Ten
tekst w sumie będzie dość kontrowersyjny. Bobby McFerrin to muzyk wybitny. Jego
muzykalnością można obdzielić całe pokolenie muzyków i jeszcze zostanie. To
również jeden z najbardziej zmarnowanych jazzowych talentów. Moim zdaniem od
czasu „Play” nie nagrał w zasadzie równie wybitnej płyty, a talentu i pomysłów
starczyłoby mu z pewnością na tuzin równie genialnych płyt, albo nawet więcej.
Niestety woli jeździć po świecie i dawać coraz dziwniejsze koncerty w zupełnie niespodziewanych
i zabawiających publiczność, choć niekoniecznie w muzyczny sposób, personalnych
zestawieniach często nawet samemu artyście nieznanych jeszcze w dzień koncertu.
Bobby
McFerrin próbował być artystą popowym nagrywając album „Simple Pleasures”, co
udało mu się wyśmienicie, ale czego do dziś szczerze nienawidzi konsekwentnie
odmawiając śpiewania „Don’t Worry, Be Happy”. Całkiem udanie próbował śpiewać
muzykę klasyczną, odkrywając w sobie sporo zdolności odziedziczonych po ojcu –
wybitnym śpiewaku operowym. Godzinami przesiadywał w studio nakładając na
siebie wiele partii wokalnych, nie tylko swoich, tworząc mocno przekombinowany
album „VOCAbuLarieS”. Śpiewał całkiem zgrabnie – tym razem z udziałem zespołu
instrumentalistów popularne amerykańskie piosenki, to akurat całkiem niedawno,
czego dowodem płyta „Spirityouall” i seria koncertów. Wiele w tym wszystkim
wirtuozerii, ale takich improwizacji jak z Chickiem Corea, czy Wayne Shorterem
niestety nieco mniej. Dlatego właśnie „Play” jest płytą Bobby McFerrina, po
którą sięgam najczęściej.
Album
zawierający nagrania z trasy koncertowej z 1990 roku wydano niespełna dwa lata
później. Pamiętam moment, kiedy w kilka tygodni po jego premierze słuchałem go
po raz pierwszy. Pamiętam ten dzień dokładnie, sklep w którym kupiłem płytę,
którego dziś już nie ma, pogodę jaka tego dnia była we Wrocławiu. Nie pamiętam
jedynie dokładnej daty – ta zaginęła w mroku historii. Od tego dnia minęły już
22 lata. Szmat czasu, a jakby to było wczoraj. Tak wielkie wrażenie zrobiła na
mnie ta muzyka wtedy i równie wielkie wrażenie robi nam mnie dziś. To bowiem
album ponadczasowy, muzyka posługująca się prostymi środkami. Tylko fortepian i
niezwykły głos. Sprawdzone i znane wszystkim melodie.
Genialne
i zaśpiewane z odrobiną humoru „Autumn Leaves”. Nagrodzone nagrodą Grammy
wykonanie „’Round Midnight” – jednego z najważniejszych jazzowych standardów –
utworu, który kilka lat wcześniej ludziom nie słuchającym codziennie
Theloniousa Monka przypomniał właśnie Bobby McFerrin śpiewając go na ścieżce
dźwiękowej filmu Bertranda Taverniera o tym samym tytule. Jest też jedna z
najczęściej grywanych przez Chicka Corea jego własnych kompozycji – „Spain” i
parę innych tytułów.
Nie
miałem niestety szczęścia usłyszeć tego genialnego duetu na żywo w 1990 roku.
Po nagraniu albumu „Play” muzycy parę razy koncertowali razem. Nie były to złe
koncerty, ale magii muzyki zarejestrowanej na tej płycie nie udało się
odtworzyć.
Chick
Corea i Bobby McFerrin to duet genialny, szczególnie na scenie. Szczególnie w
improwizowanych stricte jazzowych sytuacjach. Mozart nie wyszedł już im tak
dobrze, album „The Mozart Sessions” nie był szczególnie udany.
Tak
więc „Play” na najważniejsza płyta w bogatej karierze i sporym katalogu nagrań
Bobby McFerrina. To również całkiem dobra płyta Chicka Corea, choć ten z kolei
ma na swoim koncie kilka innych płyt, które w Kanonie Jazzu z pewnością znajdą
się już wkrótce.
Bobby McFerrin & Chick Corea
Play
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol
Numer: 077779547722
1 komentarz:
Bardzo dobra recenzja, informacje mi się przydadzą. Dzięki :)
Prześlij komentarz