25 września 2010

Stephane Grappelli & Stuff Smith - Stuff And Steff

Stephane Grappelli i Stuff Smith razem? Czy to nie dwa grzyby w jednym barszczu? Z pewnością nie, przecież Grappelli grał w swojej karierze z wieloma innymi skrzypkami jakże różniącymi się stylem gry. Dostępne są nagrania z Yehudi Menuhinem (to chyba najbardziej znane), ale także z Jean-Luc Ponty, Joe Venutim, Didierem Lockwoodem, Rayem Nance i Eddie Southem. Z pewnością to nie jest jeszcze kompletna lista. To tylko te nagrania, które w tej chwili sobie przypominam.

Grappelli jest najbardziej klasycznym z jazzowych skrzypków. Stuff Smith spotkawszy na swojej drodze artystycznej w Paryżu latem 1965 roku grupę miejscowych muzyków ze słynnym skrzypkiem na czele potrafił jednak stworzyć z nimi bardzo stylowo brzmiącą amerykańska muzykę.

Oczywiście partie skrzypiec nie wymagają komentarza, są po prostu wspaniale. Grają przecież prawdziwi mistrzowie tego instrumentu. Smith jest bardziej drapieżny, brutalniej traktuje swój instrument. Jego partie nagrane są w lewym kanale. Grappelli to mistrz zwiewnej melodii, na tej płycie gra w prawym kanale. Różnice stylów widoczne są od razu. W niektórych utworach muzycy grają na przemian partie solowe. W Blues In The Dungeon grają jednak wspólnie. Tutaj Smith narzuca swój styl gry, dodatkowo wykonując partię wokalną.

Dużymi kompetencjami wykazuje sie sekcja akompaniująca obu skrzypkom. Rene Urterger to bardzo europejski, stylowy , klasyczny pianista. Na prezentowanej płycie jest z pewnością pełnoprawnym członkiem zespołu. Nie znam jego życiorysu, ale założyłbym się, że odebrał staranne klasyczne wykształcenie muzyczne. To słychać w stylu gry i sposobie budowania partii solowych. To on właśnie najczęściej dostaje szansę na zagranie solówki, oprócz oczywiście obu skrzypków. Basista Michel Gaudry tworzy dobrą bazę rytmiczną dla pracy sekcji. Próbuje również grać razem ze Smithem - na przykład w Blues In The Dungeon. Perkusista Michel Delaporte ma ciepły, delikatny sposób gry, pozostaje najczęściej w tle, wypełniając muzykę subtelnym brzmieniem szczoteczek.

Na pewno wiele pracy trzeba było włożyć w odrestaurowanie tych nagrań. Muzyka brzmi czysto, a nie jest to prosty do odtworzenia zestaw instrumentów - skrzypce, subtelna perkusja, partie wokalne, fortepian, kontrabas - to chyba coś w rodzaju złego snu realizatora nagrań. Słychać oczywiście, że to nagranie z 1965 roku, ale jakość jest dobra, nie razi, pomaga cieszyć się tą wspaniałą muzyką. Płyta w wersji remasterowanej pochodzi ze znanej serii wydawniczej Jazz In Paris wytwórni Gitanes / EmArcy / Universal. Ta seria liczy sobie już kilkadziesiąt pozycji. Jakże więc obszerne muszą być zasoby francuskich archiwów.

To bardzo dobra płyta. Być może jedynie Stuff Smith w roli wokalisty nie robi najlepszego wrażenia, ale to przecież tylko dwa utwory. Jak zawsze kiedy gra Grappelli wydaje się, że na niebie świeci letnie słońce. Tutaj spotyka godnego siebie partnera. Szkoda jednak, że z tego spotkania zachowało się jedynie 39 minut muzyki.

Najciekawsze są dwa najdłuższe (każdy ponad 8 minut) utwory z tej płyty. Wspomniana już Blues In The Dungeon kompozycja Smitha oraz popularny standard Harta i Rodgersa - This Can't Be Love. Takie ramy czasowe pozwalają zagrać własne interpretacje tematu obu skrzypkom i pianiście oraz pozostawiają miejsce dla ciekawych pojedynków call & response obu liderów, co brzmi szczególnie ciekawie w drugim ze wspomnianych utworów.

Nieczęsto spotkania na szczycie są udanymi sesjami. To zarejestrowane na Stuff And Steff z pewnością należy do tych wartych odnotowania. Dla wielbicieli skrzypiec w jazzie pozycja obowiązkowa. Dla cierpiących na zimowa depresje (a zima niechybnie kiedyś nadejdzie) dobre lekarstwo. Dla analityków ciekawe studium, jak różnie można zagrać ten sam temat na tym samym instrumencie. Dla wszystkich zwyczajnie kawał optymistycznego, kolorowego, ciekawego jazzu.

Stephane Grappelli & Stuff Smith
Stuff And Steff
Format: CD
Wytwórnia: Gitanes/Universal
Numer: 016 510-2

24 września 2010

Barney Wilen - Wild Dogs Of Ruwenzori

Czasem jest taki dzień, kiedy nie ma się ochoty na eksperymenty, ani na nowości, wtedy każdy sięga na półkę z pewniakami. Tak jest właśnie dzisiaj. Barney Wilen to jeden z moich ulubionych saksofonistów. Należy do grona muzyków niedocenionych niestety przez szerokie grono odbiorców. Jest za to bardzo ceniony przez muzyków i krytyków. Nigdy nie zabiegał o duży sukces komercyjny.

Nie wiem też, czy tytuł płyty powstał w efekcie podróży muzyka do Afryki, w muzyce tego nie słychać i może to lepiej. Ruwenzori to masyw kilku lodowców pomiędzy jeziorami Alberta i Edwarda na pograniczu Ugandy i Zairu. Najwyższy szczyt masywu to Mount Stanley - 5.109 metrów nad poziomem morza.

Muzyka na płycie ma wiele płaszczyzn. Może być doskonałą melodyjną ilustracją muzyczną poprawiającą nastrój. Jest bardzo pogodna i kameralna. Słuchając dalej odnajdujemy w niej bardziej skomplikowane faktury i pomysły aranżacyjne. Ton saksofonu jest gładki, ale daleko mu do banalności smooth jazzu. Lider gra na saksofonie tenorowym, altowym i sopranowym, najlepiej wypada chyba na tenorze, osiągając bardzo głęboki, nieco chropowaty dźwięk.

Towarzysząca liderowi grupa muzyków, to bardzo kompetentni, choć szerzej niezbyt znani muzycy. Już w pierwszym utworze świetną solówką melduje swą obecność kompetentny perkusista Sangoma Everett. W drugim utworze swój styl definiuje pianista Alain Jean-Marie grając bardzo wyważone, swingujące solo. Nastrój tytułowego, najdłuższego utworu będącego kompozycją lidera buduje powtarzający się motyw kontrabasu. Młodzież pewnie słuchając powiedziałaby, że to transowy utwór. Ten w istocie wciągający podkład daje liderowi możliwość zbudowania dłuższej, bardziej rozbudowanej i przemyślanej improwizacji. To najlepszy moment na płycie. Całość akompaniamentu stanowi solidną podstawę rytmiczną dla gry lidera. Jedyne, do czego można się przyczepić na tej płycie to trochę sztuczne i momentami niepasujące do całości instrumenty perkusyjne.

Muzyka zarejestrowana na płycie to udana mieszanka utworów własnych lidera i na nowo, ciekawie zaaranżowanych standardów takich jak Little Lu Sonny Rollinsa, czy Poinciana Nata Simona.

Płytę nagrano w Paryżu, gdzie muzyk przypuszczalnie przebywał już wtedy jakiś czas. Paryż jest miejscem, gdzie powstała większość ciekawej muzyki zarejestrowanej przez Wilena. Moją ulubioną płytą tego artysty jest zapis koncertów z klubu Saint-Germain z 1959 roku. Muzyka ta zostala jakiś czas temu wydana przez RCA w formie dwupłytowego albumu CD - Barney Wilen At The Club Saint-Germain (Paris 1959) The Complete RCA Victor Recording. Oba nagrania dzieli 40 lat. Styl artysty nie zmienił się przez ten czas za bardzo. To dobry klasyczny, skłaniający do przemyśleń jazz środka, który nigdy się nie zestarzeje. To zwyczajnie wielka, żywa sztuka.

Przypuszczalnie nagrania z 1959 roku są jednymi z pierwszych rejestracji Barney Wilena w roli lidera zespołu. Ten młody wtedy muzyk miał juz za sobą występy z samym Milesem Davisem - dostępne dziś w formie płytowej - tak jak koncert z Amsterdamu z 1957 roku (Miles Davis Quintet Featuring Barney Wilen - Amsterdam Concert - Lone Hill Jazz LHJ10141). Jednak młody muzyk jazzowy zaczynający solową karierę w 1959 roku nie miał szansy przebić się do czołówki. Takie nagranie wtedy nie mogło zostać zauważone. Nawet w Paryżu. W tym roku przecież znakomitych rejestracji dokonał tam Art Blakey (na przykład Les Liaisons Dangereuses). Za oceanem wszyscy zachwycali się Kind Of Blue Milesa Davisa. Ben Webster spotkał Oscara Petersona (Ben Webster Meets Oscar Peterson) a Mingus nagrał Mingus In Wonderland. Do tego jeszcze Sketches Of Spain i parę innych nowinek. To byl trudny rok na debiut. Warto jednak prześledzić historię Barney Wilena. To będzie z całą pewnością ciekawe muzyczne doświadczenie.

Barney Wilen
Wild Dogs Of Ruwenzori
Format: CD
Wytwórnia: IDA/OMD
Numer: IDA 020 CD

23 września 2010

Wayne Shorter - Speak No Evil

To jedna z tych klasycznych, legendarnych i ważnych dla historii jazzu płyt, które oprócz szacunku dla historii zwyczajnie lubię. Ta płyta da się lubić, choć do najłatwiejszych nie należy. Dobrze wytrzymuje też próbę czasu, jak na nagranie z 1964 roku wydaje się, że można już powiedzieć, że jest ponadczasowa. Jak każdy klasyk, nie jest też łatwa do opisania. Cokolwiek nie pojawi się w głowie, pewnie zostało już kiedyś gdzieś o niej napisane. Pozostaje więc przede wszystkim bez większego filozofowania cieszyć się muzyką.

Ta płyta to Wayne Shorter w pigułce, taki, jaki był w 1964 roku i taki, jaki jest teraz. To doskonałe kompozycje wymagające wyjątkowego zgrania od całego zespołu. To nowatorskie podejście do roli fortepianu w klasycznym jazzowym kwintecie. To wyjątkowe, ponadczasowe i zupełnie nadzwyczajne porozumienie trąbki Freddie Hubbarda i tenoru Wayne Shortera. To również gęste faktury i momentami skomplikowane i nietypowe rytmy (np. 6/4 w zamykającym płytę Wild Flower). To także doskonała praca sekcji rytmicznej – Rona Cartera i Elvina Jonesa, pozostawiających wiele miejsca dla improwizacji pozostałym muzykom. To wszystko ma swoje miejsce, uzasadnienie w koncepcji muzycznej, nie będąc szukaniem na siłę oryginalności, ale spójną koncepcją stylistyczną lidera. I choć to Freddie Hubbard grający mocnym i jak zawsze niezwykle uporządkowanym tonem wydaje się nadawać całości charakter, to jednak klasyczna płyta Wayne Shortera.

Tak komponuje i nagrywa do dziś. Nie ma w tym żadnej awangardy, nie było w czasach, kiedy powstawały takie nagrania jak Speak No Evil i JuJu, nie ma i teraz. To taka zwyczajna doskonałość wzorzec hard bopu, jedna z recept na jazz środka, nie wyróżniający się stylistycznie, a jakże doskonały w formie. Podejście analityczne pozwala oczywiści odnaleźć europejskie nuty w dźwiękach przytłumionego nieco realizacyjnie fortepianu Herbie Hancocka, czy silny bluesowy puls otwierający płytę w kompozycji Witch Hurt. Trzeba też pamiętać, że to rok 1964, czas, kiedy grać hard bop na saksofonie i nie kopiować Johna Coltrane’a było naprawdę niełatwo. W tym roku udało się to chyba w sposób godny zapamiętania z perspektywy wielu lat tylko Wayne Shorterowi i i może jeszcze Ericowi Dolphy na Out To Lunch!

Tak, czy inaczej, to pozycja obowiązkowa dla każdego. Można lubić bardzo, lub trochę mniej, ale nie wypada nie znać. Można też spróbować wyobrazić sobie jak zabrzmiałyby kompozycje z Speak No Evil w poprzedniej konstelacji muzyków, gdyby zamienić miękko grającego Herbie Hancocka na nieco agresywniej atakującego klawisze McCoy Tynera, co z kolei zrównoważyłaby zamiana Freddie Hubbarda na bardizje miękko grającego Lee Morgana – jak na nagranej zaledwie kilka miesięcy wcześniej równie dobrej płycie JuJu. I ten eksperyment myślowy doprowadzi chyba każdego do wnioskuo genialności lidera w dobieraniu muzyków do kompozycji, bądź komponowaniu dla określonego składu zespołu. Czy to wybór celowy i podyktowany koncepcją artystyczną, czy dopasowanie się do sytuacji i wolnych terminów, zapewne wie jedynie sam Wayne Shorter. Dzięki tej umiejętności w odstępie kilku miesięcy powstały jakże inne, jednak obie doskonałe i ponadczasowe płyty.

Wayne Shorter
Speak No Evil
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 7465092

22 września 2010

Fumio Yasuda - Schumann's Bar Music

Jak zwykle pięknie wydane i wybornie nagrane wydawnictwo wytwórni Winter & Winter. Gdyby jeszcze te ekologiczne kartonowe pudełka nie rysowały płyt...

Bliżej nieznany, prawdopodobnie pochodzący z Japonii (grający po japońsku) pianista Fumio Yasuda gra w barze Schumann w Monachium. W książeczce dołączonej do płyty wydawca napisał, że wystarczy zamknąć oczy, żeby znaleźć się w barze. To nie tylko slogan reklamowy, to szczera prawda. Pomaga w tym dobry repertuar, jak i wybitna koncertowa realizacja. Płyta zaczyna się od odglosów baru, brzęku kieliszków, kostek lodu, rozmów klientów i szumów pracy kuchni, pomiędzy którymi pojawiają się dźwięki fortepianu.

Sposób budowania melodii przez Fumio Yasude pasuje do warunków pracy pianisty w barze. Nie jest zbyt ekspresyjny w ataku na klawisze, ale subtelnym też nie można go nazwać. Nie przeszkadza gościom, ale potrafi też przebić się ze swoją melodią przez gwar rozbawionego tłumu. Nie namawia do tańca, nie przeszkadza też w rozmowach przy barze. Zawód tappera zanika, szkoda, ale są jeszcze okazje wysłuchania prawdziwego mistrza w swoim fachu.

Repertuar jest różnorodny, jazzowy, musicalowy, czasem klasyczny. Płytę otwiera temat przewodni z filmu Przeminęło z wiatrem. Wątek jazzowy to Someday My Prince Will Come, Moon River Johnny Mercera, czy Just Squeeze Me Duke Ellingtona. Klasyka amerykańska to na przyklad Amazing Grace.

Ciekawie wypadają też melodie musicalowe. W otoczeniu baru żelaznym punktem repertuaru każdego pianisty są takie tematy jak I Loves You Porgy, czy Smoke Gets In Your Eyes. Pojawia się też Last Waltz Les Reeda i Charade Henry Manciniego.

Utwory są krótkie, aranżacje akcentują melodię, podstawowy temat kompozycji, zwykle trwają 2, lub 3 minuty. To wystarcza na zgrabne przedstawienie kompozycji. Tego właśnie potrzebują klienci baru. Dłuższą formę ma Somewhere Over The Rainbow. Można poczuć, że Yasuda mógłby zagrać więcej i ciekawiej. Nie taka jest jednak konwencja tego koncertowego przecież nagrania.

Nie wiem nic bliższego o tym artyście, wyczuwam jednak jego głęboki szacunek do klasyków jazzu, ale i znajomość europejskiej muzyki poważnej. Wszechstronne wykształcenie jest przecież typowe dla japońskich muzyków.

Płytę uzupełnia całkiem pokaźny zbiór klasycznych przepisów na koktajle alkoholowe. Jeśli zapraszacie przyjaciół do domu i nie macie w nim fortepianu, żeby zagrać im parę znanych, pięknych melodii, ta płyta może zastąpić radość muzykowania w czasie przyjęcia. Impreza będzie ciągnąć się do rana i na pewno wszyscy uznają ją za udaną. Z mojej strony silna rekomendacja poparta chęcią posiadania innych płyt Fumio Yasudy.

Fumio Yasuda
Schumann's Bar Music
Format: CD
Wytwórnia: Winter & Winter
Numer: 910 081-2

21 września 2010

Kciuk, Gościnnie Niemen - Little Wing

3 dni temu mieliśmy 40 rocznicę śmierci Jimi Hendrixa. Nie obyło się oczywiście bez przypomnienia najważniejszych nagrań. Dziś jednak, mimo tytułu płyty nie będzie tak całkiem o Hendrixie. Choć od jego kompozycji tytuł otrzymała dzisiejsza płyta, to jednak nie jest ona oprócz tego jednego utworu w żaden sposób z nim związana.


Dzisiejsza płyta to gwiazdorska obsada. To między innymi lider, Tomasz Kciuk Jaworski na gitarze basowej, Andrzej Przybielski na trąbce (gra mało), Jarosław Zawadzki na klawiszach i charakterystycznej dla tego okresu Yamasze DX-7. To również kluczowi dla brzmienia całości Michał Kulety na saksofonach i Adam Lewandowski na perkusji. Całość to dobre kompozycje lidera, i nie mam tu na myśli jedynie swoistego rodzaju kompozycji pisanych przez gitarzystów basowych jedynie w celu pokazania własnych umiejętności instrumentalnych. Kompozycje Tomasza Kciuka Jaworskiego to niezwykle udane melodie. Całość to brzmienie gitary basowej w połączeniu z charakterystycznymi barwami Yamahy DX-7 utrwalone na wielu nie tylko polskich płytach elektrycznego jazzu z lat osiemdziesiątych.

Płyta chyba nigdy nie została wznowiona. Mój egzemplarz jest mocno zmęczony odtwarzaniem na niekoniecznie dobrych gramofonach dawno temu. Płyta wydana przez Arston – jedną z licznych tak zwanych polonijnych firm fonograficznych, których dziś już nikt nie pamięta.

Całość to świetna trąbka Przybielskiego, choć jej jest akurat trochę za mało, wyborna gitara basowa lidera i wszechobecny dźwięk Yamahy DX-7.

Jest też coś nadzwyczajnego, jak wisienka na torcie, niekoniecznie pasująca do jego smaku, ale zawsze mile widziana przez słuchacza… To gościnny udział Czesława Niemena śpiewającego Little Wing – jedyny utwór na płycie nieskomponowany przez Kciuka. To rzadki przypadek, kiedy Niemen śpiewa znaną, obcą kompozycję. Pomijając rosyjskie pieni ludowe i nagrania rock and rollowe z samego początku kariery, to jedna z naprawdę nielicznych takich perełek w jego dyskografii.

To jedno z ciekawszych wykonań Little Wing jakie znam. Oczywiście poza Hendrixem, Claptonem, Stevie Ray Vauganem i innymi mistrzami elektrycznego bluesa, to zupełnie inna konkurencja. Little Wing w wykonaniu Czesława Niemena i Marka Zefira Wójcickiego na gitarze zupełnie pozbawione jest bluesowego pulsu. Tutaj poza gitarą i głosem Niemena najważniejszy jest saksofon Michała Kulentego. W pamieci pozostaje jednak fantastyczny głos Niemena i całkiem niezłe solo gitary Zefira. Całość jakże inna od oryginału, a jednocześnie w jakiś przedziwny sposób podobna.

Pozostałe utwory to kompozycje lidera. Czasem nieco bałaganiarskie, jednak zawsze rytmiczne i dobrze zaaranżowane. Momentami przypominające stylistykę Walk Away, to jednak nie charakterystyczne brzemienne tego zespołu, a brzmienie wielu grup z czasów jego świetności, z których ta nazwa pozostała w pamięci. Muzyka przypomina również nagrania innych ważnych dla tego okresu gitarzystów basowych, a były to w polskim jazzie elektrycznym czasy skrzypiec i gitary basowej. Tak więc to właśnie Kciuk, Krzysztof Ścierański i Paweł Mąciwoda stworzyli wtedy polską szkołę gitary basowej.

To płyta odmienna brzmieniowo od tych nagrywanych przez Krzysztofa Ścierańskiego z Markiem Murzynem. Mniej tu rytmicznej ekwilibrystyki i instrumentalnej wirtuozerii, więcej dobrej melodii i wyszukanych aranżacji. Gwiazdorski skład zrobił swoje.

To świetna płyta. Tak więc, jeśli u kogoś pod biurkiem leży, a mam nadzieje, że gdzieś istnieje, taśma matka, apeluję o wznowienie na dobrym winylu. Ostatecznie może być CD. Mój egzemplarz już wiele nie wytrzyma, a osobiście znam kilka osób, które chętnie tą płytę kupi, co już samo w sobie może dać jej sprzedaż na poziomie dorównującym wielu współczesnym polskim produkcjom.

A gdyby ktoś miał wątpliwości, czy Kciuk potrafi zagrać wirtuozerski kawałek – na końcu drugiej strony płyty jest Japan. No i ma jeszcze jeden, niestety unikalny i niemożliwy do powtórnego wykorzystania umiejętność – potrafił namówić Niemena do zaśpiewania Little Wing…

Kciuk, Gościnnie Niemen
Little Wing
Format: LP
Wytwórnia: Arston
Numer: ALP-050

20 września 2010

Terez Montcalm - Connection

O Terez Montcalm nie wiem właściwie nic, ale płytą Connection jestem zachwycony. Przeczucie podpowiada mi, że nie jest to debiutanckie nagranie. Jeśli kiedyś jakaś inna jej płyta znajdzie się w moim zasięgu, nie będę zastanawiał się ani chwili, z pewnością natychmiast wyląduje w koszyku.

Płyta zawiera przedziwną mieszankę utworów, od U2 poprzez Cole Portera i piosenek z repertuaru Niny Simone do tych znanych z wykonań Serge Gainsbourga, a także kompozycje własne artystki. Od melodyjnych ballad po mroczne protest songi w stylu Lou Reeda. Jednak nawet w tych z założenia melancholijnych utworach jest jakieś specyficzne, trudne do opisania ciepło, związane najprawdopodobniej z niespotykaną barwą głosu Terez Montcalm.

Terez śpiewa po francusku i po angielsku, świetnie dobierając repertuar pasujący do jej barwy głosu. Gra też nieżle na gitarze, snując leniwe akorty w stylu przypominającym Johna Scofielda. Komponuje i pisze teksty. Sięga po wiele sprawdzonych utworów, potrafiąc znaleźć w każdym z nich coś dla siebie i nie kopiując znanych wykonań stworzyć autorskie interpretacje. Ma świetny zespół, szczególnie perkusistę i garść gości specjalnych, z których najbardziej znany to Didier Lockwood.

Z tym angielskim, to jest trochę po francusku, jednak ten specyficzny akcent, który zwykle przeszkadza i drażni, u Terez wcale nie jest denerwujący.

Cała płyta ma dwie warstwy. Jest wybornym towarzyszem codziennej przygody z muzyką. Potrafi też zadziwić aranżacjami przy każdym kolejnym uważnym przesłuchaniu. Niezmiennie jednak zachwyca nastrojem i owym wspomnianym już nieuchwytnym ciepłem.

Trudno znaleźć jakąś schematyczną etykietkę dla tej muzyki. To świetne rockowe utwory zagrane na jazzowo, co uwalnia je od nieco ciasnej i momentami zbyt prostej dla talentów o tak szerokich horyzontach muzycznych rockowej konwencji.

Ta muzyka nie przypomina mi żadnej innej płyty. Zwykle udaje się każdą nową płytę do czegoś porównać, znaleźć w muzycznej pamięci coś podobnego, jakiegoś innego wykonawce, jakiś muzyczny drogowskaz ujawniający mniej lub bardziej świadomą inspirację. Nie tym razem… Czy to więc nowy gatunek muzyczny? Niezupełnie. To muzyka poskładana z ogólnie znanych elementów, poskładana jednak w niezwykły, niespotykany, bardzo osobisty sposób. To nagrania bezkompromisowe, skrajnie niekomercyjne, osobiste, wręcz intymne. To wielka sztuka, mało kto tak potrafi. To nie silenie się na oryginalność za wszelką cenę. To własna, wartościowa i wciągająca wizja tradycji muzycznej, muzycznego świata.

Tu każda fraza trwa wieczność, brzmi jak kameralne i osobist wyznanie gwiazdy, która nic nie musi światu, producentom i rynkowi udowadniać. Gwiazdy, która z taką swobodą nagrywa zwykle mając za sobą pasmo sukcesów i kilkadziesiąt wybitnych płyt. Ta swoista lenowość wcale nie jest denerwująca, raczej intrygujaca, budująca skupienie i oczekiwanie na kolejną nutę, następne słowo, nowe brzmienie i pomysł na kolejną piosenkę. To wszystko wciąga tak niepostrzeżenie, że godzina mija w zupełnie niezauważony sposób. Czyż nie o to chodzi w prawdziwie wielkiej muzyce?

To wielkie muzyczne zaskoczenie i odkrycie.

Terez Montcalm
Connection
Format: CD
Wytwórnia: Universal
Numer: 600753267790

19 września 2010

String Connection - Workoholic

Kilka tygodni temu wyprzedaż skłoniła mnie do kupienia wersji CD płyty Workoholic. W latach swojej świetności String Connection był jednym z największych atrakcji koncertowych polskich klubów. Niestety te nagrania mocno się zestarzały…

Mam dużą słabość do jazzowych skrzypiec, a Krzesimir Dębski był swego czasu wielkim skrzypkiem zanim postanowił zostać przeciętnym nawiedzonym kompozytorem. To strata dla muzyki.

Płyta Workoholic jest w sumie typową produkcją String Connection w klasycznym składzie. Od razu muszę zdradzić, że moją ulubioną płytą zespołu jest Live In Warsaw, po pierwsze dlatego, że to płyta koncertowa, a po drugie – jakby więcej tam skrzypiec niż na innych płytach zespołu.

Dzisiejszą płytę mam od czasu jej wydania w wersji analogowej, ale jakoś od wielu lat po nią nie sięgałem. Przez przypadek więc posiadam analog w nienagannym stanie, co w przypadku tłoczeń z tamtych lat nie jest częste, podły winyl jakoś szybciej się zużywa, a i brzmi nienajlepiej. Do wersji CD właściwie nie można się przyczepić, brzmi poprawnie, choć znowu jak większość polskich płyt z tego okresu, muzyki słuchamy przez kotarę.

Trochę z takim nastawieniem, że większość fusion z lat osiemdziesiątych to była muzyka chwili, coś w rodzaju wina, które należy wypić w ciągu kilku lat po jego wyprodukowaniu, sięgnąłem po tą płytę.

I niestety miałem rację, String Connection nie starzeje się dobrze… Nadal będę bronił każdej nuty zagranej przez Dębskiego. Niestety tutaj jest ich mało. Ciągle uważam, że Janusz Skowron ze swoimi unikalnymi barwami instrumentów klawiszowych jest muzykiem ponadczasowym i nie starzeje się tak jak cały zespól. Niektóre kompozycje są niezłe. Mnie na Workoholic podobają się szczególnie Kill The Raven i Primary, obie Janusza Skowrona.

Gościnny udział w nagraniu tej płyty Mirosława Michalika na gitarze (w dwóch utworach) i Zdzisława Środy na puzonie (w jednym nagraniu) właściwie nic w obrazie muzyki nie zmienia.

A pozostali muzycy ? Krzysztof Ścierański zawsze w tym składzie rozwijał skrzydła dopiero na koncertach. Zbigniew Lewandowski moim zdaniem gra zbyt schematycznie, a Andrzej Olejniczak nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jego gra jest poprawna, jednak nie ma własnego stylu, czegokolwiek, co można zapamiętać z tej płyty.

Zdjęcia pochodzą z okazjonalnego występu zespołu w 1998 roku w Warszawie.








String Connection
Workoholic
Format: CD
Wytwórnia: Poljazz
Numer: 5907513047421