Są takie płyty,
które sprzedają się same, najczęściej ich atutem jest lista wielkich sław na
okładce. Spora część z takich albumów wydawanych przez muzyków, którzy już nic
nie muszą udaje się tak sobie. Fani spodziewają się po swoich idolach kolejnego
wielkiego nagrania, stylistycznej odmiany, przebojów, odkrycia wcześniej
nieodkrytych dźwięków. Czasem oczekiwania są zbyt wielkie. Szczególnie, jeśli
za nagranie bierze się trójka muzyków bez wątpienia wybitnych, tak jak w
przypadku albumu „D-Stringz”.
Ten album nie
jest dla mnie rozczarowaniem. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem.
Nic mniej i nic więcej. Doskonale zagraną mieszankę oryginalnych kompozycji i
znanych melodii, wykonanych z klasa i bez wysiłku przez wielkich mistrzów.
Każdy z nich ma w swojej dyskografii lepsze albumy. Jeana-Luca Ponty będę
zawsze darzył wielkim uwielbieniem za „Kong-Konga” i nagrania z George’m
Duke’iem. Stanleya Clarke za całokształt, z niewielkim wskazaniem na jego
koncertowe albumy zagrane na gitarze basowej w latach siedemdziesiątych, bowiem
do dziś nie odnalazłem tego jednego jego najlepszego albumu. Jest ostatnio w
wyśmienitej formie, pod warunkiem, że gra na swoim składanym kontrabasie
zostawiając w domu gitarę basową. Bireli Lagrene uwielbiam za „Tribute To
Stephane Grappelli” Didiera Lockwooda i za garść jego najwcześniejszych
albumów, nagranych zanim mógł po koncercie napić się legalnie piwa, w tym „15”
– to od wieku, ze świetnymi momentami Leszka Żądło.
Są albumy, które
kupuje się dla jednego utworu. „D-Stringz” to rodzaj takiego albumu. Ostatnio
napisałem coś takiego o płycie „Your Turn” zespołu Ceramic Dog Marca Ribota i
jego „Take Five”. Dla mnie „D-Stringz” wart jest każdych pieniędzy za wyjątkowo
ciekawe potraktowanie jednego z największych jazzowych przebojów – „Mercy,
Mercy, Mercy” Joe Zawinula. Nawet jeśli reszta byłaby beznadziejna, nie
żałowałbym pieniędzy wydanych na ten album. Na szczęście reszta beznadziejna
nie jest, ale przebój Joe Zawinula zamykający płytę z pewnością jest jej
najmocniejszą stroną. Takie nagranie powinno umieścić się na początku. Być może
są jeszcze takie sklepy i tacy klienci, którzy słuchają początku płyty zanim ją
kupią. Kiedyś zawsze przebój był na początku, teraz bywa różnie.
Stanley Clarke i
Jean-Luc Ponty pracowali już razem, czego efektem był album „The Rite Of
Strings”. Kolejną okazją stał się występ z okazji 50 lecia muzycznej kariery
Jeana-Luca Ponty, kiedy to w 2012 roku prawdopodobnie po raz pierwszy zagrali w
trio, które odpowiedzialne jest za „D-Stringz”.
Tak oto spotkanie
trójki wielkich muzyków zakończyło się dość przewidywalnym zestawem jazzowych
przebojów i własnych kompozycji napisanych specjalnie na ten album (za
wyjątkiem „Stretch” – utworu napisanego przez Bireli Lagrene w początkach lat
dziewięćdziesiątych). Przewidywalność nie oznacza banału, czy jakiegokolwiek
rozczarowania. Dla mnie ten album jest niezwykle pozytywnym zaskoczeniem.
Bireli Lagrene i Jean-Luc Ponty zagrali na swoim zwykłym, wysokim poziomie, w
sposób jakiego się spodziewałem. Kompletnie akustyczna konwencja nagrania
spowodowała, że dużo lepiej od moich oczekiwań wypadł Stanley Clarke. Całą
płytę zagrał na kontrabasie, a jego melodyjne solówki momentami zbliżają się do
najlepszych dźwięków, jakie grywał dawno temu. Do dziś jest jednym z
najlepszych basistów świata i choćby nagrał jeszcze tuzin banalnie niepotrzebnych
płyt solowych (nie lubię krytykować, ale produkcje w rodzaju „1, 2, To The Bass”
omijajcie z daleka), to kiedy sięga po kontrabas brzmi genialnie.
Stanley Clarke / Bireli Lagrene / Jean-Luc
Ponty
D-Stringz
Format:
CD
Wytwórnia:
Impulse!
Numer:
602547384294
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz