Niektórzy z Was być może uznają,
że „Hejira” nie jest płytą jazzową, inni, że Joni Mitchell w całości nie
kwalifikuje się do Kanonu Jazzu z żadną ze swoich płyt. Z pewnością granice
jazzu rozszerzają się z biegiem lat i dziś „Hejira” to mógłby być niemal jazzowy
mainstream. W 1976 roku, kiedy płyta się ukazała, określano ją jako fuzję
rocka, jazzu i folku. Dla mnie jednak Joni Mitchell w Kanonie Jazzu ma swoje
miejsce. A „Hejira” reprezentuje tutaj jej dorobek nagraniowy równie dobrze,
jak nieco późniejszy album „Mingus”, przez wielu uznawana za jej najlepszą choć
bardziej folkową niż jazzową płytę - „Blue”, czy te nagrane z udziałem
najbardziej gwiazdorskiego jazzowego składu – „Shadows And Light”, czy „Don
Juan's Reckless Daughter”. Są jeszcze wyśmienite nagrania z Jamesem Taylorem,
ale to raczej już zdecydowanie nie jest jazzowe granie. Za to „Hejira” jak
najbardziej…
Dlaczego zatem właśnie „Hejira” a
nie żadna inna płyta Joni Mitchell z lat siedemdziesiątych? Zwyczajnie zawiera
najwięcej przebojów… Oczywiście w rozumieniu ambitnej twórczości poetyckiej i
dźwiękowej Joni Mitchell. Jeśli ktoś nie zna wszystkich jej albumów, ale
generalnie wie, kim jest, z pewnością rozpozna „Amelię”, „Fury Sings The
Blues”, czy „Coyote” lub utwór tytułowy…
Znam fanów jazzu, dla których
„Hejira” to przede wszystkim trzy utwory zagrane na gitarze basowej przez Jaco
Pastoriusa, który zresztą nagrał z nią sporo na innych płytach i odbył parę
tras koncertowych. Znam takich, dla których to przede wszystkim teksty i
momentami zupełnie niespodziewane harmonie wokalne.
Hejira to po arabsku ucieczka,
lot, początek podróży w nieznane. Legenda głosi, że wszystkie piosenki Joni
Mitchell napisała w czasie długiej podróży samochodem z Maine do Los Angeles.
Należałoby zatem żałować, że po drodze nie było zbyt wielu korków, może
powstałby podwójny album? To jeden z nielicznych przypadków, kiedy nie
pochwalam istnienia autostrad… Prawdopodobnie również dlatego, że wszystkie
kompozycje powstały w krótkim czasie, w wyniku tej podróży samochodem powstał
spójny album, który jest nie tylko luźnym zbiorem wyśmienitych piosenek. To
rodzaj dźwiękowego manifestu, porzucenia przez Joni Mitchell ostatecznie
wizerunku dziewczyny z gitarą zafascynowanej Bobem Dylanem. To album, który w
czasie premiery nie sprzedawał się rewelacyjnie, fani oczekiwali kolejnych
zaśpiewanych z zaangażowaniem wierszy… Czy to nie przypomina elektrycznej
przemiany Boba Dylana?
Wróćmy jednak do muzyki. Album
zawiera „przeboje” w rodzaju „Coyote”, czy „Fury Sings The Blues” – czyli
piosenki, które pozostają w głowie i ciężko się ich później pozbyć… Znajdziemy
tu również wyśmienitą gitarę basową Jaco Pastoriusa – jak choćby w zamykającym
album „Refugee Of The Roads”. „Amelia” i „Song For Sharon” to echa dawnej,
folkowej Joni Mitchell. „Blue Motel Room” to rasowy jazzowy standard.
Nie potrafię wybrać z tej płyty
jednego ulubionego utworu, choć każdy z nich jest zamkniętym dziełem, trzeba
słuchać płyty w całości. To cecha dzieł wybitnych…
„Hejira” ma w sobie urok, któremu
nie potrafię się oprzeć. Po tą płytę sięgam często, jest w niej pasja, piękne
melodie, teksty, świetny Jaco Pastorius. Przede wszystkim jest w niej trudny do
nazwania rodzaj wewnętrznego ciepła, pozytywnej energii, choć z tekstów czasem
to nie wynika. Nie wiem na czym polega magia tej płyty, wiem jednak, że
próbowałem już wiele razy i jeszcze wiele będę chciał spróbować zrozumieć ten
fenomen…
Joni
Mitchell
Hejira
Format:
CD
Wytwórnia:
Asylum / Electra / Warner
Numer:
075596033121
1 komentarz:
to bardzo klimatyczna płyta... poudza do tworzenia :-)
Prześlij komentarz