Vince Mendoza to absolutny geniusz
aranżacji. Mistrz malowania dźwiękami. Człowiek, który potrafi nie tylko
poukładać sobie z małych kawałeczków w głowie wielką muzykę. Potrafi też
zapisać to, co wymyśli a później wykorzystać wszystkie, najbardziej nawet
ukryte moce drzemiące we wszystkich muzykach, których dostaje do swojej
dyspozycji. Ową magiczną moc robienia wielkiej muzyki z niekoniecznie wielkiego
składu posiadało w przeszłości moim zdaniem w równie magicznej formie jedynie
dwu muzyków – Gil Evans i Charles Mingus.
„Blauklang” to trzeci, ostatni
album z cyklu, na który złożyły się wydane nieco wcześniej przez ACT albumy
„Jazzpana” i „Sketches”. O nich też z pewnością kiedyś napiszę, są bowiem
równie znakomite.
„Blauklang” składa się w
większości ze specjalnie na okoliczność tego nagrania napisanej przez Vince
Mendozę wieloczęściowej kompozycji „Bluesounds”. Płytę otwiera jedna z lepszych
aranżacji tematu „All Blues” Milesa Davisa, jaką napisano od czasu oryginalnego
nagrania z „Kind Of Blue”. Chwilę później pojawia się temat Gila Evansa „Blues
For Pablo”. To kompozycja, jeśli mnie muzyczna pamięć nie myli, napisana przez
Gila Evansa dla zapomnianego już dziś nieco Hala McKusicka. Z Milesem Davisem
Gil Evans pierwszy raz nagrał ten temat na płycie „Miles Ahead” – pierwszym ich
wspólnym nagraniu, jeśli nie liczyć ich współpracy prawie dekadę wcześniej przy
„Birth Of The Cool”.
To właśnie z geniuszem Gila Evansa
można porównać muzyczną wyobraźnię Vince Mendozy. Być może, gdyby żył dziś
Miles Davis, nagrywałby z orkiestrą dowodzoną przez Mendozę… Przynajmniej,
jeśli zechciałby mieć ochotę obejrzeć się za siebie, czego raczej nie robił
zbyt często.
Gdyby pominąć obecność nowocześnie
brzmiącej gitary Nguyena Le, muzyka zagrana po raz pierwszy w 2007 roku mogłaby
powstać ponad 40 lat wcześniej, w czasach, kiedy najlepsze płyty nagrywali
Miles Davis z Gilem Evansem.
Często słysząc nagrania mało
znanych muzyków, a taki jest podstawowy skład instrumentów dętych na
„Blauklang”, jeśli nie liczyć Markusa Stockhausena, zastanawiam się, czy nie
zabrzmiałoby to lepiej w gwiazdorskiej obsadzie. Na tej płycie brakuje trochę
charakteru brzmieniu saksofonów, przynajmniej w partiach solowych tych
instrumentów, którymi bogato ozdobione są kompozycje lidera. To najsłabsza sekcja
całego, dość rozbudowanego składu muzyków.
Brzmienie gitary Nguyena Le jest
zdumiewająco konserwatywne. Nie wiem, jak Vince Mendoza zdołał namówić gitarzystę
do tak radykalnej odmiany. Wiem jednak, że mimo tego, że widząc na okładce
nazwisko Nguyena Le spodziewałem się raczej czegoś zupełnie innego, to w
cudowny sposób gitarzysta poruszając się gdzieś pomiędzy brzmieniem Billa
Frisella i Marca Ribota potrafił pozostać sobą.
Marcus Stockhausen potrafił z
kolei skutecznie ominąć niebezpieczne rejony brzmienia naśladującego trąbkę
Milesa Davisa. Sekcja rytmiczna, to jeden z czołowych europejskich składów –
Lars Danielsson i Peter Erskine, pozostaje czujnie w cieniu. Wibrafon Christophera
Bella przypomina najlepsze frazy Milta Jacksona i to akurat jest tu zupełnie na
miejscu.
W efekcie powstał intrygujący i
pobudzający wyobraźnię każdego myślącego słuchacza, wielowarstwowy, nastrojowy
i ponadczasowy album.
To jedna z tych płyt, która
brzmiałyby pięknie i nowocześnie 40 lat temu, jest równie wyśmienita dziś i zabrzmi
równie pięknie za kolejne 40 lat.
Cieszę się, że Vince Mendoza rozchwytywany
przez największe postaci wielkiego muzycznego świata w rodzaju Joni Mitchell,
Elvisa Costello, czy Bjork, aranżujący dla The Yellowjackets, Dianne Reeves,
czy jeszcze do niedawna współpracujący z Joe Zawinulem, znajduje czas i ochotę
na takie projekty. Już teraz chętnie umieściłbym tę płytę w Kanonie Jazzu, ale
niestety muszę poczekać jakieś 20 lat, choć jestem pewien, że w tym czasie o
niej nie zapomnę.
Vince Mendoza
Blauklang
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: 614427946522
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz