„Bridges”, najnowszy
album firmowany przez Adama Bałdycha był pierwszą płytą tygodnia po reaktywacji
RadioJAZZ.FM. Jak podkreślałem pisząc recenzję towarzyszącą muzycznej prezentacji
na naszej internetowej antenie, nie była to płyta, która zachwyciła mnie od
pierwszych dźwięków. Potrzebowałem kilku tygodni, by ją zrozumieć.
Kiedy
wpisywałem sobie do kalendarza datę warszawskiego koncertu prezentującego ten
materiał, maiłem wiele obaw. Zdałem sobie sprawę, że materiałowi
zarejestrowanemu w studio brakuje spontaniczności i energii właściwej występom
na żywo Adama Bałdycha, których widziałem wiele. Brakuje też nieco intymnej
relacji ze słuchaczem, która występuje w niezwykle wielkich dawkach na
poprzednich płytach Adama, „Imaginary Room” i „The New Tradition”. Pomyślałem
więc, że może to taki pomysł – skandynawski chłód i wyważone, nieco
przytłumione dźwięki, oddalone gdzieś w muzycznej przestrzeni od Adama, jakiego
znam od lat. Stąd właśnie wspomniane obawy, bowiem Adam Bałdych, jakiego znałem
do czasu nagrania „Bridges” był pełen energii i spontaniczności, nawet jeśli
była ona niezwykle skupiona i zorganizowana, jak w przypadku kameralnego albumu
„The New Tradition”. Wieczór w Fabryce Trzciny miał udowodnić, jak bardzo się
myliłem.
Deszczowy
wieczór 20 października 2015 roku był niezbyt sprzyjającym momentem na
organizację koncertu. Część publiczności pewnie udała się na Torwar, żeby w
moim pojęciu zupełnie niepotrzebnie obejrzeć z daleka Dianę Krall. Ja sam
pędziłem na koncert przez całą Warszawę prosto z mojej wtorkowego radiowego
pasma autorskiego. Nie oczekiwałem wypełnionej po brzegi sali, a tak właśnie
było. To zawsze robi dobre wrażenie i dodaje sporo energii muzykom.
Krótka trasa
koncertowa poświęcona jest promocji albumu „Bridges”, więc spodziewałem się,
jak to często bywa w takich przypadkach, co również jest naturalne dla składów
zwołanych na jedno konkretne nagranie, usłyszeć materiał prosto z płyty, może
jedynie uzupełniony o jakiś atrakcyjny bis i parę miejsc na nieco bardziej
rozbudowane solówki. Tu znowu się pomyliłem. Usłyszałem w zasadzie zupełnie
inną muzykę. Rozpoznałem oczywiście kompozycje znane z „Bridges”, jednak dziś
to już zupełnie inna muzyka. Tysiąc razy lepsza, ciekawsza, od tego co na
płycie, choć nie mam najmniejszego zamiaru skazywania albumu na rynkowy niebyt,
to bowiem wyśmienita płyta, podnosząca muzykom poprzeczkę niesłychanie wysoko.
Co zmieniło się
od czasu rejestracji studyjnej? Muzycy spędzili ze sobą trochę czasu i znaleźli
swoje własne miejsca w każdym z utworów. Nieskrępowani czasowymi ramami
nagrania zaplanowanego na jeden krążek, mogli zaszaleć i popisać się swoją
muzyczną wyobraźnią.
Zaszaleli. Ten
koncert był najciekawszym wydarzeniem muzycznym 2015 roku i wątpię, czy coś
jeszcze równie fenomenalnego może się wydarzyć. Ilością innowacyjnych pomysłów
brzmieniowych, wyśmienitych improwizacji, muzycznych kolorów i pozytywnej
energii z tego koncertu można obdzielić całkiem pokaźny światowy festiwal
jazzowy. Chyba nigdy nie widziałem Adama Bałdycha tak skupionego i jednocześnie
uśmiechniętego. Gdyby ktoś obserwował ten koncert z zatyczkami na uszach,
wiedziałby, że muzycy są z siebie niezwykle zadowoleni i uwielbiają grać razem.
To właśnie sprawiło, że świetny materiał stał się zwyczajnie genialny.
Ten materiał
musi zostać koniecznie zarejestrowany na żywo. Nie tylko w związku z wyśmienita
energią płynącą ze sceny. Również dlatego, że mimo niezwykłego muzycznego
porozumienia pomiędzy Adamem Bałdychem i członkami zespołu Helge Liena, pewnie
ich współpraca zakończy się na tym właśnie albumie. Tak dziś działa rynek –
muzycy ciągle poszukują, czasem znajdując właściwe muzyczne przyjaźnie, kiedy
indziej są tylko na chwile częściami tego samego nagrania. Tym razem udało się
osiągnąć niezwykłą muzyczną wspólnotę myśli i emocji.
Wirtuozeria
Adama Bałdycha nie zaskoczyła mnie jakoś szczególnie, bowiem wielokrotnie
słyszałem jego niezwykłe popisy wykorzystujące każdą, nawet najbardziej
nieoczekiwaną możliwość wydobycia dźwięków ze skrzypiec, niekoniecznie przy
użyciu smyczka… Niezwykłym odkryciem tego wieczora stał się dla mnie Per Oddvar
Johansen, perkusista zespołu. Kiedy trzeba, potrafi stworzyć rytmiczny filar,
jeśli jest na to miejsce, wprawnie operuje bogatym repertuarem różnorodnych
brzmień skromnego w sumie zestawu. W solowych partiach improwizowanych jest
melodykiem i kolorystą, nie gra zbyt wiele dźwięków, skupia się raczej na ich
właściwym miejscu. Pewnie mógłby też zagrać melodię, ale tym razem nie było na
to miejsca.
Jak każdy
niezwykły koncert, i ten był za krótki, trochę szkoda, że sam Helge Lien nie
miał więcej czasu dla siebie, choć jego duet z Adamem w jednym z utworów z „The
New Tradition” wypadł rewelacyjnie. Chętnie posłuchałbym też setu złożonego z
utworów norweskich muzyków z ich poprzednich albumów. Na to też zabrakło czasu.
To oczywiste, że we współpracy Adama Bałdycha i zespołu Helge Liena jest
jeszcze wielki muzyczny potencjał. Oby potrwała ona jak najdłużej, co w
dzisiejszych czasach zarówno ze względów komercyjnych, jak i artystycznych
pewnie nie jest jakoś szczególnie prawdopodobne.
O muzyce
zarejestrowanej na „Bridges” pisałem, że jest kameralna, dojrzała i wciągająca.
Już w studiu muzycy potrafili stworzyć brzmieniowy monolit, a może nawet coś
więcej – wspólnotę emocji i przeżywania. Na scenie zyskali i posunęli się
jeszcze dalej, to wspólne szaleństwo i bezgraniczne porozumienie.
To było dla
mnie muzyczne wydarzenie roku 2015.
Tekst ukazał się w miesięczniku JazzPRESS w wydaniu listopadowym 2015 roku: www.jazzpress.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz