Wczoraj w Łazienkach Królewskich w Warszawie odbył się koncert, którego program obejmował dwa artystyczne przedsięwzięcia. Pierwsze z nich to wspólny koncert tria Włodka Pawlika i współpracującego z tym zespołem od wielu lat Randy Breckera. Drugim był set zagrany przez trio Steve Hacketta.
Jak zwykle w wypadku koncertów dofinansowywanych przez miasto, produkcja była bardzo wystawna. Zawartość artystyczna już niestety niekoniecznie. Zacznijmy jednak od początku.
Koncert odbywał się w miejscu, gdzie tradycyjnie w Łazienkach odbywają się recitale fortepianowe, czyli na placu z pomnikiem Fryderyka Chopina. Na potrzeby tej produkcji scenę wybudowano na stawie przed pomnikiem. Koncert był darmowy, więc organizatorzy nie mogli przewidzieć ilości publiczności. Ta przybyla tłumnie. To z pozoru dobrze, ale mnie nie podoba się zadeptywanie ładnie wypielęgnowanego trawnika. Trudno wymagać od publiczności, żeby nie wchodziła na trawę, jeśli nie ma gdzie stanąć, a w dodatku sektor dla vipów, tradycyjnie pustawy rozstawiono właśnie na trawie.
Jedną z największych zalet całej imprezy była zaskakująco dobra realizacja akustyczna i świetnie zrobione oświetlenie, obejmujące również bryłę pomnika i pobliskie drzewa. Jednak zwykle to muzyka powinna być głównym elementem koncertu. Przypadkowa publiczność nie pomogła muzykom.
Trio Włodka Pawlika zagrało spójny set złożony zarówno z kompozycji lidera, jak i występującego gościnnie Randy Breckera. To były zarówno utwory z tych nowszych i starszych płyt, które muzycy nagrali razem, jak i materiał premierowy. Trio Włodka Pawlika, które oprócz lidera na fortepianie pomagającego sobie czasem instrumentem elektronicznym tworzą Cezary Konrad (perkusja) i Łukasz Pańta (kontrabas) wraz z Randy Breckerem wystąpili, zagrali, wypełnili warunki kontraktu i poszli do domu…
Występ był poprawny, choć zupełnie pozbawiony emocji, nie pasujący do miejsca i czasu, zupełnie bez kontaktu z publicznością. Pewnie nie byłoby nawet bisu, gdyby nie wepchnięcie na scenę muzyków Steve Hacketta w celu wspólnego wykonania jednej z kompozycji Hendrixa. To zabrzmiało całkiem nieźle za wyjątkiem kompromitującego artystę wokalu Randy Breckera.
Ton trąbki Randy Breckera pozostaje klarowny i czysty, jak zawsze. Formuła kameralnego grania wysmakowanych kompozycji sprawdza się w małym klubie, wśród publiczności, która wie po co przyszła i rozumie taką muzykę. Wczoraj nie sprawdziłą się ani przez chwilę. To nie był dobry pomysł.
O występie Steve Hacketta można napisać tylko tyle, że odbył się. To też był konceret zupełnie bez historii, bez emocji i koncepcji, co zrobić z przypadkowymi widzami. Tak więc miasto zapisało sobie na koncie kolejny artystyczny sukces w postaci zrealizowania przewidywanych wydatków budżetowych i przyciągnięcia tłumu przypadkowych gości na słaby koncert. Kto koncertu nie widział, może pomyśleć, że w ten sposób spacerowicze posłuchali trochę jazzu i eklektycznej muzyki współczesnej bez wyraźngo pomysłu, jaką proponuje dziś Steve Hackett. Niestety, obejrzeliśmy jedyni eładnie oświetlony pomnik przy akompaniamencie zupełnie nieciekawych występów artystów, kórzy nawet nie próbowali się postarać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz