02 lipca 2010

Pharoah Sanders na Warsaw Summer Jazz Days

Dziś nie będzie codziennej płyty. Wczorajszy koncert skończył się w okolicach północy. Warsaw Summer Jazz Days w tym roku przypomina stare dobre czasy Jazz Jamboree, a to największy komplement jaki może dostać festiwal jazzowy w Polsce. Mamy więc 4 dni, oprócz dzisiejszego Pata Metheny występuje po kilka zespołów, każdy dzień ma co najmniej jedną gwiazdę światowego formatu. Wczoraj to oczywiście Pharoah Sanders, ale po kolei….

Portico Quartet – widziałem ich kiedyś zupełnie przypadkowo gdzieś w Londynie parę lat temu. Zapamiętałem nazwę na przyszłość. Dziś są dość aktywnie koncertująca formacją, jak wynika z paru zdań rozmowy w kuluarach. W małym londyńskim klubie sprawdzili się doskonale. Wczoraj Sala Kongresowa przerosła ich trochę, a w dodatku nikt nie lubi chyba grać kiedy zajętych jest może 30% miejsc. W sumie jednak nie było najgorzej. Po koncercie ktoś powiedział, że to 120% Garbarka. Może i racja. Dla mnie to trochę zmarnowany potencjał brzmieniowy nieczęsto używanych bębnów blaszanych, w które Nick Mulvey uderza rękami i zupełnie niepotrzebne wstawki z samplami i dziwne efekty elektroniczne. W sumie poprawny koncert, który zatrzymał większość na widowni. Gdyby grali w małym klubie – byłoby rewelacyjnie.

Mostly Other People Do The Killing – ten zespół słyszałem po raz pierwszy. Już po pierwszym utworze miałem poczucie małego deja vu z tej samej sceny i koncertu Sex Mob. Tyle, że Sex Mob to muzycy bardziej kompetentni i mam wrażenie, że z szerszymi horyzontami. Łączenie free z klezmerską i popularnymi melodiami wymaga osłuchania z bardzo różną tradycją muzyczną. W sumie niewykorzystany potencjał, choć występ w całości dość udany. Znowu – bardziej do klubu, niż na dużą salę, ale jako Support – czemu nie… Ja wolałbym Sex Mob w tym miejscu i czasie, ale to chyba jednak trochę wyższa półka. Steven Bernstein jest dużo lepszym trębaczem i frontmanem niż lider Mostly Other People Do The Killing.

No i Pharoah Sanders. Po pierwsze – rewelacyjna forma, jak na swój wiek. Żyjąca reinkarnacja Coltrane’a. Dla mnie od czasów nagrań z JC nie musiałby już nic robić. Ale trudno zapomnieć na przykład o jego sesjach z Wallace Rooneyem. Długi, intensywny koncert, kompetentny zespół akompaniatorów, trochę free, trochę grania samego trio – fortepian, bas i perkusja, zbiorowa improwizacja, kawałki śpiewane scatem, pełen profesjonalizm, żadnego zbędnego gwiazdorstwa. Choć chwilami miałem wrażenie, że Warszawa jest po prostu kolejnym miejscem odegrania kolejnego koncertu. Zabrakło trochę zaangażowania dającego publiczności poczucie uczestnictwa w nadzwyczajnym wydarzeniu. Choć myślę, że trudno o takie zaangażowanie, kiedy połowa miejsc na Sali pusta, a po każdym utworze część osób wychodzi, bo jutro trzeba do pracy… A może to jednak było zmęczenie, lub brak przygotowania młodszych słuchaczy do niełatwych dźwięków mistrza….

W sumie tyle na gorąco i zdjęcia dla tych co nie byli … Jest czego żałować.



Brak komentarzy: