To w zasadzie dobra wiadomość – wczoraj ci z nas, którzy przyszli do Sali Kongresowej doznali olśnienia. Powrót klasycznego Pata Metheny. Klasyczny skład, zwyczajne instrumenty (no może nie do końca), klasyczne już kompozycje. Ta sama koszulka w paski. Ten koncert równie dobrze mógłby odbyć się 20, albo i 30 lat temu.
Czy to dobrze ? Dla tych co lubią jak najbardziej, jednak Pat Metheny Group to nie jest moje ulubione wcielenie Pata. Gdybym miał wybrać 5 ulubionych płyt, to bez wielkich analiz byłoby w kolejności pewnie przypadkowej: Bright Size Life, 80/81, One Quiet Night, Zero Tolerance For Silence, Jim Hall & Pat Metheny i Beyond The Missouri Sky. No i wyszło 6, ale to już najkrótsza możliwa lista tych najlepszych. No i jeszcze młodzieńczy, hipisowsko harcerski akompaniament Joni Mitchell i parę tematów z Abbey Lincoln.
A wczoraj mieliśmy same klasyki z Questions And Answers, Still Life (Talking) i innych tego rodzaju produkcji, które może nieco złośliwie na to patrząc, gdyby nie koszty praw autorskich mogłyby znaleźć swoje miejsce w centrach handlowych albo hotelowych windach. Niektórzy pewnie oburzą się wskazując na skomplikowane harmonie i podziały rytmiczne, smaczki aranżacyjne (wczoraj podobne jak 20 i 30 lat temu), jednak od czasu, kiedy John Coltrane przeczytał wiekopomne dzieło Nicolasa Slonimskiego (ciotecznego brata Antoniego Słonimskiego) o skalach muzycznych nic już świata nie zadziwi.
Tak więc Pat Metheny Group to trochę nie dla mnie, ale wczoraj wcale nie było zupełnie beznadziejnie. Trasa The Song Book Tour to trochę taki revival, odcinanie kuponów i mam wrażenie, że muzykom zabrakło pomysłów jak zamienić wszystkim znane na pamięć tematy na niepowtarzalny koncert. A może to rutyna i brak chęci ?
W każdym razie odrobina krótkich refleksji zapisanych na gorąco:
Pat sam w sobie w dobrej formie, jednak bez pasji i wirtuozerii, w części akustycznej nawet zdarzały się małe wpadki. Właściwie najlepiej wypadł bodajże 6 lub 7 utwór, kiedy Steve Rodby zamienił bas akustyczny na gitarę basową. Wtedy Pat zabrał się z energią gitary basowej w improwizację jakiej oczekiwalibyśmy w każdym utworze.
Ten plastikowy fortepian, który na koncercie kwartetu Pharoah Sandersa pojawił się na scenie pozostał również do dyspozycji Lyle Maysa. Nigdy nie dowiemy się, czy to wina jedynie beznadziejnego brzmienia tego instrumentu, jego konstrukcji, może jego nagłośnienia, czy też kondycji muzyka. Lyle Mays wydawał się przez cały koncert nieobecny. Dopiero w pierwszym bisie pokazał swój zwyczajny jeszcze parę lat temu poziom zaangażowania i techniki. Sample w jego komputerze te same, co wiele lat temu, chyba nie wytrzymały próby czasu.
W każdym razie jestem za powrotem dużego koncertowego zwyczajnego Steinwaya do Sali Kongresowej. Ostatecznie może być Yamaha, ale taka zwyczajna, z prozaicznym drewnianym wiekiem.
Antonio Sanchez - chyba taka jego rola w zespole, grać najrówniej jak się da. Wczoraj jego gra przypominała mi próbę – sam sobie nastawiał beat z automatu i próbował się z nim zgrać. Czasem wychodziło lepiej, czasem gorzej. W partiach solowych niezbyt przekonująco.
Steve Rodby – chyba najlepiej ze wszystkich, bo niewiele da się o nim powiedzieć, a taka jego rola w zespole. Solidna podstawa rytmiczna ratująca trochę perkusistę.
To chyba znak czasu – na występ Pat Metheny Group nie idziemy na kolanach i nie wspominamy go latami. On ma kolejny job, a my miły wieczór przy zgrabnych, nieco nostalgicznych tematach, które wszyscy znamy. W sumie nie każdy koncert musi być najlepszy na świecie. I tak wolę Pat Metneny Group na żywo niż Orchestrion.
I jeszcze zdjęcia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz