Wielcy
jazzowi kompozytorzy, a takim był z pewnością Charles Mingus często
przymierzali się do dłuższych form wzorowanych na schematach znanych z mniej
lub bardziej współczesnej muzyki klasycznej. Skomponować dobrą melodię, często
ad hoc w studiu potrafi właściwie każdy improwizujący muzyk, a przynajmniej tak
być powinno. Dłuższa forma, to co innego, wymaga wiedzy formalnej o teorii
kompozycji, historycznej perspektywy związanej z wysłuchaniem odpowiednio dużej
ilości płyt i pomysłu na zrobienie czegoś nowego, co wyróżni się wśród innych
dzieł podobnej struktury. Tak więc to nie jest zajęcie dla każdego.
Charles
Mingus z pewnością miał wszystkie umiejętności potrzebne do zbudowania dużej
formy muzycznej oraz odpowiednią dozę kreatywności umożliwiającej mu odkrycie
nowych, jeszcze nie wyeksploatowanych muzycznie terytoriów. Właściwie, to był
jednym z dwu największych jazzowych kompozytorów (tych od form większych i
bardziej skomplikowanych od jazzowego standardu i prostego bluesa). Tym drugim
był oczywiście Duke Ellington. Obu czasem wychodziło lepiej, czasem gorzej.
Obaj w swoich większych kompozycjach poruszali się w sferze muzycznego
eksperymentu i mieszania różnych muzycznych konwencji.
„The
Black Saint And The Sinner Lady” to z pewnością dzieło ambitne, z perspektywy
czasu może niekoniecznie wybitne, ale z pewnością zarówno interesujące, jak i
historycznie ważne dla całej muzyki jazzowej. Wielu historyków gatunku uważa tą
płytę za najważniejszą (obok „Mingus Ah Um”) w dorobku lidera i jedną z
najważniejszych płyt jazzowych w kategorii absolutnej.
Z
tym pierwszym jeszcze mogę się zgodzić, choć dorzuciłbym do wspomnianej dwójki
jeszcze co najmniej „Pithecanthropus Erectus”. O tej płycie przeczytacie tutaj:
Z
tą drugą tezą jednak zupełnie się nie zgadzam. Dobrze zorkiestrowana i poprawna
formalnie kompozycja, to za mało, żeby nosić miano najważniejszego dzieła
gatunku. Nie uważam, że to zła płyta, jednak daleko jej do wielu magicznych
be-bopowych sesji, wysmakowanych aranżacji Gila Evansa, kilku dzieł orkiestrowych
Duke Ellingtona i jeszcze paru nagrań koncertowych. Tak więc w pierwszej setce
płyt jazzowych z pewnością się zmieści, ale w pierwszej dziesiątce z pewnością
nie.
Jest
jednak w muzyce z „The Black Saint And The Sinner Lady” jakas przedziwna magia.
To zdolność generowania w głowie słuchaczy obrazów, pobudzania wyobraźni w
specyficznie nieoczywisty sposób, za każdym razem inaczej.
Album
zarejestrowała w 1963 roku 11 osobowa orkiestra dowodzona przez lidera, który
oprócz kontrabasu zagrał na fortepianie. Pozostali muzycy nie są bezimienni,
ale z pewnością nie są muzycznymi indywidualnościami. Być może to najlepsza
recepta na duże składy. Być może to także unikalne zestawienie, rodzaj magii
również w doborze muzyków cechujący nadzwyczajne i ponadczasowe nagrania.
W
oryginalnym komentarzu kompozytora i lidera do płyty znajdziemy odrobinę
ekstrawagancji i dorabiania teorii nieco na siłe do praktyki. Jak to często
bywało, i tą płytę Charles Mingus uznał za dzieło swojego życia, niemal
zalecając słuchaczom wyrzucenie wszystkich poprzednich… Dodatkowy komentarz
pochodzi od jego osobistego psychoterapeuty…
Tylko
taki geniusz jak Charles Mingus mógł przygotować tak wyrafinowaną, a
jednocześnie niespodziewanie dostępną dla każdego, wielowarstwową muzykę. Tylko
on mógł w tak momentami niespodziewany sposób wykorzystać barwy powszechnie
znanych instrumentów do stworzenia niespotykanych współbrzmień pobudzających
wyobraźnię.
To
nie jest album, który pokochacie za pierwszym razem. Ale to jest album, który
pokochacie na pewno. Mało jest takich płyt, co do których mam absolutną
pewność, że tak będzie…
Charles
Mingus
The Black Saint And The Sinner Lady
Wytwórnia:
Impulse!
Format:
CD
Numer:
011105117425
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz