„Friday Night In San Francisco” to moja bardzo długa
historia. Słuchałem tego
albumu niemal bez przerwy w latach osiemdziesiątych. Najpierw na kasecie
magnetofonowej, najczęściej w nocnych pociągach. Później korzystałem z płyty
analogowej, którą gdzieś w końcówce tej dekady przywiozłem z Grecji. Czasy były
takie, że Philips, niekoniecznie muzyczny koncern, który chyba trochę przez
przypadek stał się w Europie wydawcą katalogu Phonogramu, produkował płyty
analogowe w różnych miejscach na lokalne rynki. Mój egzemplarz został
wyprodukowany w Grecji i kiedy dorobiłem się nieco lepszego gramofonu zacząłem
słyszeć wady nie tylko greckiego tłoczenia, ale też realizacji pierwotnego
nagrania.
Na wiele lat z
płytą się rozstałem. Kilka lat temu gdzieś na wyprzedaży kupiłem płytę CD,
dzięki której wróciłem na chwilę do tego nagrania, właściwie tylko po to, żeby
zacząć zastanawiać się, co takiego widziałem w tym albumie 20 lat wcześniej.
Grane pod publiczkę solówki, przedziwna realizacja techniczna przypominająca
demonstracyjne płyty dla audiofilów (prawy kanał – lewy kanał), oklaski nagrane
zupełnie osobno, być może wcale nie pochodzące z koncertu, na którym
zarejestrowano podstawowy materiał, kłopoty z dynamiką. Gust muzyczny się
zmienia. Kiedyś wystarczyło mi, że grało 3 wielkich gitarzystów i popisywali
się przed publicznością.
Wszystkich
razem i osobno widziałem wielokrotnie na scenie. Kiedy w 1996 roku muzycy
nagrali „The Guitar Trio”, album stanowiący niezbyt udaną próbę powrotu do
muzyki sprzed lat, wystąpili nawet razem w Warszawie w Sali Kongresowej.
Później chyba też razem grywali, ale jakoś nie były to koncerty, które
zapamiętałem.
Dziś mam
całkiem niezłe tłoczenie firmowane przez Speakers Corner Records, które brzmi
odrobinę lepiej od innych, które miałem okazję usłyszeć. Ciągle uważam, że
„Passion, Grace & Fire”, studyjny album Johna McLaughlina, Ala Di Meoli i Paco
de Lucii jest ciekawszy.
Nigdy nie
słyszałem nagrań pierwotnego składu zespołu z Larry Coryellem zamiast Paco de
Lucii. Wyobrażam sobie, że to musiało być bardziej spontaniczne i
improwizowane. Paco de Lucia mistrzem improwizacji nie był wtedy i nigdy nim
nie został. Być może, gdyby gitarowe trio pograło w pierwotnym składzie dłużej,
McLauglin sięgnąłby po gitarę elektryczną, wtedy byłoby jeszcze ciekawiej.
Niewiele pozostało po doskonale zapowiadającym się składzie z Larry Coryellem,
którego Columbia uznała za zbyt małe nazwisko do gwiazdorskiego zespołu –
wydawany przez różne wytwórnie zapis video koncertu znany jako „Meeting Of The
Spirits” i jeden muzyczny fragment na płycie Paco De Lucii – „Castro
Marin”.
Nie da się
jednak ignorować faktu, że „Friday Night In San Francisco” to przebojowa, znana
wielu słuchaczom niekoniecznie oddanym muzyce improwizowanej, jedna z
najbardziej popularnych jazzowych płyt lat osiemdziesiątych. Kiedyś uważałem,
że tytułowanie albumu nazwiskami 3 wielkich gitarzystów i serwowanie słuchaczom
40 minut muzyki, z których tylko 12 jest nagrane w 3 osobowym składzie to takie
małe oszustwo. Podobnie jak dokładanie utworu nagranego w studiu, co miało na
celu zapewnić wypełnienie wolnego miejsca na płycie. Chyba jednak cel był inny,
bo nagrany później „Passion, Grace & Fire” ma tylko 31 minut, to album
wyjątkowo krótki nawet jak na możliwości płyty analogowej.
Szanuję całą
trójkę za to, że chciało im się grać razem, a w szczególności za to, że
popisując się na scenie, pozostali sobą. Wystarczy nieco muzycznego
doświadczenia i kilka płyt całej trójki na półce, żeby z łatwością zlokalizować
ich na scenie. Nie są do tego potrzebne wskazówki realizatorów umieszczone na
okładce określające pozycję wykonawców w przestrzeni stereo.
John McLaughlin, Al Di Meola, Paco de Lucia
Friday Night In San Francisco
Wytwórnia: Philips / Speakers Corner
Format: LP
Numer: 6302 137
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz