Z Rayem Charlesem nie jest łatwo. Większość
jego płyt, szczególnie tych wczesnych, to luźne zbiory piosenek. Często
znajdujemy w repertuarze tych albumów wielkie przeboje. Są jednak zwykle
poutykane pośród nieco mniej znanych i przebojowych nagrań. Tak wydawano wtedy
płyty długogrające gwiazd muzyki popularnej – często przypadkowe sesje, w
czasie których nieraz w zaskakujący sposób powstawały przeboje. Te najlepsze
ukazywały się zwykle najpierw na singlach. Potem producenci zbierali to, co
było w archiwach i powstawały takie płyty, jak choćby „Hallelujah I Love Her
So!”
Nie znaczy to, że w obszernym
katalogu nagrań Raya Charlesa nie ma staranniej przygotowanych albumów. To nie
znaczy również, że te z pozoru przypadkowe zbiory nagrań nie są ciekawe.
Niektóre są wręcz niezwykłe. Taki jest choćby album „Hallelujah I Love Her So!”,
no może przynajmniej jego druga połowa.
Całość brzmi trochę jak przebojowa
składanka, tyle że różnica między Rayem Charlesem, a nieco bardziej
współczesnymi gwiazdami jest taka, że owa składanka Raya Charlesa, to wiązanka
wielkich hitów napisanych i zagranych przez niego w ciągu kilku miesięcy, a nie
kilkudziesięciu lat muzycznej działalności…
Mimo wysiłków producentów serii Atlantic
Masters, nie udało się osiągnąć jednolitego brzmienia albumu, nawet w jego
współczesnej wersji. Może nawet celowo pozostawiono oryginalne brzmienie. To
wcale nie przeszkadza… Każdy utwór z osobna jest fantastyczny, przynajmniej na
stronie B.
W czasie swojej długiej kariery
Ray Charles był jazzowym pianistą, piosenkarzem country, wojującym z
niewiernymi kaznodzieją, pionierem elektrycznych klawiatur, wokalistą
towarzyszącym dużej orkiestrze, młodzieżowym idolem rock and rolla. Miał też
wiele innych, mniej znanych wcieleń, śpiewał kolędy, występował w reklamach.
Niezależnie od muzycznej konwencji czy oczekiwań producentów i managerów, do
których nie miał specjalnego szczęścia, zawsze był sobą. To cecha największych
Artystów.
Ja lubię najbardziej, kiedy gra na
fortepianie i śpiewa, najchętniej solo, albo z nieliczną pomocą innych muzyków.
Wtedy jest kwintesencją muzykalności, całym sobą definiuje soul, gospel,
spirituals, R&B. Jest wielki i tyle.
„Hallelujah I Love Her So!” to
jedna z tych płyt, które mogłyby być tym jednym, jedynym albumem Raya Charlesa
w Waszej kolekcji. Jest jednak parę ciekawszych. Bo ta płyta, to tak naprawdę
pół płyty – czyli jej strona B.
Ten album to same wielkie
przeboje. Pierwszej stronie brakuje jednak muzycznej energii. W pierwszych
siedmiu utworach Ray Charles nie jest sobą. Jest kopią Nat King Cole’a. Tak
wtedy śpiewał.
Album startuje od kompozycji
tytułowej – dziś ósmej na płycie CD, kiedyś pierwszej na stronie B płyty
analogowej. Sam Ray Charles napisał o tej kompozycji w swojej autobiografii „Brother
Ray: Ray Charles’ Own Story” (Ray Charles & David Ritz), że kiedy nagrywał
ten utwór, gdzieś w 1955 roku, nie zdawał sobie sprawy z wyjątkowej wartości
tej kompozycji. W czasie tej samej sesji powstał też „Drown In My Own Tears”.
Według słów samego kompozytora, ze
wspomnianej książki, to pierwszy jego przebój, który przyniósł mu popularność
na większą skalę wśród czarnej publiczności i został zauważony przez białych
słuchaczy.
Od tytułowej kompozycji płyta
właściwie się zaczyna. To trochę tak, jakby pierwsza jej strona była
ostatecznym pożegnaniem się Raya Charlesa z głosem imitującym Nat King Cole’a.
Strona druga to już Ray Charles we własnej osobie, śpiewający po swojemu i
komponujący lepiej do niego pasujący repertuar.
Przypadkowość nagrań, które
złożyły się na „Hallelujah I Love Her So!” łatwo wyjaśnić, wczytując się we
wspomnianą już autobiografię Raya Charlesa. W tym okresie grał z zespołem
koncerty w 300, a nawet 315 dni w roku, często dwa dziennie, albo nawet więcej.
Sesje nagraniowe odbywały się w czasie nielicznych dni przerwy, często w słabo
przygotowanych, przypadkowych studiach. To tłumaczy też słabą jakość techniczną
nagrań.
Zacznijcie słuchać tej płyty od 8
nagrania Polubicie ten album bardziej. Ja zwykle słucham tylko drugiej połowy.
Dziś zrobiłem wyjątek, żeby sprawdzić, czy może zmieniłem zdanie. Nie
zmieniłem. Na deser, jakby upchnięte na sam koniec dostaniecie też premierowe
wykonanie „I Got A Woman”, innego wielkiego singlowego przeboju.
Zaledwie kilkanaście miesięcy po
premierze albumu „Hallelujah I Love Her So!”, wydanego pierwotnie jako „Ray
Charles”, w 1958 roku Ray Charles zagra „Hallelujah I Love Her So”
razem z Miltem Jacksonem na płycie
„Soul Meeting”, ale o tym innym razem…
Ray Charles
Hallelujah I Love Her So!
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 081227352523
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz