Koniec roku sprzyja podsumowaniom.
Warto przypomnieć sobie, co z danego roku koniecznie trzeba zapamiętać. Często
czuję się nieco przytłoczony nowościami, których zawsze dociera do mnie więcej,
niż jestem w stanie z uwagą posłuchać choćby jeden, jedyny raz. Każdy album,
który zajmuje miejsce na mojej półce z nowościami dostaje choć jedną szanse. Za
każdy raz, kiedy trafiam na dzieło definitywnie nie trafiające w mój muzyczny
gust, staram się poświęcić niespełna godzinę każdej z takich płyt w nadziei, że
może tylko początek jest niekoniecznie mój. Nigdy jeszcze tak się nie stało. Z
upływem lat jestem coraz bliższy teorii, że jeśli pierwsze 10 minut jakiegoś
nagrania zupełnie mi się nie podoba, to szkoda czasu na kolejne pół godziny.
Jeszcze tak nie potrafię.
Zupełnie inna sytuacja
jest z płytami, które sam wybieram do swojej kolekcji w sklepach na całym
świecie. Wśród nich są pewniaki, zwykle należące do artystów których znam.
Rozumiem problem debiutantów, przecież oprócz rodziny i znajomych (nawet jeśli
policzyć tych z portal społecznościowych), nikt ich nie zna. Kupuję też płyty
kierując się poradami sprzedawców w egzotycznych krajach. W takim przypadku
lata doświadczeń wyostrzyły moją zdolność wykrywania oszustów kierujących się
podobną strategią do kelnerów polecających danie dnia, które jest zwykle
wczorajszą nieudaną promocją. Czasem kieruję się irracjonalną intuicją opartą
na wyglądzie okładki lub liście utworów. Nie lubię słuchać w pośpiechu w
sklepie. W ten sposób sam kradłbym sobie komfortowe pierwsze wrażenie w domowym
zaciszu.
Po wielu latach
słuchania i pisania o muzyce ciągle nie potrafię odważyć się na nazwanie
jakiegoś nagrania ewidentnie złym. Są tylko takie, które sprawiają mi danego
dnia przyjemność, lub takie od których uciekam. Choć w duchu uważam niektóre z
tych nielubianych za ewidentnie słabe muzycznie, o nich się ode mnie nie
dowiecie.
W kolejce do
przedstawienia w Płycie Tygodnia czeka sporo albumów z data publikacji 2019. Z
pewnością warto o nich pamiętać. Ja do nich często wracam myślami, trochę
rzadziej muzycznie z braku czasu. Być może część z nich znajdzie się w moim
cyklu płyta tygodnia, to będzie jednak zależało od tego, jakie nowości pojawią
się w ciągu najbliższych tygodni. Wśród tych albumów, które nie zmieściły się w
2019 roku w cyklu Płyta Tygodnia z pewnością pamiętam o albumach Kingi Głyk
(„Feelings”), Eryka Kulma („Private Things”), Szymona Klekowickiego, Kalle Kalimy, formacji Tonbruket („Masters
Of Fog”) i Leszka Żądło („Komeda”). Ciągle zaprzyjaźniam się z nowym
nagraniem Wojciecha Mazolewskiego („When Angels Fall”). Z pewnością na miejsce
w cyklu Płyta Tygodnia zasługuje „Blue
World” Johna Coltrane’a, choć dla fanów mistrza pozostanie zwyczajnie kolejnym
albumem z kolejnymi wersjami „Naimy” i „Traneing In”.
Wykorzystując okazję
podsumowania minionego roku warto pamiętać, że był to od wielu lat najlepszy
rok dla fanów Bruce’a Springsteena, choć The E-Street Band nie koncertował i na
jakąś dłuższa trasę chyba się nie zanosi. Sam Springsteen wydał doskonałe
„Western Stars: Songs From The Film” i „Western Stars”. Firmował też okraszoną
drobnymi premierami ścieżkę dźwiękową do doskonałego filmu „Blinded By The
Light”. W końcówce 2018 roku ukazał się album „Springsteen On Broadway”. Stevie
Van Zandt wydał „Summer Of Sorcery” i wyruszył w trasę wspierającą
zarejestrowany rok wcześniej doskonały album koncertowy (CD i Blue Ray
„Soulfire Live!”). Nils Lofgren wydał „Blue With Lou”, a najbardziej zaskoczył
mnie Garry Tallent nagrywając fantastyczny album „More Like Me”. Stevie Van
Zandt wydał też ścieżkę dźwiękową do filmu „Lilyhammer”, która wymyślił sam od
początku do końca, ale na dostawę tych płyt jeszcze czekam.
Spośród albumów, które
zdążyłem opisać i zaprezentować w moim cyklu Płyta Tygodnia na antenie
RadioJAZZ.FM w 2019 roku najczęściej wracam i z pewnością wracać będę do albumu
„So Quiet” Sereny Fisseau i Vincenta Peirani. Takich płyt powstaje zdecydowanie
za mało. Dźwiękowy śmietnik, który otacza nas na co dzień przypomina mi
momentami niewywiezione po świętach śmieci wysypujące się z pojemników.
Niepotrzebny hałas i dźwiękowy chaos otaczają nas codziennie. Dlatego płyty w
rodzaju „So Quiet” powinny być dostępne nie tylko w sklepach muzycznych, które
jeszcze ciągle trwają na posterunku, ale również w aptekach, może nawet zamiast
zatyczek do uszu… Z tekstem, który napisałem o tym wyśmienitym albumie
kilkanaście tygodni temu zgadzam się w całości, więc poniżej przypominam go bez
zmian.
Serena Fisseau /
Vincent Peirani - „So Quiet”
Najnowszy album duetu
Sereny Fisseau i Vincenta Peiraniego ma jedną niezwykłą cechę, która od razu
czyni go muzycznym arcydziełem. Już od pierwszych dźwięków mam pewność, że jest
prawdziwy i w dodatku, że został nagrany specjalnie dla mnie. W magiczny sposób
w zasadzie każdy, komu prezentowałem w ciągu ostatnich dni nagrania z płyty „So
Quiet” uważa, że album powstał właśnie dla niego. Niezwykle kameralna, osobista
i w sumie prosta muzyka dwojga artystów trafia do każdego, niezależnie od tego,
czy sama stylistyka jest słuchaczowi bliska.
Prawda w sztuce broni
się zawsze, oczywiście uzupełniona biegłością techniczną pozwalającą muzykom
wyrazić emocje za pomocą instrumentów, w tym oczywiście również głosu, bowiem
Serena Fisseau jest wokalistką, śpiewająca w kilku językach, w tym francuskim,
portugalskim, angielskim i swoim pierwszym – indonezyjskim.
Repertuar albumu wydaje
się niemożliwy do spójnego zagrania i zaśpiewania – różne języki, różne
pochodzenie kulturowe i style utworów, od amerykańskich klasyków po folklor
Indonezji, od Antonio Carlosa Jobima po Burta Bacharacha i Johna Lennona/Paula
McCartneya i klasykę francuskiej piosenki. Całość jednak brzmi tak, jakby te
wszystkie, znane i odkryte na nowo melodie były napisane specjalnie na potrzeby
tego nagrania.
Vincent Peirani to
artysta, którego działalność obserwuję z podziwem od lat. Zachwyca mnie
nieodmiennie, zarówno nagrywając swoje własne albumy, które regularnie od lat
stają się naszymi płytami tygodnia, jak i wtedy, kiedy występuje na galach ACT
Music, lub gości na płytach innych wykonawców. W jego przypadku jednak moim
zdaniem im mniej dźwięków i instrumentów tym lepiej.
Nie miałem do dziś
pojęcia, że jego życiowa partnerka jest równie utalentowana. Razem tworzą duet
wręcz idealny do takich nagrań. Jak dla mnie, ACT Music może utworzyć kolejny
cykl prezentujący kołysanki z przeróżnych stron świata i przeróżne ballady o
miłości i nagrywać je systematycznie. Ja od razu kupuję abonament. Repertuaru z
pewnością wystarczy na długo.
Album „So Quiet”
Fisseau i Peirani nagrali dla dwójki swoich dzieci. Jeśli to ma być muzyka dla
dzieci, to ja jestem gotów zapisać się na ochotnika do przedszkola i leżakować
przy dźwiękach tego albumu.
Duet jest niezwykle
trudną formą wspólnego muzykowania. W większych zespołach każdy może pozwolić
sobie na odrobinę oddechu i schować się za kolegami, którzy mają akurat trochę
lepszy pomysł na kolejne takty. Muzyk grający solo co prawda nie może na nikogo
zwalić, jak nie wychodzi, ale zachowuje absolutną kontrolę nad każdym
dźwiękiem. Duety muszą się doskonale rozumieć. Peirani i Fisseau to doskonały
muzyczny przykład tego, że razem można zrobić więcej.
Chciałbym, żeby świat
poruszał się w tempie proponowanym przez duet Fisseau/Peirani. Niestety tak
nigdy się nie stanie, jednak dzięki „So Quiet” mogę w dowolnym momencie
zapomnieć o wszystkim innym i udawać choćby przez chwilę, że świat jest lepszy
niż w rzeczywistości.
Serena Fisseau /
Vincent Peirani
So Quiet
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9884-2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz