03 lipca 2010

Pat Metheny Group na Warsaw Summer Jazz Days

Powrót Pata w Paski

To w zasadzie dobra wiadomość – wczoraj ci z nas, którzy przyszli do Sali Kongresowej doznali olśnienia. Powrót klasycznego Pata Metheny. Klasyczny skład, zwyczajne instrumenty (no może nie do końca), klasyczne już kompozycje. Ta sama koszulka w paski. Ten koncert równie dobrze mógłby odbyć się 20, albo i 30 lat temu.

Czy to dobrze ? Dla tych co lubią jak najbardziej, jednak Pat Metheny Group to nie jest moje ulubione wcielenie Pata. Gdybym miał wybrać 5 ulubionych płyt, to bez wielkich analiz byłoby w kolejności pewnie przypadkowej: Bright Size Life, 80/81, One Quiet Night, Zero Tolerance For Silence, Jim Hall & Pat Metheny i Beyond The Missouri Sky. No i wyszło 6, ale to już najkrótsza możliwa lista tych najlepszych. No i jeszcze młodzieńczy, hipisowsko harcerski akompaniament Joni Mitchell i parę tematów z Abbey Lincoln.

A wczoraj mieliśmy same klasyki z Questions And Answers, Still Life (Talking) i innych tego rodzaju produkcji, które może nieco złośliwie na to patrząc, gdyby nie koszty praw autorskich mogłyby znaleźć swoje miejsce w centrach handlowych albo hotelowych windach. Niektórzy pewnie oburzą się wskazując na skomplikowane harmonie i podziały rytmiczne, smaczki aranżacyjne (wczoraj podobne jak 20 i 30 lat temu), jednak od czasu, kiedy John Coltrane przeczytał wiekopomne dzieło Nicolasa Slonimskiego (ciotecznego brata Antoniego Słonimskiego) o skalach muzycznych nic już świata nie zadziwi.

Tak więc Pat Metheny Group to trochę nie dla mnie, ale wczoraj wcale nie było zupełnie beznadziejnie. Trasa The Song Book Tour to trochę taki revival, odcinanie kuponów i mam wrażenie, że muzykom zabrakło pomysłów jak zamienić wszystkim znane na pamięć tematy na niepowtarzalny koncert. A może to rutyna i brak chęci ?

W każdym razie odrobina krótkich refleksji zapisanych na gorąco:

Pat sam w sobie w dobrej formie, jednak bez pasji i wirtuozerii, w części akustycznej nawet zdarzały się małe wpadki. Właściwie najlepiej wypadł bodajże 6 lub 7 utwór, kiedy Steve Rodby zamienił bas akustyczny na gitarę basową. Wtedy Pat zabrał się z energią gitary basowej w improwizację jakiej oczekiwalibyśmy w każdym utworze.

Ten plastikowy fortepian, który na koncercie kwartetu Pharoah Sandersa pojawił się na scenie pozostał również do dyspozycji Lyle Maysa. Nigdy nie dowiemy się, czy to wina jedynie beznadziejnego brzmienia tego instrumentu, jego konstrukcji, może jego nagłośnienia, czy też kondycji muzyka. Lyle Mays wydawał się przez cały koncert nieobecny. Dopiero w pierwszym bisie pokazał swój zwyczajny jeszcze parę lat temu poziom zaangażowania i techniki. Sample w jego komputerze te same, co wiele lat temu, chyba nie wytrzymały próby czasu.

W każdym razie jestem za powrotem dużego koncertowego zwyczajnego Steinwaya do Sali Kongresowej. Ostatecznie może być Yamaha, ale taka zwyczajna, z prozaicznym drewnianym wiekiem.

Antonio Sanchez - chyba taka jego rola w zespole, grać najrówniej jak się da. Wczoraj jego gra przypominała mi próbę – sam sobie nastawiał beat z automatu i próbował się z nim zgrać. Czasem wychodziło lepiej, czasem gorzej. W partiach solowych niezbyt przekonująco.

Steve Rodby – chyba najlepiej ze wszystkich, bo niewiele da się o nim powiedzieć, a taka jego rola w zespole. Solidna podstawa rytmiczna ratująca trochę perkusistę.

To chyba znak czasu – na występ Pat Metheny Group nie idziemy na kolanach i nie wspominamy go latami. On ma kolejny job, a my miły wieczór przy zgrabnych, nieco nostalgicznych tematach, które wszyscy znamy. W sumie nie każdy koncert musi być najlepszy na świecie. I tak wolę Pat Metneny Group na żywo niż Orchestrion.

I jeszcze zdjęcia...


02 lipca 2010

Pharoah Sanders na Warsaw Summer Jazz Days

Dziś nie będzie codziennej płyty. Wczorajszy koncert skończył się w okolicach północy. Warsaw Summer Jazz Days w tym roku przypomina stare dobre czasy Jazz Jamboree, a to największy komplement jaki może dostać festiwal jazzowy w Polsce. Mamy więc 4 dni, oprócz dzisiejszego Pata Metheny występuje po kilka zespołów, każdy dzień ma co najmniej jedną gwiazdę światowego formatu. Wczoraj to oczywiście Pharoah Sanders, ale po kolei….

Portico Quartet – widziałem ich kiedyś zupełnie przypadkowo gdzieś w Londynie parę lat temu. Zapamiętałem nazwę na przyszłość. Dziś są dość aktywnie koncertująca formacją, jak wynika z paru zdań rozmowy w kuluarach. W małym londyńskim klubie sprawdzili się doskonale. Wczoraj Sala Kongresowa przerosła ich trochę, a w dodatku nikt nie lubi chyba grać kiedy zajętych jest może 30% miejsc. W sumie jednak nie było najgorzej. Po koncercie ktoś powiedział, że to 120% Garbarka. Może i racja. Dla mnie to trochę zmarnowany potencjał brzmieniowy nieczęsto używanych bębnów blaszanych, w które Nick Mulvey uderza rękami i zupełnie niepotrzebne wstawki z samplami i dziwne efekty elektroniczne. W sumie poprawny koncert, który zatrzymał większość na widowni. Gdyby grali w małym klubie – byłoby rewelacyjnie.

Mostly Other People Do The Killing – ten zespół słyszałem po raz pierwszy. Już po pierwszym utworze miałem poczucie małego deja vu z tej samej sceny i koncertu Sex Mob. Tyle, że Sex Mob to muzycy bardziej kompetentni i mam wrażenie, że z szerszymi horyzontami. Łączenie free z klezmerską i popularnymi melodiami wymaga osłuchania z bardzo różną tradycją muzyczną. W sumie niewykorzystany potencjał, choć występ w całości dość udany. Znowu – bardziej do klubu, niż na dużą salę, ale jako Support – czemu nie… Ja wolałbym Sex Mob w tym miejscu i czasie, ale to chyba jednak trochę wyższa półka. Steven Bernstein jest dużo lepszym trębaczem i frontmanem niż lider Mostly Other People Do The Killing.

No i Pharoah Sanders. Po pierwsze – rewelacyjna forma, jak na swój wiek. Żyjąca reinkarnacja Coltrane’a. Dla mnie od czasów nagrań z JC nie musiałby już nic robić. Ale trudno zapomnieć na przykład o jego sesjach z Wallace Rooneyem. Długi, intensywny koncert, kompetentny zespół akompaniatorów, trochę free, trochę grania samego trio – fortepian, bas i perkusja, zbiorowa improwizacja, kawałki śpiewane scatem, pełen profesjonalizm, żadnego zbędnego gwiazdorstwa. Choć chwilami miałem wrażenie, że Warszawa jest po prostu kolejnym miejscem odegrania kolejnego koncertu. Zabrakło trochę zaangażowania dającego publiczności poczucie uczestnictwa w nadzwyczajnym wydarzeniu. Choć myślę, że trudno o takie zaangażowanie, kiedy połowa miejsc na Sali pusta, a po każdym utworze część osób wychodzi, bo jutro trzeba do pracy… A może to jednak było zmęczenie, lub brak przygotowania młodszych słuchaczy do niełatwych dźwięków mistrza….

W sumie tyle na gorąco i zdjęcia dla tych co nie byli … Jest czego żałować.



01 lipca 2010

Ali Farka Toure With Ry Cooder - Talking Timbuktu

To nie zdarza się codziennie. To przedziwna płyta. Wolna, lejąca się, hipnotyczna, przyklejająca się do uszu i pozostająca na długo w głowie, która zamiast być refleksyjną, pełną zadumy okazją na jesienny wieczór, jest fantastycznym pomysłem na środek letniej nocy. Genialnie sprawdza się też w samochodzie. Do czego można porównać tę płytę ? Moje pierwsze skojarzenie to jedna z moich ulubionych tego typu – For The Stars duetu Anne Sofie Von Otter i Elvisa Costello.

Wiem, wiem, to zupełnie inna stylistyka, jednak wiele te płyty łączy, są niezwykle optymistyczne, z pozoru trudne w odbiorze, wielowarstwowe, a jednak niezwykle chwytliwe i pozostające na długo w pamięci. Obie są niezwykle optymistyczne i jednocześnie emanują wewnętrznym spokojem.

To nie jest muzyka do zabawy, wymaga skupienia, jednak daje wiele radości, poprawia nastrój. Jakby świat stawał się ciekawszy, bardziej kolorowy.

Płyta dostała nagrodę Grammy w 1995 roku, pewnie w jakiejś egzotycznej kategorii. Kto ma chwilę, może to pewnie sprawdzić w Internecie. Jej tytuł spędził jakieś 10 lat na liście płyt, które chciałem koniecznie kupić. I jako, że to dużo czasu, nie pamiętam już, jak się na tej liście znalazł. Oferta polskich dystrybutorów w zakresie muzyki afrykańskiej jest właściwie zerowa, to znaczy, ograniczona do tak zwanej muzyki etnicznej. A przecież w Afryce, tak jak w każdym miejscu na świecie gra się i nagrywa na płyty jazz, rock, pop i wszystko inne. Tak jak w każdym miejscu gatunki przenikają się i nasycają lokalnym kolorytem.

Tak więc płyta znalazła się w koszyku przy okazji kolejnej wizyty w Portugalii. Oczywiście tam w sklepach częściej bywają zwolennicy muzyki z Czarnego Lądu, jednak oferta każdego sklepu FNAC w Lizbonie w zakresie muzyki afrykańskiej otwiera oczy wielu nawet wytrawnym znawcom tematu. W średniej wielkości sklepie płytowym Lizbony pozycji z Afryki jest tyle, co u nas jazzu w największym warszawskim tzw. Salonie Multimedialnym…

Płyt o afrykańskich korzeniach przyjechało z wakacji więcej, więc pewnie wkrótce coś jeszcze o tym napiszę.

Unikalna, jednorazowa (wedle mojej wiedzy i tekstu z okładki) współpraca Ali Farka Toure z Ry Cooderem przyniosła naprawdę ciekawe efekty. Wszystkie piosenki to utwory skomponowane przez Ali Farka Toure (jeden jest adaptacją tradycyjnej melodii). Teksty śpiewane są w 4 afrykańskich językach – Songhai, Bambara, Peul i Tamasheck. To tylko niewielka część języków i dialektów, którymi autor posługiwał się w innych znanych mi nagraniach. Gitara Ry Coopera wnosi odrobinę amerykańskich klimatów. W kilku utworach pojawiają się gościnnie John Patitucci na akustycznym basie i Jim Kelner na perkusji. Wtedy robi się bardziej bluesowo i amerykańsko, jednak w tle ciągle mamy Afrykę. Utwory z sekcją rytmiczną przypomniały mi o kolejnej często przeze mnie słuchanej, a mało znanej muzyce – wspólnych nagraniach Milesa Davisa i Johna Lee Hookera (tak, to nie pomyłka – grają tam razem) wydanych jako ścieżka dźwiękowa do zupełnie mi nieznanego filmu The Hot Spot.

Na płycie jest też utwór Lasidan (ścieżka 6), zupełnie niepotrzebny, bałaganiarski, 3 gitary to trochę za dużo. To pewnie nie z winy Clarence Gatemouth Browna grającego gościnnie na tej trzeciej. W innym otoczeniu pewnie sprawdziłby się znakomicie. To nie jest zły utwór, jednak nie pasuje do tej płyty. Jest zbyt przebojowy i oczywisty w warstwie rytmicznej, może zwyczajnie za mało afrykański.

Za to ten sam Clarence Gatemouth Brown w utworze Ai Du gra na violi i tworzy rewelacyjny i nie tak inwazyjny, jak w Lasidan podkład dla gitar liderów. Brzmi trochę tak, jakby skrzypce od zawsze były etnicznym instrumentem afrykańskim.

Ta płyta to fantastyczne przeżycie estetyczne. Jest bardzo afrykańska, ale nie ma nic wspólnego z tandetnym folklorem. Pewnie niejeden egzaltowany recenzent napisałby o multikulturowej mieszance, wzajemnej inspiracji muzyków z różnych światów, przenikaniu się kultur i takie tam…. Dla mnie to fantastyczna płyta. Mam z niej mnóstwo przyjemności i jeden mały problem… Na jakiej półce ją postawić ? W końcu Ali Farka Toure to nie jest jazzowy gitarzysta, nie bluesman. Ta płyta to też nie jest etniczna muzyka Afryki. Gdziekolwiek nie stanie, łatwo ją znajdę, pewnie często będę po nią sięgał.

To chyba będzie moja wakacyjna płyta tego lata. Utknie w samochodzie i pozostanie tam na dłużej.

I jeszcze coś – pewien opiekun pewnego czarno białego kota dostanie ją wkrótce w prezencie…

Ali Farka Toure with Ry Cooper
Talking Timbuktu
Format: CD
Wytwórnia: World Circuit
Numer: WCD 040

30 czerwca 2010

Randy Brecker - Hangin' in the City

Ten tekst powstał 8 lat temu, jako wstęp do jednego z zeszytów tworzonego od jakiś 20 lat osobistego, codziennego (no prawie codziennego) dziennika przygody z muzyką. Bardzo różną muzyką. To wiedzą ci, którzy otrzymywali przez kilka lat pocztą elektroniczną wybrane, w domyśle te ciekawsze teksty. Dziś pora na unowocześnienie i zmianę formy. Blog miał rozpocząć swoje życie kilka miesięcy temu, jednak ciągle nie był to TEN właściwy dzień, ciągle nie była to właściwa płyta, która ma być już na zawsze tą pierwszą…


Tak więc ta dzisiejsza nie jest w jakiś sposób szczególna, nie definiuje ulubionego wykonawcy, ulubionego stylu, to w sumie dość przypadkowo wybrany początek jednego z zapisanym tradycyjnych zeszytów, kiedyś powszechnych, dziś istniejących i używanych już chyba tylko w szkołach i przez grupę zapaleńców lubiących dobry papier (to nie te same zeszyty co szkolne) i dobry atrament…


Tak więc, dawno, dawno temu, 20 maja 2002 roku:


Długo myślałem nad możliwością zapisywania swoich refleksji na temat spędzania wolnego czasu z muzyka. Długo rozważałem możliwą formę. W zasadzie robię to od dawna, ale teraz pora na jakiś system porządkujący stertę zeszytów zawierających nieuporządkowane, ale prawie codzienne notatki. W grę wchodził zbiór formalnych recenzji, ale w tym specjalizuje się niezmiennie od wielu lat Jazz Forum i parę innych mediów ze zmiennym zresztą moim zdaniem szczęściem. Trudno startować w takiej konkurencji. Poza tym recenzent powinien mieć formalną wiedzę muzyczną. Ja nie mam takiej wiedzy i uważam, ze to nie przeszkadza w odbiorze i zabawie przy muzyce. Być może nie dostrzegam wielu błędów i niekonsekwencji formalnych, niesprawności technicznych i innych wad słuchanych nagrań. To jednak w sumie pomaga, a wielu recenzentom mam wrażenie, że formalna edukacja nieco przeszkadza. Czasem czytam i nie rozumiem, o co chodzi.


Kilka lat temu miałem okazję spędzić kilka godzin z Kenem Ishiwatą, głównym konstruktorem i twórcą potęgi firmy Marantz, tworzącej urządzenia do słuchania muzyki w domu. Jest on powszechnie uważany za autorytet w dziedzinie jakości odtwarzania i konstrukcji wyrafinowanego sprzętu audio. Zapytałem mistrza, jaki system grający uważa za udany, na co powinno zwracać się uwagę kupując sprzęt grający (dla mnie ważną część rzeczywistości z którą spędzam w sumie kilka godzin dziennie). Usłyszałem zadziwiającą odpowiedź. Dla Ishiwaty nie jest ważne brzmienie, techniczne wyrafinowanie systemu, kreowanie przestrzeni, zrównoważenie tonalne i wiele innych cech, powszechnie uważanych za istotne przy wyborze urządzeń i opisywanych w uczonych czasopismach audiofilskich. Usłyszałem cos jakże odmiennego, ale prawdziwego: "Wiesz, ważne, abyś cieszył się z tego co słyszysz, przecież słuchasz muzyki dla przyjemności". I to jest właśnie radość z słuchania muzyki. Później okazało się, że to nie osobista wypowiedź Kena, ale wielokrotnie powtarzane kredo życiowe, choć po wspólnym wysłuchaniu kilku płyt brzmiało pewnie trochę bardziej przekonywująco.


Jeśli jesteś audiofilem zmieniającym co tydzień sprzęt, przełączającym kable i wsłuchującym sie w różnice w brzmieniu, ten tekst nie jest dla Ciebie. Jeśli jednak zanim dojdziesz do sklepu ze sprzętem zostawiasz właśnie zarobione pieniądze w sklepie z płytami, poświeć proszę chwile na lekturę. Jeśli rozmawiasz ze znajomymi o tym, czego słuchałeś wczoraj, wysłuchaj mnie jak partnera w takiej rozmowie.


W czasie wspominanej rozmowy z Panem Ishiwatą podszedł do nas młody adept muzyki i zapytał: "Mistrzu, jak to zrobić, żeby czerpać tyle przyjemności z słuchania....?". "To proste", odpowiedział skromny jak zwykle Ken: "Wystarczy słuchać, nie rób wtedy nic innego, nie czytaj gazety, nie gotuj obiadu, nie myśl, odbieraj muzykę wszystkimi zmysłami. Zamknij oczy i wyobraź sobie muzyków". Wtedy zrozumiałem, dlaczego moje najwspanialsze wspomnienia muzyczne związane są z koncertami. Wtedy raczej nie ma wyjścia, trzeba tylko słuchać i słuchać. Poza tym każdy koncert jest niepowtarzalny, to wspaniale uczucie, uczestniczyć w czymś, co juz nigdy sie nie wydarzy.


Zatem jeśli jesteś osobą, która w domu, w samochodzie, w dowolnym innym miejscu słucha całym swoim ciałem, to może znajdziesz kilka minut na przeczytanie tego tekstu. Jeśli jeszcze tak nie potrafisz, namawiam do doświadczeń. Gwarantuję, że odkryjesz na nowo swoje ulubione płyty.


Dzisiejsza, to przypadek, to nie jest najważniejsza płyta mojego życia, nie jest ulubiona, nie ma dla mnie żadnego specjalnego znaczenia. Po prostu znalazła sie w moim odtwarzaczu dzisiaj wyjęta w przypadkowy sposób z półki, na której trzymam płyty, które jeszcze nie znalazły swojego sttałęgo miejsca, dopiero co kupione lub takie, które dostałem w prezencie…


A więc zaczynamy od dzisiaj ... Subiektywny, zależny od nastroju, pogody, pory dnia lub nocy, warunków słuchania, potrzeby, myśli, przewodnik po dobrych, ulubionych, genialnych, ale także przypadkowych i całkiem nikomu niepotrzebnych płytach. Muzyce dobrej do słuchania w skupieniu w domu, takiej, która lepiej sprawdza sie w samochodzie, takiej, którą lubię, kiedy jest mi smutno, albo wesoło. Na każdy stan ducha jest inna recepta.


20 maja 2002 roku receptą na nudną jazdę samochodem miała być właśnie kupiona płyta Randy Breckera "Hangin' in the City". Już nie pamiętam, czemu kupiłem tą płytę. Może to jakaś zachęcająca recenzja, albo sentyment do braci Brecker? Nie wiem, płyta czekała jakiś czas w kolejce do pierwszego posłuchania. Kiedy kupuję nową płytę, nie przesłuchuję jej nerwowo w domu, tak po kawałku z każdego utworu, albo 5 minut od początku. Od razu odkładam nowy nabytek na półkę z nowymi płytami. Czasem płyta potrafi spędzić tam kilka miesięcy, tak chyba było i w tym przypadku.


Okładka sugeruje rozrywkowy i dynamiczny charakter muzyki. Tak jest tez w istocie. To dobra płyta do samochodu. Muzyka jest energiczna, a jednocześnie nie jednostajna. Taką płytę zrobić dość trudno. Pierwsze dwa utwory brzmią nieźle. Zaczynam zastanawiać się, co przypomina mi ta muzyka. I wtedy zaczyna sie utwór numer 3. Utwór tytułowy, zawsze ważny, zwykle w ten sposób wyróżniany przez autora, posługując się kategorią muzyki popularnej - kandydat na przebój. Hangin' in the City Randy Breckera z pewnością nie pojawi się w MTV, ale jest przebojowy. Na gitarze gra Dean Brown, brzmienie trąbki Breckera przypomina trochę w tym utworze klimat Milesa Davisa. I tak powstało skojarzenie. Kilka lat temu pojawiły się spekulacje, że gdzieś istnieją taśmy z prób nagrane przez Milesa Davisa z Princem (te spekulacje trwają do dziś – 2010). To pewnie tylko plotki, chociaż obaj pojawili sie co najmniej raz razem na scenie. Osobiście nie wierzę w istnienie profesjonalnych nagrań studyjnych, ale jeśli byłaby to prawda, to wydaje mi sie, ze muzyka mogła być podobna do tej prezentowanej przez Randy Breckera. W utworze tytułowym jest też wokal, śpiewa sam Brecker, a w chórku miedzy innymi Hiram Bullock, udzielający się w kilku utworach na gitarze na zmianę z Deanem Brownem.


Gitara Deana Browna nigdy specjalnie nie zapadła mi w pamięci, do czasu jego występu latem 2001 w Warszawie z Marcusem Millerem, ale o tym może innym razem.


Niestety po utworze tytułowym następuje następny - czwarty z kolei na płycie. Trochę się dłuży, mam wrażenie, że jest klasycznym wypełniaczem czasu, przecież nie wypada nagrać płyty krótszej niż 50 minut, a pomysłów czasem za mało. W połowie 4 utworu narasta pewne znużenie, ale z pomocą przychodzi Michael Brecker. Ratuje ten utwór przepiękną solówką na tenorze. W utworze 5 robi się coraz bardziej rapowo. Pierwszy raz pojawia sie prawdziwy Randy Brecker, grając ciekawe solo w wysokich rejestrach. Dalej czekam na kolejna dłużyznę, czekam i czekam i nagle płyta się kończy. To czekanie niepostrzeżenie wypełniło prawie 30 minut drugiej połówki nagrania.


To dobra płyta. Może jej nagranie nie zmieni nic w historii światowej muzyki, ale na pewno może przynieść słuchaczom wiele radości.


Nad całością materiału oprócz trąbki i saksofonu tenorowego braci Breckerów unosi sie duch wszędobylskiego ostatnio Richarda Bony oraz drapieżne gitary Deana Browna i Hirama Bullocka. Szkoda tylko, ze to juz nie są ci sami Brecker Brothers...


Muszę koniecznie wrócić do kilku ich starszych płyt. Jednak płytę Randy Breckera "Hangin' in the City" polecam na dobra imprezę lub nużącą podróż samochodem. Nie żałuję, że ją kupiłem.


Dziś (30 czerwca 2010) ciągle tego nie żałuję, czasem nasze upodobania zmieniają się, mam wiele płyt, które zwyczajnie się zestarzały, są też takie, które dopiero po latach potrafię zrozumieć, włożyć w odpowiedni kontekst kulturowy, czerpać z nich przyjemność. "Hangin' in the City" to przykład płyty, która wytrzymała próbę czasu, może to jeszcze nie klasyk, ale trzyma się dobrze.


Randy Brecker
Hangin' in the City
Format: CD
Wytwórnia: ESC Records
Numer: 03674-2