24 sierpnia 2012

Grażyna Auguścik – Próba… - Ćwiczeniówka, Warszawa, 24.08.2012


Dziś odbyło się zupełnie zjawiskowe i niespodziewane wydarzenie muzyczne. Miejsce akcji – tzw. Ćwiczeniówka na ulicy Okólnik – dawna biblioteka Krasińskich w Warszawie. Uczestnicy wydarzenia – Grażyna Auguścik, Jarosław Bester i grupa współpracujących muzyków – obsługujących cztery wiolonczele (Piotr Hausenplas, Jan Stokłosa, Paweł Wojciechowski, Piotr Sapilak) i kontrabas (Wojciech Pulcyn). Repertuar – w tym zestawieniu zupełnie zaskakujący – wyłącznie kompozycje Fryderyka Chopina. Jazzowe i klasyczne aranżacje. Muzyczna próba otwarta dla publiczności całkiem za darmo. Niesamowity klimat odkrytego na nowo wnętrza. Absolutnie niepowtarzalna muzyka. Może kiedyś powstanie płyta… Na pewno warto. Więcej przeczytacie już niedługo we wrześniowym numerze JazzPRESSu. Na razie garść zdjęć…





Grażyna Auguścik

Jarosław Bester

"Chopin"

Jan Stokłosa

Jarosław Bester


21 sierpnia 2012

Jaco Pastorius – Jaco


Być może o tym albumie nie powinno się pisać. Być może należy do gatunku nierecenzowalnych. Z pewnością Jaco Pastorius był postacią magiczną. Jednym z tych nielicznych, którzy nie muszą mieć nazwiska. Każdy fan jazzu, gdy słyszy Jaco.. wie, o kim mowa. „Jaco Pastorius”, album czasem nazywany też „Jaco” to debiut artysty w roli lidera. Być może najbardziej błyskotliwy debiut w historii jazzu. Oceniając ten debiut trzeba pamiętać, że nagrywając tą płytę w 1975/1976 roku Jaco miał na swoim koncie jedynie udział w jednym oficjalnym projekcie studyjnym – równie błyskotliwym debiucie – „Bright Size Life” Pata Metheny i kilka nieoficjalnych nagrań koncertowych.  Miał też wtedy 24 lata.

Biorąc pod uwagę te wszystkie okoliczności – album „Jaco Pastorius” jest jeszcze bardziej niewiarygodny. To nie jest bowiem płyta basisty – wirtuoza, który w przypływie młodzieńczej energii chce wszystkim pokazać, że ma unikalny sound i niepowtarzalny feeling i technikę gry, której do dziś nikt nie potrafi wystarczająco wiarygodnie naśladować. To płyta, na której Jaco Pastorius jest przede wszystkim wyśmienitym liderem zespołu, kompozytorem i aranżerem. A zespół zebrał niewiarygodny, nawet, jeśli część dziś wielkich nazwisk w 1975 roku nie była jeszcze tak wielka. Oto w studio spotkali się z początkującym liderem między innymi Randy Brecker, Michael Brecker, David Sanborn, Wayne Shorter, Herbie Hancock, Hubert Laws i wielu innych.

Oczywiście znajdziecie tu również wiele wspaniałych partii gitary basowej, jednak w żadnej z nich nie znajdziecie taniego efekciarstwa i wirtuozerii. Dla wielu gitarzystów basowych na zawsze Jaco i ten właśnie album pozostanie niedoścignionym wzorem…

Trzeba też pamiętać, że mimo pokręconego życia prywatnego to właśnie „Jaco Pastorius” był początkiem eksplozji kreatywności największego basisty wszechczasów. Jeszcze w tym samym roku na rynku ukazały się „Black Market” Weather Report i „Hejira” Joni Mitchell. Było też kilka innych płyt z gościnnym udziałem Jaco. I to wszystko w parę miesięcy od płytowego debiutu… A za chwilę ruszyła lawina hitów Weather Report – najważniejszego zespołu, w którym Jaco grał przez większość swojej muzycznej kariery.

Takie kompozycje, jak „Continuum”, czy „Portrait Of Tracy” zmieniły oblicze jazzowej gitary na zawsze, a „Donna Lee” przypomniała młodemu pokoleniu o istnieniu Charlie Parkera i pokazała, że Charlie Parkera można grać jeszcze szybciej, niż robił to on sam i nie zgubić charakteru kompozycji…

Jeśli ktoś po wysłuchaniu „Donny Lee” i „Continuum” pomyśli, że Jaco to tylko gwiazda basowych solówek, powinien zwrócić uwagę na „Kuru / Speak Like A Child” – mistrzostwo świata w dziedzinie trzymania rytmu przez basowego gitarzystę wszech czasów. I tak możnaby o każdym z utworów…

To album absolutnie niewiarygodny, mimo tego, że w zasadzie stanowi luźny zbiór mało mających ze sobą wspólnego kompozycji. To nie jest concept-album. To nie jest też album pełen młodzieńczych poszukiwań. To raczej manifest – zobaczcie, potrafię wszystko – grać niemożliwe solówki, niezależnie od tego, czy na gryfie basowej gitary są progi, czy ich nie ma, aranżować, komponować, nagrywać przebojowe piosenki i interpretować ograne na wszystkie strony jazzowe standardy w sposób, jakiego świat jeszcze nie słyszał… I to wszystko w debiucie. Potem bywało różnie, głównie z powodu niezbyt poukładanego życia poza muzyką, ale i tak Jaco Pastorius to geniusz, a „Jaco Pastorius” to z pewnością jego najlepsza jego płyta w roli lidera.

Jaco Pastorius
Jaco
Format: CD
Wytwórnia: Epic / Sony
Numer: ESCA 7625

19 sierpnia 2012

Louis Sclavis Atlas Trio – Sources


Album to intrygujący i pełen zagadek. Słuchałem płyty kilka razy zastanawiając się, o co tu właściwie chodzi. Za każdym razem miałem inny pomysł na odczytanie intencji artystów, co nie zdarza się często. Owa nieoczywistość może być czasem irytująca, ale w większości przypadków jest zagadkową wieloznacznością skłaniającą do kolejnej próby rozwiązania dźwiękowej układanki. Uznaję więc, że jeśli do jakiejś muzyki chce się wracać w krótkim okresie czasu wiele razy, to oznacza, że album warty jest ponadprzeciętnej uwagi.

Oto bowiem mamy do czynienia z produkcją trójki wykonawców, z których wcześniej znany był mi jedynie lider – Louis Sclavis. O pozostałych muzykach – Benjaminie Moussay i Gillesie Coronado wcześniej, zanim do mojego odtwarzacza trafił album „Sources” nie wiedziałem właściwie nic.

Program muzyczny płyty oferuje spójny stylistycznie przekaz, ujawniając jednocześnie wiele różnego rodzaju muzycznych fascynacji i szeroką wiedzę wykonawców o tym, co współcześnie dzieje się na europejskich scenach jazzowych i w filharmoniach oraz tam, gdzie muzycy mają odwagę i pomysły na brzmieniowe i formalne eksperymenty.

Trudno przydzielić komukolwiek rolę lidera, wynika ona zapewne z siły nazwiska Louisa Sclavisa i tego, że jest samodzielnym kompozytorem większości materiału. Mimo wspomnianej wcześniej dźwiękowej i strukturalnej spójności albumu, poszczególne kompozycje oparte są na przeróżnych pomysłach. Część z nich bazuje na rytmicznym podkładzie całkiem konwencjonalnie brzmiącej elektrycznej gitary uzupełnionej o splatające się wokół tematu dźwięki fortepianu i klarnetu. W innych muzycy zdają się delektować barwą swoich instrumentów. W jeszcze innych rolę głównego improwizatora przejmuje lider.

Benjamin Moussay rozważnie używa elektroniki, oszczędzając słuchaczom demonstracji możliwości technicznej brzmień, które ma do dyspozycji. W zasadzie całość mogłaby być zagrana na fortepianie. Podobnie czyni Gilles Coronado, starając się wybrać dla swojej gitary brzmienie przetworzone, ale w sposób wspierający nastrój kompozycji. Dalekie to wszystko jest od elektronicznego efekciarstwa, co nie jest znowu takim częstym zjawiskiem, jeśli w studiu pojawiają się klawiatury i eksperymentujący z brzmieniami gitarzysta.

Znajdziecie na tej płycie również ślady inspiracji, zamierzone, lub nie, tego nie wiem, twórczością minimalistów, muzyki ambient, brzmienia znane z muzyki repetytywnej, szczególnie w grze gitarzysty. Znajdziecie również gotowe ilustracje do nastrojowego filmu pasującego do ciemnego, zachmurzonego, i niekoniecznie najcieplejszego, kończącego się właśnie lata. Znajdziecie również, tym razem, biorąc pod uwagę poprzednie albumy lidera, z pewnością celowe i zamierzone echa muzyki północnej Afryki.

Producent albumu pozmieniał chyba trochę kolejność kompozycji, rzeczywiste czasy ich trwania nie zgadzają się z tymi, które podane są na okładce, to dość niespotykane w słynącej ze staranności wydawniczej wytwórni ECM. Stąd też nie można mieć pewności, który jakie są prawidłowe nazwy poszczególnych utworów. To nie ma jednak większego znaczenia…

Album jest kolejnym muzycznym eksperymentem Louisa Sclavisa nieustannie zmieniającego składy i konfiguracje instrumentów towarzyszących mu w kolejnych nagraniach. Za każdym razem, w zupełnie magiczny i właściwy jedynie najlepszym liderom zespołów sposób, potrafi nakłonić muzyków, z którymi nie łączą go długie lata wspólnego grania do zespołowej improwizacji, która brzmi tak, jakby znali się od zawsze.

„Sources” to intrygująca, trudna do opisania i skłaniająca do myślenia, pobudzająca wyobraźnię muzyka świata. Czy to jazz? Nie wiem, choć to nieważne, jeśli takie określenie pomoże Wam sięgnąć po ten album w sklepie, to przyjmijmy, że tak.

Louis Sclavis Atlas Trio
Sources
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527995328

13 sierpnia 2012

Jimmy Smith – Standards


Jimmy Smith gościł już w naszym Kanonie Jazzu ze swoją płytą „Christmas Cookin’”, to była jednak specjalna, świąteczna okazja. Sam lider nie ma na swoim koncie jednego, reprezentatywnego albumu, który byłby jego najważniejszym dziełem. Jego dorobek, poczynając od debiutu w latach pięćdziesiątych – albumu „A New Sound, A New Star – Jimmy Smith At The Organ”, który w pierwotnych wydaniach został podzielony na 3 odrębne albumy, można podzielić na 3 najważniejsze grupy.

Pierwsza – to nagrania, zarówno dla Blue Note, jak i dla Verve (tych akurat jest tu mniej), z początków kariery w klasycznych organowych triach z gitarą, ewentualnie w składach uzupełnionych o saksofonistę  -często bywał to Stanley Turrentine. Te klasyczne składy  - organy Hammonda, gitara i perkusja – to gatunek, którego Jimmy Smith był współtwórcą. To również moja ulubiona część jego dyskografii.

Druga – to nagrania – w większości dla Verve z dużą orkiestrą – te najlepsze z udziałem zespołu dowodzonego przez Oliviera Nelsona. Na tych płytach często repertuar jest przypadkowy, a sam lider zdaje się być przez większość swojej kariery rozdarty między jazzowym mainstreamem, bardziej młodzieżowym i komercyjnym bluesem, a repertuarem, o którym zapewne tuż po nagraniu chciałby zapomnieć.

Trzecia – to nagrania z lat osiemdziesiątych i późniejsze. Tu bywało bardzo różnie. Duety z Joey DeFrancesco są bardzo dobre. Płyty w rodzaju „Dot Com Blues”, mimo imponującego składu są, po chwili zastanowienia, jak wielkiego muzyka nie urazić napiszę, że „nieco słabsze”.

Tak więc jako pierwszą, ale zapewne nie ostatnią pozycję z dyskografii Jimny Smitha do Kanonu Jazzu wprowadzimy płytę „Standards”. Ten album, zgodnie z nazwą wypełniony jest jazzowymi standardami, zagranymi w hammondowym trio z gitarą i perkusją. Na gitarze gra Kenny Burrell, to obok Wesa Montgomery najlepszy gitarzysta, z którym przyszło Jimmy Smithowi grać.

Ten album mógłby zresztą należeć równie dobrze do dyskografii Kenny Burrella. Obaj muzycy wydają się być tu równoważnymi partnerami. To również jeden z bardziej refleksyjnych i z pozoru mało przebojowych albumów Jimmy Smitha, jednocześnie jednak jeden z tych, który wydaje się nie być, jak to często w wypadku płyt naszego bohatera bywało, luźnym zlepkiem przypadkowych przebojowych kompozycji. To album, którego słucha się nie jak zbioru przebojów, ale jak spójnej i przemyślanej, wyciszonej i spokojnej, pięknie zagranej muzyki. Ten wolniejszy nieco rytm pozwala skupić się na pięknym brzmieniu instrumentu, który w muzyce jazzowej spopularyzował właśnie Jimmy Smith, pozostając do dziś dla wielu najważniejszym muzykiem grającym na organach Hammonda.

Jimmy Smith
Standards
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724382128229

12 sierpnia 2012

Adam Tvrdy Trio – Doublewell


Lubię w tym miejscu Was zaskakiwać. Nie można się przecież w nowościach ograniczać do najnowszych wydań płyt uznanych sław. Czasem zresztą myślę, że wielu z nich się już nie chce, nie pracują zbyt mocno, delikatnie rzecz ujmując – odcinają kupony od sławy. Uczciwie trzeba dodać, że od sławy, na którą kiedyś, dawno temu ciężko sobie zapracowali. Nowych płyt wielkich nazwisk pewnie starczyłoby nam na każdy tydzień w roku po jednej. Wtedy jednak omijałyby nas ciekawe muzycznie wydarzenia, a kiedy tych sław już nie będzie wśród nas nie będziemy wiedzieć, co w muzyce się dzieje.

Warto więc czasem spojrzeć na produkcje nieco młodszych muzyków, poszukać czegoś ciekawego, niekoniecznie w stajni Wyntona Marsalisa… I niekoniecznie wśród muzyków amerykańskich. Wielu wszak uważa, że w ostatnich latach Amerykanie stali się nieco bezsilnymi w twórczych poszukiwaniach kustoszami wielkiego muzeum jazzu, a to co ciekawe dzieje się w Europie, gdzie młode pokolenia mają coś do udowodnienia, a również całkiem ochoczo poszukują swojej własnej tożsamości. To energia twórcza, ale również świadomość, że z największymi szansa na wygranie jest znikomo mała.

Nie znaczy to oczywiście, że nie warto próbować, bowiem już sama obserwacja owych prób może być dla słuchaczy całkiem przyjemna. Tak jest właśnie w wypadku wcześniej mi zupełnie nieznanego czeskiego gitarzysty Adama Tvrdy’ego. Jego najnowszy album – „Doublewell” jest właśnie świadectwem takich twórczych poszukiwań, próby określenia własnego głosu, czegoś ulotnego, splotu wielu czynników, które sprawiają, że największych artystów gitary poznajemy już po kilku dźwiękach.

Adam Tvrdy ma jeszcze przed sobą sporo pracy, jednak album pełen jest doskonałych kompozycji i świetnie zagranych gitarowych melodii. Lider w części kompozycji używa gitary akustycznej, w pozostałych elektrycznej. Są też dwie sekcje rytmiczne, pewnie odbyły się dwie sesje. Obie sekcje spełniają należycie swoje zadanie, potrafiąc wpasować się zarówno w akustyczną, jak i elektryczną konwencję. Pozostają jednak klasycznymi sekcjami rytmicznymi, pozostawiając całą muzyczną przestrzeń liderowi. Wartym odnotowania wyjątkiem od tej reguły jest solo na kontrabasie zagrane przez Tomasa Barosa w utworze „Early Sunset”.

Płytę można podzielić w zasadzie na dwie odrębne dźwiękowo, choć całkiem bliskie stylistycznie części – tą zagraną na gitarze akustycznej i drugą – na elektrycznej. Mnie bardziej przypadła do gustu część elektryczna, co nie znaczy, że akustyczna jest gorsza, choć pojawiają się czasami pewne niedoskonałości techniczne – uważni słuchacze wychwycą zapewne, tak jak ja kilka niezbyt pewnie zagranych dźwięków. Założyłbym się po wysłuchaniu tej płyty, że to elektryczny instrument jest podstawowym narzędziem pracy lidera.

Akustyczna gitara jest w jazzowym świecie instrumentem sekcji rytmicznej, bądź często sięga do wzorców klasycznej muzyki hiszpańskiej. Adam Tvrdy ma na ten instrument nieco inny, bardzo jazzowy, choć kiełkujący dopiero pomysł. Na razie wolę więc utwory elektryczne, choć lawiny gitarowych przesterów się nie spodziewajcie. To raczej muzyka leżąca gdzieś pomiędzy Jimem Hallem, Wesem Montgomery i wczesnym Johnem Scofieldem. Myślę, że ciekawie wypadłby lider w gitarowo – hammondowej formule. Może kiedyś taką płytę nagra.

Ja w każdym razie dołączam Adama Tvrdego do listy artystów, których poczynania stale monitoruję i na jego kolejną płytę będę czekał z niecierpliwością.

„Doublewell” to rzetelnie opracowany, pełen dobrych kompozycji i świetnie zagrany autorski projekt, który z pełnym przekonaniem mogę Wam wszystkim polecić.

Adam Tvrdy Trio
Doublewell
Format: CD
Wytórnia: 2HP
Numer: 8595017419324