Album
Charlesa Lloyda długo czekał w mojej poczekalni na okazję wypełnienia roli
płyty tygodnia. Od czasu premiery minęło już ponad półtora roku. Płyta dotarła
do mnie z kilkumiesięcznym opóźnieniem i mimo swojego niekwestionowanego piękna
przegrywała systematycznie cotygodniową rywalizację z innymi nowościami.
Uznawałem ten album za zbyt oczywisty. Co to bowiem za sztuka zebrać wybitnych
instrumentalistów i zagrać amerykańskie klasyki dorzucając garść własnych
kompozycji w podobnym klimacie mieszanki pop, amerykańskiej piosenki i
szlachetnego jazzu? W dodatku uzupełnionego o dwa skromne, choć przemyślane
wykonania wokalne dostarczone przez Willie Nelsona (to dla starszych
amerykańskich klientów) i Norah Jones (dla tych młodszych, a w zasadzie dla
średniaków…). Przecież każdy muzyk z dorobkiem kilkudziesięciu lat kariery i
wielu fenomenalnych albumów coś takiego potrafi. W dodatku uznałem, że Charles
Lloyd ściągnął pomysł na ten album od Johna Scofielda („Piety Street”). Kilka
miesięcy później ukazał się dla mnie rewelacyjny „Country For Old Men” i już
nie wiedziałem, kto od kogo ściąga pomysł na płytę…
To
jednak nie ma żadnego znaczenia. Być może pomysł nie jest jakiś rewolucyjny, za
to wykonanie fantastyczne. Mimo obecności wspomnianych gości specjalnych, to
przede wszystkim wyśmienity lider i doskonały zespół nazwany całkiem trafnie
The Marvels są tu gwiazdami. A Charles Lloyd im starszy tym lepszy, niezależnie
od tego, czy gra rzeczy trudniejsze – jak choćby „Athens Concert” z Marią
Farantouri – to była nasza radiowa Płyta Tygodnia całkiem niedawno – czyli w
2011 roku, czy zabiera się za tradycyjne „Shenandoah” i „Masters Of War” Boba
Dylana – jak w przypadku albumu „I Long To See You”.
Skoro
Bob Dylan może nagrywać fantastyczne, choć z pewnością niekoniecznie oczekiwane
przez większość fanów „Triplicate” (to premiera sprzed dosłownie kilku dni), po
dla wielu kontrowersyjnym, choć moim zdaniem fantastycznym „Fallen Angels” (to
też była nasza radiowa Płyta Tygodnia) i równie dobrym „Shadows In The Night”, to dlaczego
Charles Lloyd nie może zaskoczyć nas albumem „I Long
To See You”? Muzyka jest tylko dobra, albo niedobra, a wśród tej dobrej ta,
która nam się podoba i pozostała, jak mawiało wielu klasyków.
Moim
ulubionym albumem w dyskografii autorskiej Charlesa Lloyda na zawsze pozostanie
„Of Course, Of Course” z 1965 roku nagrany w składzie niemal genialnym – z Tony
Williamsem, Gaborem Szabo i Ronem Carterem. Współczesne wydania tego albumu
pokazują, że już wtedy Charles Lloyd myślał o muzyce nie zamykając się w
bopowym światku – jeden z bonusów zawiera próbne nagranie z Robbie Robertsonem.
Ten album trzeba koniecznie umieścić w Kanonie Jazzu. Postaram się niedługo
nadrobić tą istotną zaległość.
„I
Long To See You” to mieszanka wspomnianych amerykańskich klasyków, buddyjskiej
medytacji w najdłuższym, kończącym album „Barche Lamsel” i powrotu do mojego
ulubionego wspomnianego już albumu „Of Course, Of Course” w postaci tytułowej
kompozycji. Zespół odpowiedzialny za tą produkcję to muzycy grający z Charlesem
Lloydem od lat - Reuben Rogers i Eric Harland, a także specjalnie na tą
okoliczność towarzyszący liderowi gitarzyści – Greg Leisz i Bill Frisell.
Dla
mnie genialne – fantastyczne „Masters Of War” i „Shenandoah”, nowoczesne, choć
bliskie oryginałowi „Of Course, Of Course” a także zupełnie fenomenalna, choć
na płycie krótko naszkicowana melodia „Abide With Me”
Charles Lloyd & The Marvels
I Long To See You
Format:
CD
Wytwórnia:
Blue Note / Universal
Numer:
602547652577
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz