj obiadu, nie myśl, odbieraj muzykę wszystkimi zmysłami. Zamknij oczy i wyobraź sobie muzyków". Wtedy zrozumiałem, dlaczego moje najwspanialsze wspomnienia muzyczne związane są z koncertami. Wtedy raczej nie ma wyjścia, trzeba tylko słuchać i słuchać. Poza tym każdy koncert jest niepowtarzalny, to wspaniale uczucie, uczestniczyć w czymś, co juz nigdy sie nie wydarzy.


Zatem jeśli jesteś osobą, która w domu, w samochodzie, w dowolnym innym miejscu słucha całym swoim ciałem, to może znajdziesz kilka minut na przeczytanie tego tekstu. Jeśli jeszcze tak nie potrafisz, namawiam do doświadczeń. Gwarantuję, że odkryjesz na nowo swoje ulubione płyty.


Dzisiejsza, to przypadek, to nie jest najważniejsza płyta mojego życia, nie jest ulubiona, nie ma dla mnie żadnego specjalnego znaczenia. Po prostu znalazła sie w moim odtwarzaczu dzisiaj wyjęta w przypadkowy sposób z półki, na której trzymam płyty, które jeszcze nie znalazły swojego sttałęgo miejsca, dopiero co kupione lub takie, które dostałem w prezencie…


A więc zaczynamy od dzisiaj ... Subiektywny, zależny od nastroju, pogody, pory dnia lub nocy, warunków słuchania, potrzeby, myśli, przewodnik po dobrych, ulubionych, genialnych, ale także przypadkowych i całkiem nikomu niepotrzebnych płytach. Muzyce dobrej do słuchania w skupieniu w domu, takiej, która lepiej sprawdza sie w samochodzie, takiej, którą lubię, kiedy jest mi smutno, albo wesoło. Na każdy stan ducha jest inna recepta.


20 maja 2002 roku receptą na nudną jazdę samochodem miała być właśnie kupiona płyta Randy Breckera "Hangin' in the City". Już nie pamiętam, czemu kupiłem tą płytę. Może to jakaś zachęcająca recenzja, albo sentyment do braci Brecker? Nie wiem, płyta czekała jakiś czas w kolejce do pierwszego posłuchania. Kiedy kupuję nową płytę, nie przesłuchuję jej nerwowo w domu, tak po kawałku z każdego utworu, albo 5 minut od początku. Od razu odkładam nowy nabytek na półkę z nowymi płytami. Czasem płyta potrafi spędzić tam kilka miesięcy, tak chyba było i w tym przypadku.


Okładka sugeruje rozrywkowy i dynamiczny charakter muzyki. Tak jest tez w istocie. To dobra płyta do samochodu. Muzyka jest energiczna, a jednocześnie nie jednostajna. Taką płytę zrobić dość trudno. Pierwsze dwa utwory brzmią nieźle. Zaczynam zastanawiać się, co przypomina mi ta muzyka. I wtedy zaczyna sie utwór numer 3. Utwór tytułowy, zawsze ważny, zwykle w ten sposób wyróżniany przez autora, posługując się kategorią muzyki popularnej - kandydat na przebój. Hangin' in the City Randy Breckera z pewnością nie pojawi się w MTV, ale jest przebojowy. Na gitarze gra Dean Brown, brzmienie trąbki Breckera przypomina trochę w tym utworze klimat Milesa Davisa. I tak powstało skojarzenie. Kilka lat temu pojawiły się spekulacje, że gdzieś istnieją taśmy z prób nagrane przez Milesa Davisa z Princem (te spekulacje trwają do dziś – 2010). To pewnie tylko plotki, chociaż obaj pojawili sie co najmniej raz razem na scenie. Osobiście nie wierzę w istnienie profesjonalnych nagrań studyjnych, ale jeśli byłaby to prawda, to wydaje mi sie, ze muzyka mogła być podobna do tej prezentowanej przez Randy Breckera. W utworze tytułowym jest też wokal, śpiewa sam Brecker, a w chórku miedzy innymi Hiram Bullock, udzielający się w kilku utworach na gitarze na zmianę z Deanem Brownem.


Gitara Deana Browna nigdy specjalnie nie zapadła mi w pamięci, do czasu jego występu latem 2001 w Warszawie z Marcusem Millerem, ale o tym może innym razem.


Niestety po utworze tytułowym następuje następny - czwarty z kolei na płycie. Trochę się dłuży, mam wrażenie, że jest klasycznym wypełniaczem czasu, przecież nie wypada nagrać płyty krótszej niż 50 minut, a pomysłów czasem za mało. W połowie 4 utworu narasta pewne znużenie, ale z pomocą przychodzi Michael Brecker. Ratuje ten utwór przepiękną solówką na tenorze. W utworze 5 robi się coraz bardziej rapowo. Pierwszy raz pojawia sie prawdziwy Randy Brecker, grając ciekawe solo w wysokich rejestrach. Dalej czekam na kolejna dłużyznę, czekam i czekam i nagle płyta się kończy. To czekanie niepostrzeżenie wypełniło prawie 30 minut drugiej połówki nagrania.


To dobra płyta. Może jej nagranie nie zmieni nic w historii światowej muzyki, ale na pewno może przynieść słuchaczom wiele radości.


Nad całością materiału oprócz trąbki i saksofonu tenorowego braci Breckerów unosi sie duch wszędobylskiego ostatnio Richarda Bony oraz drapieżne gitary Deana Browna i Hirama Bullocka. Szkoda tylko, ze to juz nie są ci sami Brecker Brothers...


Muszę koniecznie wrócić do kilku ich starszych płyt. Jednak płytę Randy Breckera "Hangin' in the City" polecam na dobra imprezę lub nużącą podróż samochodem. Nie żałuję, że ją kupiłem.


Dziś (30 czerwca 2010) ciągle tego nie żałuję, czasem nasze upodobania zmieniają się, mam wiele płyt, które zwyczajnie się zestarzały, są też takie, które dopiero po latach potrafię zrozumieć, włożyć w odpowiedni kontekst kulturowy, czerpać z nich przyjemność. "Hangin' in the City" to przykład płyty, która wytrzymała próbę czasu, może to jeszcze nie klasyk, ale trzyma się dobrze.


Randy Brecker
Hangin' in the City
Format: CD
Wytwórnia: ESC Records
Numer: 03674-2

Brak komentarzy: