Koniec
wakacji. Pora wrócić więc do nieco bardziej sumiennych publikacji. Dziś będzie więc
jedna z licznych prób powrotu po latach. Nie mam na myśli powrotu artysty,
spotkania się po latach zespołu w celu uzupełnienia kurczących się zasobów
finansowych. Te nie udają się często.
Album
„Vertical Vision” Christiana McBride’a ukazał się w 2003 roku i wtedy wydał mi
się zupełnie nijaki. Przez szacunek dla lidera, który jest wyśmienitym basistą,
moje notatki z pewnego letniego wieczora sprzed 8 lat pozostaną zapewne na
zawsze w jednym z moich zeszytów. Zobaczmy zatem, czy 8 lat muzycznych
doświadczeń, parę tysięcy wysłuchanych płyt i zapewne kilkaset koncertów, w tym
kilka z udziałem lidera i pozostałych muzyków z jego grupy, a także kilka jego
nowych płyt zmieniło coś w moim spojrzeniu na ten album. Mam wrażenie, że tej
płyty słuchałem raz, krótko po premierze, a od 2003 roku jedynie czasem
trafiała w moje ręce w celu odkurzenia pudełka.
„Vertical
Vision” krótko po premierze wydał mi się taki zwyczajny. Wtedy uznawałem to
raczej za wadę, dziś często myślę, że to zaleta. Nie każda bowiem płyta musi
być rewolucją. Inna sprawa, że owa zwyczajność zdecydowanie nie ułatwia
sprzedania dużej ilości płyt. Często taka zwyczajność jest również znakiem
rozpoznawczym albumów wypełnionych kompozycjami własnymi członków zespołu
przygotowanymi specjalnie dla takiej płyty. Nie każdy jest Wayne Shorterem,
który na każdą płytę od ponad pół wieku potrafi napisać kompozycje wybitne.
Rok
2002 (czas nagrania albumu) to nie były lata sześćdziesiąte, kiedy Blue Note,
Verve i parę innych wytwórni nie mal hurtowo nagrywało takie autorskie albumy
zaganiając do studia kogo się dało i korzystając z niemalże mieszkających tam
sekcji rytmicznych. Wiele z tak powstałych albumów z często w drodze z koncertu
na nocną sesję napisanymi kompozycjami uznajemy dziś za arcydzieła. Muzyczna intuicja
podpowiada mi, że te czasy już nigdy nie wrócą i że „Vertical Vision” za
kolejne 50 lat nie zostanie uznany za arcydzieło swojej epoki. Wierzę jednak,
że nie straci świeżości i aktualności, bowiem to muzyka ponadczasowa, a w
dzisiejszych czasach, kiedy rynek żywi się chwilą i produktami jednorazowymi, w
tym gwiazdami jednej płyty i jednego przeboju, to już duży komplement.
Christian McBride jest jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym basistą pokolenia post-Pastoriusowego, który potrafi w swoich solowych projektach omijać skutecznie pułapki, które zdają się czychać na wszystkich muzyków, którzy jako główny instrument wybrali sobie gitarę basową, bądź kontrabas.
Lider
radzi sobie wyśmienicie na obu tych instrumentach. Od lat nagrywa autorskie
płyty, które nie są ani wirtuozerskimi popisami, ani wymęczonymi w studiu
produkcjami z przewagą technicznych i dźwiękowych ciekawostek nad zawartością
prawdziwie muzyczną, cieszącą ucho słuchacza dłużej niż kilka minut, czyli
tyle, ile trwa efekt zdziwienia… W te pułapki prawie na każdej solowej płycie
wpadają takie tuzy basowych instrumentów, jak Marcus Miller, Stanley Clarke,
Victor Wooten, czy Charnett Moffett.
Płyty
Christiana McBride’a to tylko i aż, solidne jazzowe produkcje. Wypełnione, to
prawda, świetnymi solówkami gitary basowej lub kontrabasu, jednak gdyby z
każdego nagrania wyjąć parę akordów zagranych przez lidera, dalej pozostałaby
świetna muzyka. Posłuchajcie choćby „Tahitian Pearl” – kompozycji Geoffreya
Keezera i jego wybornego intro zagranego na fortepianie, czy Rona Blake’a,
który właściwie w każdym utworze dorzuca ważne frazy grane na tenorze lub
sopranie w istotny sposób definiując łagodne, choć w żadnym razie nie
przesłodzone brzmienie albumu.
Geoffrey
Keezer równie sprawnie radzi sobie z fortepianem, jak i wyborem brzmień
elektronicznych, które z pewnością nie stracą po latach swojej świeżości.
Trochę
szkoda zmarnowanego potencjału twórczego w postaci obecności gitarzysty Davida
Gilmore’a. To jednak etatowy specjalista od ubarwiana charakterystycznymi
frazami swojej gitary wielu znakomitych płyt. Za każdym razem mam jednak
wrażenie, że mógłby więcej i ciekawiej. Często też potwierdza to na koncertach.
Początek
płyty – to humorystyczne zerwanie przez lidera muzycznych więzów z
przeszłością. Christian McBride bez wątpienia gra nowocześnie, nie zapominając
ani na chwilę o korzeniach jazzu i od czasu do czasu korzystając również z
kompozycji rockowych (jak na albumie „Sci-Fi” chociażby).
„Vertical
Vision” to muzyka dla wszystkich. To przebojowy „Lejos De Usted” z Ronem Blake’m
na flecie i świetnie zagrany temat Joe Zawinula „Boogie Woogie Waltz” (z płyty „Sweetnighter”
Weather Report).
Po
latach płyta zdecydowanie zyskała na jakości. Za jakieś 10 lat obiecuję
sprawdzić, czy dalej dobrze się starzeje…
Christian
McBride Band
Virtual
Vision
Format:
CD
Wytwórnia:
Warner
Numer:
093624827825
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz