Czekałem na ten koncert. Nigdy
wcześniej nie widziałem Nguyna Le na żywo, a ostatnia płyta – „Songs Of Freedom”
brzmiała i dalej brzmi rewelacyjnie. O tym albumie przeczytacie tutaj:
Koncert pozostawił trochę
niedosytu. Spodziewałem się rozbudowanych wersji rockowych standardów i to
akurat oczekiwanie zostało spełnione. Oczekiwałem jednak więcej gitary, a usłyszałem
raczej bardziej rozbudowane aranżacje, sporo elektroniki i brzmiący nieco blado
w porównaniu z nagraniem studyjnym głos Himiko Paganotti.
Nguyen Le
Nguyen Le, Himiko Paganotti
Himiko Paganotti
Może to jednak szukanie dziury w
całym? Są takie zespoły i projekty muzyczne, które na scenie zyskują. Są też
takie, które ze względu na stopień skomplikowania muzycznej materii i ilość
użytej do realizacji nagrania maszynerii zwyczajnie na scenie nie brzmią równie
spektakularnie. Takie kłopoty miewa choćby Herbie Hancock, Carlos Santana, czy
Victor Wooten. To z pewnością również spotkało w Warszawie Nguyena Le. W
nielicznych i zdecydowanie za krótkich solówkach gitary pokazał tym, którzy
potrafili to usłyszeć na tle nieco zbyt hałaśliwej sekcji rytmicznej, że ma
zupełnie niekonwencjonalne, niezwykle ciekawe i multikulturowe podejście do
rockowej klasyki.
Ilya Amar
Chris Jennings
Stephane Galland
Jednak tej gitary było za mało. Za
to perkusji nieco zbyt dużo w sensie realizacyjnym, bo w sensie muzycznym
sekcja była najmocniejszym elementem scenicznej prezentacji zespołu. Muzyka
Nguyena Le do prostych rytmicznie nie należy. Lekkość z jaką owe skomplikowane
podziały grał na perkusji Stephane Galland, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że
spora część z nich to rytmy dalekowschodnie, raczej niezbyt często obecne na
europejskiej scenie jest godna wielkiego podziwu. Równie ważny dla rytmicznego
fundamentu zespołu jest basista Chris Jennings, którego grę nieco perkusja
zagłuszyła. Jednak on również bez problemu radził sobie z niełatwym zadaniem
sprostania zupełnie niezwykłym aranżacjom lidera.
Himiko Paganotti
Nguyen Le
Pomysł na grę unisono gitary i
wibrafonu (na zmianę z elektronicznym KATem) obsługiwanego przez Ilye Amara
słychać na płycie. Na scenie ginie nieco w lawinie dźwięków płynących z sekcji
rytmicznej i różnych elektronicznych efektów.
W sumie jednak nie żałuję wieczoru
spędzonego z muzyką Nguyena Le. Wolę płytę, ale to tak chyba musi być w wypadku
niezwykle skomplikowanych i rozbudowanych aranżacji. W listopadowym JazzPRESSie
przeczytacie wywiad z Nguyenem Le.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz