Wczoraj odbył się jak dotąd najlepszy koncert na tegorocznym Warsaw Summer Jazz Days. Program stanowił zaiste szatańskie połączenie stylistyczne. Połączenie wynikające zapewne z wolnych terminów, finansów i wcześniej zaplanowanych występów. Myślę, że bardzo niewielu słuchaczy potrafiło wczoraj w taki sam sposób docenić wszystkich artystów.
Ja wybrałem się przede wszystkim na Trio Vijaya Iyera, którego znałem jedynie z płyt. Jako, że w pierwotnym programie miał grać na początku, nawet przez chwilę miałem plan wcześniejszego opuszczenia Sali Kongresowej, bo w dobry, solidny występ kolejnych mutacji King Crimson jakoś nie wierzyłem.
Stało się jednak inaczej. Jako pierwsi na scenę wyszli Pat Mastelotto i Trey Gunn. Pata Mastelotto od dawna uważam za jednego z najlepszych perkusistów ambitnej muzyki z pogranicza jazz i rocka. Pat potrafi właściwie wszystko, co w tym miejscu jest potrzebne – zagrać bardzo skomplikowane podziały, zachować w tym rockową podstawę i zrobić niesamowity show. Jednocześnie nie miałem wczoraj wrażenia ani tego, że gra pod publiczkę, popisując się, ani że usiłuje na siłę komplikować swoją muzykę. Zgrabnie poruszał się zarówno w rockowej jak i jazzowej materii rytmicznej. Czasem wspomagał swoją grę elektroniką, ale to raczej poszerzało paletę barw niż zastępowało tworzącego fundament rytmiczny żywego perkusisty.
Duet z Treyem Gunnem był jedynie wstępem do drugiego setu, kiedy na scenie pojawili się Tony Levin i Michael Bernier. Ten zespół, znany wielu pod nazwą Stickmen wydaje się być pomysłem na pokazanie możliwości technicznych dziwacznych przypominających gitary instrumentów na których grają Michael Bernier i Tony Levin (na zdjęciu poniżej):
Mimo wysiłków obu muzyków, żaden z nich nie zdołał wczoraj przyćmić perfekcyjnej, niezwykle energetycznej gry Mastelotto, który w oczywisty sposób był liderem obu formacji. Jego niezwykle ekspresyjny występ miał to coś, co odróżnia zwykłą wirtuozerię techniczną i popisy instrumentalne od wielkiej sztuki. Mimo, że wcześniej byłem do tego występu nastawiony dość obojętnie, całości wysłuchałem z rosnącym z każdym utworem zainteresowaniem. Z całą pewnością poszukam jakiś ciekawych, nowych nagrań z udziałem tego niezwykłego perkusisty (na zdjęciu poniżej):
Dla mnie gwiazdą wieczoru miał być i był w rzeczywistości Vijay Iyer. Granie w klasycznym trio z sekcją pozwala pianiście na wszystko, jednocześnie pozostawiając wolną przestrzeń do improwizacji, jak i tworząc silny fundament rytmiczny. Partnerzy Iyera wczoraj sprawdzili się doskonale. Basista Stephen Crump to nieznany mi z żadnych nagrań muzyk. Wczoraj zagrał tak, jak powinien zagrać basista w Trio, z dobrym timingiem, a jednocześnie własnym niepowtarzalnym dźwiękiem, często wykorzystującym smyczek.
Gra Marcusa Gilmora (zdjęcie poniżej) to wyższa szkoła jazdy. Marcus jest potwierdzeniem tezy o dziedziczności talentów muzycznych. Ten dwudziestokilkuletni wnuk Roya Hayesa, podobnie do swojego dziadka potrafi zagrać już chyba dziś wszystko i ze wszystkimi. Ja znałem go przede wszystkim ze współpracy z Gonzalo Rubalcabą, choć czytałem też o jego sesjach z Steve Colemanem. Marcus wykazuje wielki szacunek do tradycji, gra w dużym smakiem na malutkim, klasycznym zestawie bębnów w niezwykle wysmakowany sposób, często stosując pałki z filcowymi lub plastikowymi końcówkami.
Wczorajszy koncert dowiódł niezwykłego zgrania Marcusa Gilmora z Vijayem Iyerem. Mimo niewielkiego jak na jazzmanów stażu estradowego, rozumieją się, jakby grali razem od wielu lat.
Vijay to klasa sama w sobie, dobra technika, ale przede wszystkim słyszalna z każdym dźwiękiem erudycja muzyczna, znajomość i szacunek do klasyków fortepianu. Vijay gra trochę po europejsku, delikatnie, czasem jak klasycznie wykształcony pianista, bardzo oszczędnie operuje lewą ręką. Potrafi dekonstruować znane melodie zmieniając tonację, odchodząc bardzo daleko od oryginału, a jednocześnie pozostawiając jego istotę. Szanuje instrument, oszczędnie dawkuje dźwięki. To wielki talent.
Jego charyzmatyczna gra sprawiła, że większość tych, którzy przyszli posłuchać King Crimson i dali mu w zasadzie szansę chcąc wyjść po pierwszym utworze, zostali do końca. Tak cichej i skupionej publiczności w Kongresowej nie wiedziałem już dawno, ostatnio chyba to był koncert Trio Gonzalo Rubalcaby kilka lat temu.
I po raz kolejny apel… Nie mam nic do Yamachy, ale ten plastikowy fortepian ciągle brzmi jak zabawka. Ileż piękniej zabrzmiałby wczorajszy koncert na tradycyjnym instrumencie.
Wczorajszy wieczór był magiczny i udowodnił, że niezależnie od stylistyki wielcy artyści potrafią obronić się w każdej sytuacji. Mnie urzekła wspaniała gra Pata Mastelotto, którego występ wcześniej chciałem opuścić… Wielu fanów mocnego grania w stylu King Crimson zaczarował Vijay Iyer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz