„Portrait” to
solowy album Sama Riversa zarejestrowany w czasie występu na żywo w Berlinie w 1995
roku. Autor gra na saksofonach – tenorowym i sopranowym, flecie i fortepianie,
podśpiewując sobie od czasu do czasu. Solowe albumy saksofonistów nie są
produktami łatwymi w odbiorze, przynajmniej w swojej większości. Wiele jednak
wielkich postaci tego instrumentu realizuje na jakimś, najczęściej dojrzałym
etapie swojej kariery pomysł nagrania solowego, bez udziału sekcji rytmicznej,
najczęściej kompletnie improwizowanego.
„Portrait” nie
jest więc dziełem muzycznego dziwaka, choć do mainstreamowych artystów z
pewnością Sam Rivers nie należał. Nagrywając ten album dołączył do grona
wielkich kolegów, wśród których są tacy wybitni autorzy płyt solowych jak Sonny
Rollins, Steve Lacy, David Liebman, Lee Konitz, czy John Surman. Moim ulubionym
solowym saksofonistą pozostanie chyba na zawsze Roscoe Mitchell, głównie w
związku z monumentalnym, dwudyskowym „Sound Songs”, które uwielbiam, ale
zupełnie nie wiem dlaczego. Muszę jednak przyznać, że „Portrait” owej pozycji
solowego saksofonowego dzieła wszechczasów zajmowanej przez „Sound Songs”
zagraża.
„Portrait”
należy do tych albumów, których nie rozumiem, ale który jednocześnie uwielbiam.
Sam nie wiem dlaczego. To godzina oczekiwania na pojawienie się jakiejś
rozpoznawalnej melodii, śladu znanej muzyki, jakiejś inspiracji. To również
magiczne dźwięki angażujące uwagę już od wstępu zagranego na fortepianie. To
muzyka wciągająca i pobudzająca. To również czasem odrobina podejrzeń, że to
wielka muzyczna mistyfikacja, która być może powstała w podobny sposób jak
słynna scena solowego występu Gerarda Depardieu w nieco dziś zapomnianym filmie
znanym w Polsce jako „Zielona Karta”.
Nie mam
wątpliwości, że Sam Rivers to wielki muzyk i nawet na fortepianie gra z
pewnością lepiej niż każdy francuski aktor. Kiedy słucham „Portraits”, a ta
refleksja dotyczy również co najmniej kilku innych znamienitych awangardowych
dzieł solowych free-jazzowych artystów, albo tych, którzy w rejony wolnej
jazzowej improwizacji pozbawionej formy, melodii i ustalonego rytmu wybrali się
jedynie na chwilę, jak choćby Pat Metheny w mojej ulubionej „Zero Tolerance For
Silence”, zastanawiam się, czy to nie jest żart artysty z nas wszystkich. Nie
wiem, czy Sam Rivers, podobnie jak wspomniany już filmowy bohater nie
postanowił zwyczajnie zagrać zupełnie przypadkowych dźwięków i skutecznie
wmówić nam, że to ma głębszy sens. A my – słuchacze siedząc na widowni
nieśmiało zerkamy na innych słuchaczy zastanawiając się, czy to tylko nam się
wydaje, że to nie ma sensu… Skoro podoba się innym, to mnie też powinno się
podobać…
W „Portrait”
jest jednak niezrozumiała dla mnie magia. Wracam do tego rodzaju nagrań od
czasu do czasu, zawsze z nadzieją, że zrozumiem coś więcej. Z Patem Methenym
tak właśnie było. Dzieła Sama Riversa jeszcze nie rozumiem. Wiem jednak, że i
na ten album przyjdzie czas. Może za rok, albo za lat dwadzieścia. Wiem jednak,
że jeszcze wiele razy do niego wrócę i zawsze będzie dla mnie stanowił
intelektualną przygodę, rodzaj nierozwiązanej łamigłówki z odrobiną
podejrzenia, że to muzyczne oszustwo…
Sam Rivers
Portrait
Format: CD
Wytwórnia: FMP
Numer: 4014704000828
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz