05 stycznia 2020

Najciekawszy album 2019 roku


Koniec roku sprzyja podsumowaniom. Warto przypomnieć sobie, co z danego roku koniecznie trzeba zapamiętać. Często czuję się nieco przytłoczony nowościami, których zawsze dociera do mnie więcej, niż jestem w stanie z uwagą posłuchać choćby jeden, jedyny raz. Każdy album, który zajmuje miejsce na mojej półce z nowościami dostaje choć jedną szanse. Za każdy raz, kiedy trafiam na dzieło definitywnie nie trafiające w mój muzyczny gust, staram się poświęcić niespełna godzinę każdej z takich płyt w nadziei, że może tylko początek jest niekoniecznie mój. Nigdy jeszcze tak się nie stało. Z upływem lat jestem coraz bliższy teorii, że jeśli pierwsze 10 minut jakiegoś nagrania zupełnie mi się nie podoba, to szkoda czasu na kolejne pół godziny. Jeszcze tak nie potrafię.


Zupełnie inna sytuacja jest z płytami, które sam wybieram do swojej kolekcji w sklepach na całym świecie. Wśród nich są pewniaki, zwykle należące do artystów których znam. Rozumiem problem debiutantów, przecież oprócz rodziny i znajomych (nawet jeśli policzyć tych z portal społecznościowych), nikt ich nie zna. Kupuję też płyty kierując się poradami sprzedawców w egzotycznych krajach. W takim przypadku lata doświadczeń wyostrzyły moją zdolność wykrywania oszustów kierujących się podobną strategią do kelnerów polecających danie dnia, które jest zwykle wczorajszą nieudaną promocją. Czasem kieruję się irracjonalną intuicją opartą na wyglądzie okładki lub liście utworów. Nie lubię słuchać w pośpiechu w sklepie. W ten sposób sam kradłbym sobie komfortowe pierwsze wrażenie w domowym zaciszu.

Po wielu latach słuchania i pisania o muzyce ciągle nie potrafię odważyć się na nazwanie jakiegoś nagrania ewidentnie złym. Są tylko takie, które sprawiają mi danego dnia przyjemność, lub takie od których uciekam. Choć w duchu uważam niektóre z tych nielubianych za ewidentnie słabe muzycznie, o nich się ode mnie nie dowiecie.

W kolejce do przedstawienia w Płycie Tygodnia czeka sporo albumów z data publikacji 2019. Z pewnością warto o nich pamiętać. Ja do nich często wracam myślami, trochę rzadziej muzycznie z braku czasu. Być może część z nich znajdzie się w moim cyklu płyta tygodnia, to będzie jednak zależało od tego, jakie nowości pojawią się w ciągu najbliższych tygodni. Wśród tych albumów, które nie zmieściły się w 2019 roku w cyklu Płyta Tygodnia z pewnością pamiętam o albumach Kingi Głyk („Feelings”), Eryka Kulma („Private Things”), Szymona Klekowickiego, Kalle Kalimy, formacji Tonbruket („Masters Of Fog”) i Leszka Żądło („Komeda”). Ciągle zaprzyjaźniam się z nowym nagraniem Wojciecha Mazolewskiego („When Angels Fall”). Z pewnością na miejsce w cyklu Płyta Tygodnia zasługuje „Blue World” Johna Coltrane’a, choć dla fanów mistrza pozostanie zwyczajnie kolejnym albumem z kolejnymi wersjami „Naimy” i „Traneing In”.

Wykorzystując okazję podsumowania minionego roku warto pamiętać, że był to od wielu lat najlepszy rok dla fanów Bruce’a Springsteena, choć The E-Street Band nie koncertował i na jakąś dłuższa trasę chyba się nie zanosi. Sam Springsteen wydał doskonałe „Western Stars: Songs From The Film” i „Western Stars”. Firmował też okraszoną drobnymi premierami ścieżkę dźwiękową do doskonałego filmu „Blinded By The Light”. W końcówce 2018 roku ukazał się album „Springsteen On Broadway”. Stevie Van Zandt wydał „Summer Of Sorcery” i wyruszył w trasę wspierającą zarejestrowany rok wcześniej doskonały album koncertowy (CD i Blue Ray „Soulfire Live!”). Nils Lofgren wydał „Blue With Lou”, a najbardziej zaskoczył mnie Garry Tallent nagrywając fantastyczny album „More Like Me”. Stevie Van Zandt wydał też ścieżkę dźwiękową do filmu „Lilyhammer”, która wymyślił sam od początku do końca, ale na dostawę tych płyt jeszcze czekam.

Spośród albumów, które zdążyłem opisać i zaprezentować w moim cyklu Płyta Tygodnia na antenie RadioJAZZ.FM w 2019 roku najczęściej wracam i z pewnością wracać będę do albumu „So Quiet” Sereny Fisseau i Vincenta Peirani. Takich płyt powstaje zdecydowanie za mało. Dźwiękowy śmietnik, który otacza nas na co dzień przypomina mi momentami niewywiezione po świętach śmieci wysypujące się z pojemników. Niepotrzebny hałas i dźwiękowy chaos otaczają nas codziennie. Dlatego płyty w rodzaju „So Quiet” powinny być dostępne nie tylko w sklepach muzycznych, które jeszcze ciągle trwają na posterunku, ale również w aptekach, może nawet zamiast zatyczek do uszu… Z tekstem, który napisałem o tym wyśmienitym albumie kilkanaście tygodni temu zgadzam się w całości, więc poniżej przypominam go bez zmian.

Serena Fisseau / Vincent Peirani - „So Quiet”

Najnowszy album duetu Sereny Fisseau i Vincenta Peiraniego ma jedną niezwykłą cechę, która od razu czyni go muzycznym arcydziełem. Już od pierwszych dźwięków mam pewność, że jest prawdziwy i w dodatku, że został nagrany specjalnie dla mnie. W magiczny sposób w zasadzie każdy, komu prezentowałem w ciągu ostatnich dni nagrania z płyty „So Quiet” uważa, że album powstał właśnie dla niego. Niezwykle kameralna, osobista i w sumie prosta muzyka dwojga artystów trafia do każdego, niezależnie od tego, czy sama stylistyka jest słuchaczowi bliska.

Prawda w sztuce broni się zawsze, oczywiście uzupełniona biegłością techniczną pozwalającą muzykom wyrazić emocje za pomocą instrumentów, w tym oczywiście również głosu, bowiem Serena Fisseau jest wokalistką, śpiewająca w kilku językach, w tym francuskim, portugalskim, angielskim i swoim pierwszym – indonezyjskim.

Repertuar albumu wydaje się niemożliwy do spójnego zagrania i zaśpiewania – różne języki, różne pochodzenie kulturowe i style utworów, od amerykańskich klasyków po folklor Indonezji, od Antonio Carlosa Jobima po Burta Bacharacha i Johna Lennona/Paula McCartneya i klasykę francuskiej piosenki. Całość jednak brzmi tak, jakby te wszystkie, znane i odkryte na nowo melodie były napisane specjalnie na potrzeby tego nagrania.

Vincent Peirani to artysta, którego działalność obserwuję z podziwem od lat. Zachwyca mnie nieodmiennie, zarówno nagrywając swoje własne albumy, które regularnie od lat stają się naszymi płytami tygodnia, jak i wtedy, kiedy występuje na galach ACT Music, lub gości na płytach innych wykonawców. W jego przypadku jednak moim zdaniem im mniej dźwięków i instrumentów tym lepiej.

Nie miałem do dziś pojęcia, że jego życiowa partnerka jest równie utalentowana. Razem tworzą duet wręcz idealny do takich nagrań. Jak dla mnie, ACT Music może utworzyć kolejny cykl prezentujący kołysanki z przeróżnych stron świata i przeróżne ballady o miłości i nagrywać je systematycznie. Ja od razu kupuję abonament. Repertuaru z pewnością wystarczy na długo.

Album „So Quiet” Fisseau i Peirani nagrali dla dwójki swoich dzieci. Jeśli to ma być muzyka dla dzieci, to ja jestem gotów zapisać się na ochotnika do przedszkola i leżakować przy dźwiękach tego albumu.

Duet jest niezwykle trudną formą wspólnego muzykowania. W większych zespołach każdy może pozwolić sobie na odrobinę oddechu i schować się za kolegami, którzy mają akurat trochę lepszy pomysł na kolejne takty. Muzyk grający solo co prawda nie może na nikogo zwalić, jak nie wychodzi, ale zachowuje absolutną kontrolę nad każdym dźwiękiem. Duety muszą się doskonale rozumieć. Peirani i Fisseau to doskonały muzyczny przykład tego, że razem można zrobić więcej.

Chciałbym, żeby świat poruszał się w tempie proponowanym przez duet Fisseau/Peirani. Niestety tak nigdy się nie stanie, jednak dzięki „So Quiet” mogę w dowolnym momencie zapomnieć o wszystkim innym i udawać choćby przez chwilę, że świat jest lepszy niż w rzeczywistości.

Serena Fisseau / Vincent Peirani
So Quiet
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: ACT 9884-2

Brak komentarzy: