Nie jestem
jakimś szczególnie gorliwym wyznawcą nadwiślańskiego kultu Pata Metheny. Owszem,
uważam, że to muzyk wybitny, jednak należący jednocześnie do rodzaju tych,
którzy potrafią zbłądzić w takie rejony, w które ja zapuszczam się niezbyt
często. Pat Metheny potrafi również nagrywać i koncertować zwyczajnie za dużo,
a ja w dobrej wierze pozostaję zawsze w nadziei, że rozpiera go muzyczna
energia i ogrom pomysłów a nie bierze się to z chęci zarobienia na kolejnej
światowej trasie koncertowej obejmującej europejskie letnie festiwale, na
których publiczność raczej chodzi na nazwiska, które są atrakcją, niż z chęci
przeżycia jakiegoś wielkiego muzycznego wydarzenia.
Nad naturą
letnich plenerowych koncertów można rozwodzić się godzinami, zastanawiając się,
czy to nie jest aby kaganek oświaty niesiony pomiędzy słuchających coraz bardziej
tandetnej muzyki serwowanej przez komercyjne rozgłośnie radiowe. Nawet jeśli
jeden przypadkowy widz wyjdzie z jakiegoś tam rynku, albo amfiteatru z chęcią
nabycia płyty bawiącego właśnie na kolejnych europejskich wakacjach wielkiego
amerykańskiego muzyka, to może okazać się, że sprzedaż jego najnowszej płyty
podwoi się następnego dnia. Smutne to, a jednocześnie budujące.
Miało być
jednak o najnowszej płycie Pata Metheny. Wydane przez Nonesuch dzieło znane pod
tytułem „Kin” z dopiskiem w formie strzałek, które niekoniecznie dobrze
wyświetlą się w Waszych przeglądarkach jest jedną z lepszych płyt gitarzysty w
ostatnich latach. To w zasadzie wszystkim znany Pat Metheny Group w pigułce.
Ciągle taki sam, a jednak odrobinę nowocześniejszy i brzmiący wciąż świeżo. Może
nawet lepszy od „Letter From Home”, czy „Still Life (Talking)”.
Teraz mogłem
narobić sobie sporo wrogów. Przecież Pat Metheny Group teoretycznie istnieje do
dzisiaj, a Unity Group to zupełnie coś innego. Tak z pewnością powiedzieliby
wyznawcy kultu Pata skupieni wokół stadionu Legii Warszawa i pobliskiej
rozgłośni radiowej. Owszem jest kilku muzyków, którzy są znani na tyle, że
można nazywać ich po imieniu i wszyscy od razu wiedzą kogo mamy na myśli. Dla
mnie jednak Pat nie jest Patem Methenym, a Patem Martino, ale o tym to już przy
innej okazji. Autor albumu „Kin” zresztą za Patem Martino jakoś nie przepada.
W istocie,
Unity Group to nie Pat Metheny Group, jednak to dość podobne muzycznie
projekty. Na płycie „Kin” znajdziecie napisane z rozmachem przez lidera tematy,
często oparte na krótkim i prostym temacie przewodnim, objawiające swoje piękno
w rytmicznej komplikacji i wystawnych aranżacjach. Usłyszycie również powtarzane
w sposób przypominający konstrukcję Bolera melodie z kumulowaną w kolejnych
powtórzeniach melodią i zwielokrotnione głosy śpiewające niczym w najlepszych
czasach Pat Metheny Group. Usłyszycie zespół, a raczej wiele instrumentów,
które w przypływie muzycznej energii spadają nagle z wielkim impetem na
wyciszoną solówkę akustycznej gitary. Wszystko jest jak trzeba, a nawet może
lepiej niż 30 lat temu. I nawet to, że muzycy grają na tak wielu instrumentach
nie razi za bardzo i nie brzmi zbyt plastikowo. Choć i tak najlepiej wypada
oprócz lidera w swoich saksofonowych fragmentach Chris Potter.
Czy chciałbym
usłyszeć taki zespół na koncercie – raczej niekoniecznie, tym bardziej, że duże
sale koncertowe nie są najlepszym miejscem do grania jazzu, a poza tym Pata
Metheny słyszałem już wiele razy w takiej postaci. Wiele muzyki z lat
osiemdziesiątych dziś trąci myszką i w zasadzie pozostaje tylko dziwić się, że
wtedy nam się podobało. Styl Pata Metheny pozostaje niezmienny, a mimo to raz
na jakiś czas taką płytę chętnie umieszczam w moim odtwarzaczu. Dalej pozostanę
przy swoim uznając zupełnie poboczne produkcje Pata Metheny za jego największe
dzieła (jak choćby „Bright Size Life”, „Zero Tolerance For Silence”, czy „One
Quiet Night”), jednak „Kin” to wyśmienity album, potwierdzający jego wielką
klasę kreatora muzycznej atmosfery i nowych brzmień, a przy okazji ciągle
wyśmienitego gitarzysty.
Pat Metheny Unity Group
Kin
Format: CD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 075597958102
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz