15 maja 2012

Keith Jarrett – Treasure Island


Dawno, dawno temu, gdzieś w Ameryce…. Keith Jarrett komponował piękne melodie, muzycy zabawiali się instrumentami perkusyjnymi ponad miarę, a nagranie płyty jazzowej bez elektrycznej gitary, choćby w kilku utworach skazywało taki album na miano awangardy, czyli czegoś, co sprzeda się w ilości optymistycznie nazywanej śladową… Czyli na komercyjną klapę nie pozwalającą producentowi sfinansować nawet kosztów kawy wypitej w studio nagraniowym.

Był rok 1974. Szczyt popularności jazz-rocka. Keith Jarrett nie był już postacią nieznaną. Miał za sobą już sporo projektów solowych. O części z nich pewnie chciałby dziś zapomnieć – jak choćby o „Restoration Ruin”.

Jedną z najważniejszych cech wielkich artystów jest podążanie swoją drogą, nawet jeśli jest ona kręta i czasem niezbyt zgodna z tym, co dzieje się obok… Cały świat słucha i kupuje elektrycznego Milesa Davisa, tworzone na wyścigi przez muzyków jazzowych i rockowych zespoły naśladujące brzmienie „Bitches Brew”, a Keith Jarrett wydaje coś, co można nazwać z perspektywy czasu jazz-rockiem unplugged. Na „Treasure Island” w dwu utworach usłyszymy co prawda elektryczną gitarę w rękach całkiem sprawnego Sama Browna. To jednak zdecydowanie akustyczna muzyka zdominowana przez brzmienie fortepianu lidera.

Być może czasami za dużo tu instrumentów perkusyjnych, można mieć wrażenie, że to rodzaj popisywania się nowymi zabawkami… Tak się jednak wtedy grało… Musiało być gęsto i dużo dźwięków, w muzyce było mało przestrzeni… Choć na „Treasure Island” jest jej i tak, jak na rok 1974 zdecydowanie dużo.

W czasach kiedy nie było internetu i wszechobecnych wyszukiwarek można było na radiowej antenie zadawać pytania o ulubione solo na saksofonie Keitha Jarretta. Wtedy takie konkursy wygrywali prawdziwi fani, którzy pamiętali całkiem zgrabnie zagrane „Angels”. Dziś wygra ten, kto szybciej napisze maila z odpowiedzią i potrafi skomponować dobre pytanie w wyszukiwarce internetowej. Lata siedemdziesiąte nie wrócą. Niektóre płyty z tego okresu brzmią dziś archaicznie, inne tak samo dobrze jak wtedy. Czas działa dobrze na muzykę i wino. Na dobrą muzykę i dobre wino należałoby dodać. Czas dobrze podziałał na „Treasure Island”. To jest dziś nawet lepsza płyta, niż w czasie jej wydania, a to cecha najlepszych produkcji.

W partiach fortepianowych można do woli obserwować poszukiwanie własnej tożsamości przez lidera. Już za kilka miesięcy nagra przecież „Koln Concert” – płytę, która stworzy ECM i uczyni z Keitha Jarretta megagwiazdę już na zawsze…

Utwór tytułowy to wyśmienita, wpadająca w ucho kompozycja lidera. Świetnie brzmi również saksofon Dewey Redmana. Doskonała sekcja rytmiczna (Charlie Haden i Paul Motian) nieco ginie w gąszczu instrumentów perkusyjnych. Żeby ją docenić trzeba nieco bardziej wprawnego ucha. „Treasure Island” to jedna z tych mainstreamowych płyt jazzowych, która jest do przyjęcia dla każdego słuchacza, który jest w stanie skupić się na słuchaniu muzyki, a nie na czekaniu na przerwę na reklamę lub konkurs z nagrodami. To płyta, która jest typowym produktem swoich czasów, jednak gdyby powstała dziś byłaby równie dobra.

Keith Jarrett
Treasure Island
Format: CD
Wytwórnia: Impulse! / Verve / Universal
Numer: 602517967182

Brak komentarzy: