Koncert Marka
Napiórkowskiego i Artura Lesickiego zorganizowany w warszawskim Studiu PR im.
Witolda Lutosławskiego był związany z promocją wydanego niedawno przez
wrocławską wytwórnie V-Records albumu obu artystów – „Celuloid”. Ten album jest
jedną z najlepszych polskich płyt 2015 roku. Jego premiera odbyła się bodajże
we wrześniu 2015 roku. Biorąc pod uwagę niezwykłą jakość muzyki oraz chwytliwy
medialnie temat znanych wszystkim filmowych melodii, do dziś jestem nieco
zaskoczony faktem, że całość nie jest opisywana jako wydawnicza sensacja w
mediach skierowanych do tak zwanego szerokiego odbiorcy. Jeśli się do nich
zaliczacie – nie obrażajcie się, sam fakt oglądania telewizji śniadaniowej nie
czyni z nikogo człowieka ani gorszego, ani lepszego, jednak faktem jest, że
„Celuloid” stanowi genialny temat dla wszelakiego rodzaju mediów traktujących
muzykę jako niekoniecznie potrzebny ozdobnik i dodatek do programów.
Promocja temu
albumowi jest potrzebna, bowiem dzięki takim właśnie płytom, odrobina dobrej
muzyki może trafić tam, gdzie na co dzień jej w zasadzie nie ma. Ludzie kupią
„Celuloid” dlatego, że tam jest muzyka z „Wojny Domowej” i „Lalki”, a nie
dlatego, że znają muzyków odpowiedzialnych za to wyśmienite nagranie.
Niestety ludzie
kupują Możdżera i Millera, może jeszcze Jopek i w ten sposób mają załatwioną
konieczną dla lepszego samopoczucia odrobinę tak zwanej wysokiej kultury
muzycznej. Ja nic do Możdżera i Millera nie mam, im również zdarzają się
wyśmienite nagrania. Fakt bycia celebrytą w jazzowym świecie nie uniemożliwia
osiągnięcia artystycznych wyżyn własnych możliwości, wielu jednak rozleniwia…
To tak przy okazji.
„Celuloid”
powinien być hitem sprzedaży, a mam wrażenie, że nie widuję go w promocyjnych
miejscach w tak zwanych dobrych sklepach muzycznych.
Doskonałe
akustycznie i mające swoją publiczność studio koncertowe im. Witolda Lutosławskiego,
miejsce, gdzie nagrano wiele wyśmienitych płyt i zarejestrowano jeszcze więcej
koncertów powinno być wymarzonym otoczeniem dla kameralnej, skupionej i
wielowarstwowej muzyki duetu Napiórkowski – Lesicki.
Przewrotnie
podsumowując wydarzenie tego wieczoru – czuję się trochę rozczarowany, choć w
sumie spodziewałem się dokładnie tego, co usłyszałem. Sami muzycy w wersji
studyjnej podnieśli sobie poprzeczkę niezwykle wysoko. Czy nabywca biletu na
koncert powinien spodziewać się, że dostanie dużo więcej, niż może usłyszeć na
płycie – ja uważam, że mam takie prawo i tu czuję się nieco rozczarowany.
Koncert wypadł
wyśmienicie, ale jedynie równie dobrze, jak dźwięki, które znam z płyty, do
której często wracam. Tego wieczoru poczułem, być może w zupełnie
nieuzasadniony sposób, że to co mają do zaproponowania Marek Napiórkowski i
Artur Lesicki jest doskonale i pięknie zaplanowane, że każdy dźwięk ma swoje
miejsce, a całość muzycznej przestrzeni jest wypełniona tym planem na tyle
gęsto, że nie ma już miejsca na odrobinę nawet spontaniczności i improwizacji.
Tekst ukazał się w lutowym numerze miesięcznika JazzPRESS, który znajdziecie tutaj: www.jazzpress.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz