Światowy
Dzień Jazzu wymyśliło UNESCO, ustalając, właściwie bez żadnego uzasadnienia
datę na 30 kwietnia. W Polsce to dzień dość szczególny, choć ja osobiście
zupełnie nie pojmuję dlaczego. Czy warto stać w korkach, żeby gdzieś na
Mazurach, albo w górach spotkać te same twarze, które widzimy codziennie na
warszawskiej ulicy? Czy warto płacić za miejsca w hotelach więcej niż tydzień
wcześniej, czy tydzień później i czekać w dłuższych kolejkach właściwie
wszędzie? I to wszystko po to, żeby oszczędzić dzień, czy dwa urlopu? Według
mnie nie warto. Na majówkę można pojechać tydzień wcześniej, albo tydzień
później. Za to w każdym dużym mieście, w tym w Warszawie, w długi weekend żyje
się lepiej… A do tego w weekend majowy mamy święto jazzu. W zeszłym roku nasz
radiowy koncert Artura Dutkiewicza w Pałacu Szustra był chyba jedynym
zorganizowanym z okazji dnia jazzu, w tym roku już w samej warszawie odbyły się
co najmniej 4 imprezy (liczę tylko te, na które zostałem zaproszony). Tak więc
dzień jazzu jako globalna inicjatywa rozwija się całkiem nieźle… W takim tempie
za 5 lat będziemy mieć w Warszawie imprezę na miarę North Sea, tyle tylko że
tych koncertów nie będzie gdzie i komu zagrać, ale to oczywiście zupełnie inny
temat.
Anna Serafińska
W
Pałacu Szustra, 30 kwietnia z okazji wyjaśnionej powyżej zorganizowaliśmy
koncert Anny Serafińskiej. Wokalistce towarzyszył pianista – Piotr Wrombel.
Muzycy współpracują ze sobą czasami, grywając program, którego część usłyszeliśmy
i tym razem – złożony głównie z piosenek Jonasza Kofty, Jeremiego Przybory i
Jerzego Wasowskiego i popularnych jazzowych standardów.
Piotr Wrombel
Publiczność,
pomimo wspomnianej już – nieco nieszczęśliwie na świętowanie w dużych miastach
wybranej daty stawiła się jak zwykle, kiedy organizujemy koncert w tym miejscu
w nadkomplecie. Nie było jeszcze tak ciepło, żeby otwierać wszystkie okna i
uruchomić taras, niemniej jednak zdecydowanie sympatyczniej artystom gra się i
śpiewa przy pełnej sali.
Nie
pamiętam kiedy ostatnio słyszałem Annę Serafińską na żywo, z pewnością było to
jednak bardzo dawno temu. Stąd też koncert był dla mnie wielką niewiadomą.
Prawdopodobnie, gdyby nie obowiązki redakcyjne, tego dnia zajmowałem się w
zasadzie wszystkim od technicznej realizacji transmisji do robienia zdjęć (tym
razem ominęła mnie obsługa szatni J) wybrałbym tego dnia inne wydarzenie. Nie
żałuję jednak, i to chyba jest najlepsza z tych najkrótszych recenzji.
Anna Serafińska
Publiczność
też nie żałowała, co oznacza, że moje zdanie podzieliła większa ilość
słuchaczy. Być może w związku z okazją repertuar powinien być nieco bardziej
historyczny? Może przydałoby się nieco więcej znanych jazzowych standardów?
Publiczność jednak lubi piosenki, które zna. Doskonała technika i nienaganna
dykcja pomaga Annie Serafińskiej w opowiadaniu historii pisanych przez Jonasza
Koftę, czy Jeremiego Przybory. Przez moment miałem wrażenie, że brak w
programie koncertu prawdziwych emocji, a za wiele w nim wyreżyserowanych i
opracowanych wcześniej solówek. Już pomyślałem sobie, że będę musiał napisać o
nieco hermetycznym, oderwanym od interakcji z publicznością, poprawnym i
akuratnym występie artystki, która wiele czasu spędza w roli pedagoga i że
takie koncerty są domeną muzyków, którzy dużo uczą.
Anna Serafińska
Jednak
finał koncertu udowodnił wszystkim zgromadzonym, że niespodziewane i kompletnie
wcześniej nie wypróbowane muzyczne interakcje to coś, w czym Anna Serafińska
odnajduje się równie dobrze, jak będący w wielu fragmentach improwizowanych jej
muzycznym mistrzem Bobby McFerrin. W zatłoczonym korytarzu Pałacu Szustra
pojawił się z towarzyską wizytą Artur Dutkiewicz. Już po krótkiej chwili,
wykluczającej odbycie jakiejkolwiek próby oraz w zasadzie ustalenie
czegokolwiek oprócz nazwy utworu, tonacji i tempa Artur usiadł do fortepianu i
zachwycona publiczność wysłuchała jednego z najwspanialszych finałów koncertu,
jakie miałem w ostatnich latach okazję wysłuchać.
Anna Serafińska
Nie
zrozumcie mnie źle, Piotr Wrombel w roli akompaniatora sprawdził się
wyśmienicie, jednak zabrakło w jego grze odrobiny spontaniczności. Ja zawsze
oczekuję od kameralnych koncertów czegoś więcej niż odegrania wcześniej
przygotowanego programu w ustalonej kolejności. To właśnie „Route 66” z
improwizowanym tekstem o polskich autostradach i warszawskim metrze był
momentem, który zapamiętam na długo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz