Wrócić po kilku
miesiącach niezapowiedzianej przerwy wypada w jakiś odrobinę choć spektakularny
i nietypowy sposób. Ja stawiam tym razem na egzotykę. Życiowe okoliczności
wyeksportowały mnie na jakiś czas do Australii, gdzie żyje się jakby trochę
inaczej i scena muzyczna też wygląda odmiennie. Jednak zapewniam, że muzyka,
tak jak wszędzie dzieli się na dobrą i złą, a koncerty na takie, kiedy
występującym artystom zależy i się chce i te inne, które są stratą czasu i
pieniędzy.
Na
zorientowanie się w jazzowej scenie w Melbourne i okolicach potrzebuję trochę
czasu. Gra się tu na żywo sporo, jednak jakość tych występów bywa różna – od
wykonawców, którzy u nas nie mieliby szans zagrać na najmniejszej nawet scenie,
po światowe gwiazdy grające w małych pubach i przeróżnych miejscach, które
trudno podejrzewać o działalność artystyczną..
Na pierwszy
koncert, który zapamiętam dłużej niż kilka dni trafiłem w zeszłym tygodniu w
barze The Workers Club w Geelong, dużym jak na warunki australijskie mieście
położonym godzinę jazdy samochodem na zachód od Melbourne. Sam klub to typowy
tutejszy bar – prosto, choć starannie odrestaurowane pomieszczenie kiedyś
pewnie przemysłowe, murowane ściany, drewniana konstrukcja dachu i kryty blachą
falistą dach. Ocieplenie nie jest potrzebne, bo teraz, kiedy mamy początek
australijskiej zimy, jeśli temperatura w nocy spada w okolice zera, to jest
zimno, za to w dzień zwykle jest stopni 15. Nikt opon na zimę nie zmienia, bo śniegu
to nigdy nie ma, za to palmy wiecznie zielone i owszem…
Jeff Martin
Sala
przeznaczona na występy w The Workers Club mieści jakieś 200 osób, bar i małą
scenę. Prostokątne pomieszczenie z dwuspadowym dachem krytym niewygłuszoną
blachą powinno być koszmarem dla akustyka, jednak jakiś cudem, dźwięk był
lepszy niż w większości miejsc w Europie specjalnie adaptowanych akustycznie do
celów koncertowych. Ofertę baru uzupełnia dostępna bez ograniczeń darmowa woda,
która jest w Australii raczej obowiązkowym elementem oferty, co przydaje się
bardziej latem, ale zimą nikt z tego zwyczaju nie rezygnuje.
Atrakcją
wieczoru 28 czerwca w The Workers Club był Jeff Martin, który jak sam
opowiedział w czasie jednej z dłuższych, ciekawych zapowiedzi, czuł się w tym
miejscu jak w domu, bowiem nie był to jego pierwszy występ w klubie, będącym
miejscem lubianym przez wielu artystów. Kanadyjski zespół The Tea Party i jego
lider – Jeff Martin są niezwykle popularni w Australii, czego dowodem jest
licząca 20 koncertów jego trasa koncertowa, która właśnie odbywa się w
Australii. Na okoliczność tego tourne Jeff Martin wydał krótki album, który
sprzedawany jest tylko na koncertach i podobno nie będzie dostępny już nigdy
poza tą trasą, ani w żadnym serwisie streamingowym – czyli od razu będzie kolekcjonerskim
rarytasem dla fanów The Tea Party. Pewnie w Kanadzie i okolicach osiągnie wysokie
ceny.
Jeff Martin
Zawierający 5 utworów krążek „Stars In The
Sand” inspirowany jest tym, co Jeff Martin usłyszał w czasie swojej podróży do
Maroka. Połączenie kanadyjskiego folk-rocka z marokańskimi rytmami i odrobiną
muzyki z taśmy, zarejestrowanej przez samego artystę w Afryce wypada na płycie
doskonale, a w warunkach koncertowych jeszcze lepiej. Jeff Martin doskonale
nawiązuje kontakt z publicznością, umiejętnie łącząc swoje największe przeboje
z nowymi utworami z ostatniego solowego albumu, który ma swoją premierę na
trasie. Połączenie wcześniej nagranych podkładów z żywiołową najczęściej 12 strunową gitarą akustyczną i
odrobiną staromodnych modyfikatorów brzmienia wypada niezwykle dynamicznie. Na
płycie tej energii nieco brakuje, choć takie utwory jak „To The Forces” i
tytułowy „Stars In The Sand” mają szansę stać się przebojami na miarę „Heaven
Coming Down”, „Lullaby”, czy „The Messenger”.
W małym klubie
Jeff Martin okazuje się być niezwykle charyzmatycznym, przebojowym i mającym
swoje unikalne brzmienie artystą. Większość zgromadzonej tego dnia w The
Workers Club publiczności znała przeboje The Tea Party na pamięć, jednak jestem
pewien, że nawet będąc nieznanym artystą, Jeff Martin przekonałby do siebie
każdego słuchacza.
Jeff Martin
W roli supportu
i towarzysza bisów Jeffa Martina wystąpił Mitch King – sam siebie określający
mianem podróżującego artysty, grający jednocześnie na gitarze, harmonijce
ustnej i instrumentach perkusyjnych Mitch King. Australijczyk dobrze znany na lokalnym
rynku ma przed sobą dużą światową karierę, jego nagrania pojawiają się już na
amerykańskim rynku a możliwość posłuchania go w małym barze może być jedną z
ostatnich. Będzie wielką gwiazdą. Powinien jednak wydawać albumy koncertowe,
bowiem należy zdecydowanie do tych artystów, którzy potrzebują publiczności,
która dodaje im energii. Jego studyjne nagrania, w tym najnowszy krótki
minialbum „Southerly Change” nie oddają niezwykłej scenicznej charyzmy Mitcha
Kinga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz