Dawno, dawno temu, gdzieś w Ameryce…. Keith Jarrett komponował piękne
melodie, muzycy zabawiali się instrumentami perkusyjnymi ponad miarę, a
nagranie płyty jazzowej bez elektrycznej gitary, choćby w kilku utworach skazywało
taki album na miano awangardy, czyli czegoś, co sprzeda się w ilości
optymistycznie nazywanej śladową… Czyli na komercyjną klapę nie pozwalającą
producentowi sfinansować nawet kosztów kawy wypitej w studio nagraniowym.
Był rok 1974. Szczyt popularności
jazz-rocka. Keith Jarrett nie był już postacią nieznaną. Miał za sobą już
sporo projektów solowych. O części z nich pewnie chciałby dziś zapomnieć – jak
choćby o „Restoration Ruin”.
Jedną z najważniejszych cech wielkich artystów jest podążanie
swoją drogą, nawet jeśli jest ona kręta i czasem niezbyt zgodna z tym, co
dzieje się obok… Cały świat słucha i kupuje elektrycznego Milesa Davisa,
tworzone na wyścigi przez muzyków jazzowych i rockowych zespoły naśladujące
brzmienie „Bitches Brew”, a Keith Jarrett wydaje coś, co można nazwać z
perspektywy czasu jazz-rockiem unplugged. Na „Treasure Island” w dwu utworach
usłyszymy co prawda elektryczną gitarę w rękach całkiem sprawnego Sama Browna.
To jednak zdecydowanie akustyczna muzyka zdominowana przez brzmienie fortepianu
lidera.
Być może czasami za dużo tu instrumentów perkusyjnych, można mieć
wrażenie, że to rodzaj popisywania się nowymi zabawkami… Tak się jednak wtedy
grało… Musiało być gęsto i dużo dźwięków, w muzyce było mało przestrzeni… Choć
na „Treasure Island” jest jej i tak, jak na rok 1974 zdecydowanie dużo.
W czasach kiedy nie było internetu i wszechobecnych wyszukiwarek
można było na radiowej antenie zadawać pytania o ulubione solo na saksofonie
Keitha Jarretta. Wtedy takie konkursy wygrywali prawdziwi fani, którzy
pamiętali całkiem zgrabnie zagrane „Angels”. Dziś wygra ten, kto szybciej
napisze maila z odpowiedzią i potrafi skomponować dobre pytanie w wyszukiwarce
internetowej. Lata siedemdziesiąte nie wrócą. Niektóre płyty z tego okresu
brzmią dziś archaicznie, inne tak samo dobrze jak wtedy. Czas działa dobrze na
muzykę i wino. Na dobrą muzykę i dobre wino należałoby dodać. Czas dobrze
podziałał na „Treasure Island”. To jest dziś nawet lepsza płyta, niż w czasie
jej wydania, a to cecha najlepszych produkcji.
W partiach fortepianowych można do woli obserwować poszukiwanie
własnej tożsamości przez lidera. Już za kilka miesięcy nagra przecież „Koln
Concert” – płytę, która stworzy ECM i uczyni z Keitha Jarretta megagwiazdę już
na zawsze…
Utwór tytułowy to wyśmienita, wpadająca w ucho kompozycja lidera.
Świetnie brzmi również saksofon Dewey Redmana. Doskonała sekcja rytmiczna
(Charlie Haden i Paul Motian) nieco ginie w gąszczu instrumentów perkusyjnych.
Żeby ją docenić trzeba nieco bardziej wprawnego ucha. „Treasure Island” to
jedna z tych mainstreamowych płyt jazzowych, która jest do przyjęcia dla
każdego słuchacza, który jest w stanie skupić się na słuchaniu muzyki, a nie na
czekaniu na przerwę na reklamę lub konkurs z nagrodami. To płyta, która jest
typowym produktem swoich czasów, jednak gdyby powstała dziś byłaby równie
dobra.
Keith Jarrett
Treasure Island
Format: CD
Wytwórnia: Impulse! / Verve / Universal
Numer: 602517967182
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz