O
Madeleine Peyroux usłyszałem po raz pierwszy od 2010 roku, kiedy to w moje ręce
wpadł jej album z 1996 oku – „Dreamland”, który zrobił na mnie całkiem niezłe
wrażenie, jednak szybko o nim zapomniałem, więc nie była to jakaś niezwykle
wyróżniająca się na tle innych wokalnych produkcji płyta. Od 1996 roku do dziś
Madeleine Peyroux z pewnością nagrała co najmniej kilka albumów, jednak żaden z
nich jakoś nie trafił do mojej kolekcji.
Z
pewnością jednak tymi wcześniejszymi produkcjami zainteresuję się w najbliższym
czasie, bowiem „The Blue Room” przekonuje mnie, że nieco przegapiłem narodziny
świetnej wokalistki. Choć do nowości w dyskografii Madeleine Peyroux nie
podchodzę zupełnie bezkrytycznie. W zasadzie płyta podoba mi się w połowie. To
znaczy jej połowa jest wyśmienita, a ta druga, która nie jest wyśmienita jest
tylko dobra.
Tak
pewnie wielu z Was na tą płytę popatrzy. Ten album ma dwie zupełnie różne
części. Część utworów została nagrana z udziałem sekcji instrumentów
smyczkowych zaaranżowanych przez Vince Mendozę. Te podobają mi się zdecydowanie
mniej. W części dlatego, że za takim nieco przesłodzonym stylem nie przepadam.
Tak więc fakt, że tą połowę materiału nazwałem „tylko dobrą”, oznacza, że Vince
Mendoza wykonał kawał świetnej roboty. Jakże daleko jego aranżacjom do jałowych
i nijakich partii smyczków Clausa Ogermana… Ale to zupełnie inny temat. Zrobić
ciekawie smyczki, szczególnie w utworach sprzed lat nie jest łatwo. Za to
jednemu z najlepszych obecnie aranżerów – Vince Mendozie należą się wielkie
brawa…
Przejdźmy
jednak do tej ciekawszej części płyty, gdzie najważniejszym głosem, oprócz
oczywiście wokalistki są organy Hammonda i elektryczny fortepian obsługiwany
przez Larry Goldingsa. Tu dopiero można usłyszeć, jak wiele muzycznej
przestrzeni zabierają owe nieszczęsne smyczki. Muzyka odżywa. A repertuar płyty
jest sprawdzony w bojach, bowiem w większości składają się na nią wiekowe
amerykańskie kompozycje, które nie zostały wybrane przypadkowo, bowiem płyta
jest hołdem złożonym Ray’owi Charlesowi i jego przez wielu uważanej za
kontrowersyjną, szczególnie w momencie jej wydania płycie „Modern Sound In
Country And Western Music”. To były jednak takie czasy, w 1962 roku czarni
wykonawcy raczej nie śpiewali country. Kto miałby tego słuchać?
Ja
akurat lubię ten album Raya Charlesa, zanim przeczytałem dołączoną do płyty
książeczkę (chwała wydawcy, że mimo tzw. „polskiej ceny” książeczka ma parę
stron…) rozpoznałem znajomy zestaw utworów. W 1962 roku płyty długogrające
miały 30, maksimum 40 minut. Dziś taki album byłby za krótki. W związku z tym
do zestawu Madeleine Peyroux dodała parę innych zaskakujących propozycji, które
jednak zaśpiewane w podobnym do całości stylu zdumiewająco dobrze pasują do
całości. Nie jest łatwo na jednej płycie pogodzić Buddy Holly’ego, Leonarda
Cohena i zupełnie u nas nieznanego, genialnego Warrena Zevona z klasykami
country. Madeleine Peyroux to potrafi, co samo w sobie powinno stanowić o
wyjątkowości tego albumu.
Jeśli
do wyśmienitego wokalu dołożyć świetne momenty gitary Deana Parksa i niezwykle
kompetentnego i de facto współtworzącego nastrój tej muzyki Larry Goldingsa,
grającego najczęściej na organach Hammonda w starym dobrym stylu, to
otrzymujemy wyśmienity album, którego nie był w stanie zepsuć nawet smyczkowy
kwartet…
Madeleine Peyroux
The Blue Room
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer:
602537348831
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz