19 sierpnia 2011

Simple Songs Vol. 25

Audycja była kontynuacją wakacyjnego przeglądu takich nagrań, które mają pecha nie pasować do żadnej monograficznej koncepcji, a warte są zaprezentowania i pasują do letniej, nieco luźniejszej i cieplejszej atmosfery. Zacznijmy od tego, co nie zmieściło się w zeszłym tygodniu…
Pamiętacie wielki komercyjny sukces Erica Claptona z roku 1992 – piosenkę „Tears In Heaven”? Co prawda okoliczności napisania wraz z Willem Jenningsem piosenki były niezwykle tragiczne (tragiczny śmiertelny wypadek 4 letniego syna muzyka – Conora, który wypadł z okna na 53 piętrze jednego z nowojorskich wieżowców), jednak to być może właśnie takie tragiczne wydarzenia wyzwoliły jakieś niesamowite pokłady kreatywności. Piosenka ukazała się pierwotnie na ścieżce dźwiękowej do mało znanego filmu „Rush”. Później było „Unplugged”. My posłuchamy wersji instrumentalnej. Zagra doborowy skład jazzowy. Joshua Redman (saksofon tenorowy), Pat Metheny (gitara), Charlie Haden (kontrabas) i Billy Higgins (perkusja).

* Joshua Redman – Tears In Heaven – Wish

Teraz chciałbym przypomnieć dwa utwory z płyty, która w zeszłym roku była jednym z moich największych wakacyjnych odkryć i już zawsze będzie mi się kojarzyć z pewnymi nocnymi zakupami płytowymi. Nie potrafię wybrać i zdecydować, który z tych utworów podoba mi się bardziej. Posłuchajcie więc obu, a płyta pełna jest równie pięknych momentów. To będzie Terez Montcalm z płyty „Connection” – „My Baby Just Cares For Me” i „When The Streets Have No Name”.

* Terez Montcalm – My Baby Just Cares For Me – Connection
* Terez Montcalm – When The Streets Have No Name – Connection

A teraz będzie pewna znana melodia filmowa w mało znanym, jazzowym wykonaniu. W roli głównej wystąpi James Moody grający na flecie jedną z najbardziej znanych melodii, która została na flet napisana. Kompozytorem jest Henry Mancini. Na instrumentach klawiszowych zagra Gil Goldstein, a na perkusji Terri Lyne Carrington.

* James Moody – The Pink Panther – Moody Plays Mancini

Kolejny utwór pochodzi z albumu nazwanego dość przewrotnie przez Herbie Hancocka „The New Standard”. Ta płyta ma już 15 lat, a Hancock umieścił na niej takie współczesne kompozycje znane raczej ze świata popu, które uważał za dobre, dające harmoniczne podstawy do jazzowej improwizacji. Znajdziemy tu „Norwegian Wood” spółki John Lennon i Paul McCartney, utwory Prince’a, Stevie Wondera, Paula Simona i innych. Ta płyta to jakby zapowiedź tego co w swoim bardziej rozrywkowo-nowoczesnym wcieleniu artysta robi dzisiaj (vide „Possibilities”, czy „The Imagine Project”). My posłuchamy kompozycji Paula Simona – „Mercy Street”. Zagrają oprócz lidera, Michael Brecker, John Scofield (w tym utworze akurat mniej widoczny), Dave Holland, Jack DeJohnette i odpowiedzialny za instrumenty perkusyjne, ważne w tym utworze – Don Alias. A także paru innych mniej znanych muzyków.

* Herbie Hancock – Mercy Street – The Standard Time

A skoro już jesteśmy przy Herbie Hancocku, to posłuchajmy Tiny Turner…

* Herbie Hancock feat. Tina Turner – Edith And The Kingpin – River: The Joni Letters

To była Tina Turner, Herbie Hancock, Wayne Shorter, Dave Holland, Vinnie Colaiuta i na gitarze Lionel Loueke. Nagranie pochodzi z wydanej w 2007 roku płyty „River: The Joni Letters”. To muzyczny powrót na scenę Joni Mitchell i sporo ciekawej muzyki.
Od wydania płyty z której pochodzić będą dwa kolejne – połączone ze sobą utwory minęły już 22 lata (1989 rok). To była wtedy sensacja. Mowa o albumie Quincy Jonesa – „Back On The Block”. Posłuchamy błyskawicznej historii jazzu w mówionej pigułce. Wystąpią między innymi w roli samych siebie: Miles Davis, James Moody, George Benson, Sarah Vaughan, Dizzy Gillespie, Ella Fitzgerald, Joe Zawinul i jeszcze parę innych sław… Wszyscy przyszli naprawdę do studia, żeby zagrać, powiedzieć i zaśpiewać czasem tylko kilka nut i później zagrać Birdland…

* Various Artists (Quincy Jones) – [Jazz Corner Of The World] – Back On The Block
* Various Artists (Quincy Jones) – Birdland – Back On The Block

W zapowiedzi Birdland wykorzystano nagranie archiwalne głosu legendarnej postaci nowojorskiego klubu Birdland – Pee Wee Marquette’a – największego z najmniejszych zapowiadaczy, jak ktoś kiedyś o nim powiedział. Nagranie pochodzi z płyty Arta Blakey’a – „A Night At Birdland, Volume One”. Do tej płyty kiedyś z pewnością zajrzymy.

A na koniec posłuchajmy równie dobrze pomyślanej historie polskiego jazzu, opartej na podobnym schemacie, co ta wyprodukowana przez Quincy Jonesa. Nasz polski wyrób, wcale nie gorszy, choć oczywiście nieco bardziej historyczno-polityczny i może z nieco mniej znanymi w świecie muzykami to pomysł Jarosława Śmietany. Ten utwór został wydany na dwu różnych płytach, w wersji z polskim i angielskim tekstem. My posłuchamy dziś wersji polskiej.

* Jarosław Śmietana – A Story Of Polish Jazz – A Story Of Polish Jazz

W audycji za tydzień zrobimy sobie podsumowanie i przypomnienie jednocześnie wakacyjnych płyt tygodnia. Było dużo świetnej muzyki, więc warto o wielu z tych płyt pamiętać nieco dłużej, niż tylko przez kolejny wakacyjny tydzień…

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Jedna z najsławniejszych kompozycji Johna Lennona – „Imagine” zagra solo na fortepianie Gonzalo Rubalcaba. Chyba ciągle jeszcze można o nim mówić, że to pianista średniego pokolenia (rocznik 1963). To chyba muzyczne korzenie i muzycy z którymi się gra o tym decydują w dzisiejszych czasach bardzie niż wiek. Gonzalo Rubalcaba to muzyk zupełnie magiczny. Mało jest dziś takich pianistów, którzy potrafią sprawić, że na godzinnym solowym recitalu nie skrzypnie ani jedno krzesło i nie zadzwoni ani jeden telefon. Keith Jarrett, Craig Taborn, Brad Mehldau, Ahmad Jamal (to starsze pokolenie)… Jeśli o kimś zapomniałem – przepraszam… Z pewnością Gonzalo Rubalcaba gra w tej samej lidze. Aha… w zeszłym roku awansował do niej Vijay Iyer. To ci, którzy wiedzą, że mniej znaczy lepiej i ciekawiej…

* Gonzalo Rubalcaba – Imagine – Gonzalo Rubalcaba In The USA

16 sierpnia 2011

Bobby McFerrin And Guests - Swinging Bach


Od początku byłem do tej płyty dość wrogo nastawiony. Z dwu powodów. Po pierwsze nie przepadam za składankowymi koncertami, w których co chwilę na scenie pojawia się ktoś inny i zanim muzycy się rozgrzeją, to już ich nie ma. Czasem reżyser akiego spektalu zachowuje zdrowy rozsądek i daje każdemu zespołowi choć po 15 minut, a tu czasem co 3-4 minuty zmiana sceny i muzycznej konwencji (choć to niby cały czas kompozycje Johanna Sebastiana Bacha). Drugi powód to zwyczajne oszustwo wydawców tego zarejestrowanego w 200 roku wLipsku w czasie deszczowego wieczoru pod gołym niebem koncertu. To nie jest koncert Bobby McFerrina, który zaprosił swoich gości. To on był tu gościem (jednym z wielu). Całe nagranie ma 2 godziny. Bobby McFerrin pojawia się na scenie na jakieś 25 minut podzielonych na kilka krótkich części w czasie ktrórych śpiewa z różnymi składami.

To wszystko wypada blado. Lepsze fragmenty muzyki należą do „Quintesense Song Quintet” – zespołu, o którym wiem tyle co nic. To pięciu saksofonistów, którzy wypadają nieźle, choć nie na tyle, żeby zachęcić mnie do dalszych poszukiwań ich muzyki.

Jacques Loussier Trio – to powinien być teoretycznie najsilniejszy punkt programu. Jegio występ też podzielono na części. Deszczowy rynek i estrada pod brezentowym dachem to nie jest miejsce dla kameralnego jazzowego trio. Tu nie było ani atmosfery, ani akustyki Sali koncertowej, potrzebnej takim artystom. Jacques Loussier ma swoją wizję Bacha. Ja nie jestem jego fanatycznym wyznawcą, ale doceniam to co robi dla zbliżenia jazzu do muzyki klasycznej i przypomnienia nieco mniej znanych kompozytorów dwudziestego wieku (np. Erika Satie, którego gra wyśmienicie). Trudno mu też odmówić świetnej techniki. Jednak tego w deszczu i zimnie nie słychać…

Atrakcją jest posłuchanie nieczęsto widywanego u nas i nagrywającego jedynie sporadycznie Jiri Stivina. Gwiazdy czeskiego jazzu, flecisty i saksofonisty, który dla nas w Polsce pozostanie chyba na zawsze jednym z ważnych muzycznych partnerów Zbigniewa Seiferta (nagrania zespołu Stivina – „Five Hits In A Row”, koncertowe nagrania z zespołem Jaspera Van’t Hoffa. W Czechach Stivin słynie z lansowania fuzji jazzu i mzyki dawnej. Dlatego też jego flet zabrzmiał tak, jakby chciał cofnąć Bacha jakieś dwieście lat wstecz… Słabo…. Bez energii i rytmu właściwego wielu wykonaniom tanecznych przecież w założeniu Menuetów. Na saksofonie i w jazzowym towarzystwie wypada po chwili nieco lepiej.

Ta płyta to porażka, omijajcie ją z daleka. Znajdziecie z łatwością lepszego Bacha, lepszego Bobby McFerrina śpiewającego Bacha, lepszego Jiri Stivina i lepszego Jacquesa Loussiera. Jeśli ktoś był tam wtedy pod kórymś z parasoli – może tą płytę potraktować jako turystyczną pamiątkę…I tylko tyle…

Bobby McFerrin And Guests
Swinging Bach
Format: DVD
Wytwórnia: Euro Arts
Numer: 880242504067

15 sierpnia 2011

We3: Dave Liebman, Adam Nussbaum, Steve Swallow - Amazing


Uwielbiam znajdować takie muzyczne perełki. Zwykle to wydawane przez mało znane wytwórnie, nieobecne w wielkich sklepach i w reklamach, nawet tych umieszczanych w specjalizowanych czasopismach. Zawsze miło prezentować dobre wieści o tym, że ciągle nie musimy kupować i słuchać tego, co machina marketingowa wielkich koncernów zdecydowała za nas nazywać jazzem. Nie znaczy to, że w wielkich wytwórniach nie powstaje dobra muzyka, czasem się zdarza… Czasem…

Mała wytwórnia nie pomoże sobie marketingiem, nie umieści swoich płyt w każdym sklepie. Muzyka musi obronić się sama. Czasem wskazówką może być skład zespołu. To właśnie skład doprowadził mnie do naszej kolejnej płyty tygodnia. Steve Swallow to jeden z moich ulubionych basistów. Co prawda moje muzyczne doświadczenie wiąże go raczej z perkusją Paula Motiana, z którym tworzył jedną z najciekawszych sekcji rytmicznych w ostatnich kilkunastu latach. Równie często grywa jednak z Adamem Nussbaumem, który jest perkusistą grającym nieco inaczej, co nie znaczy, że gorzej, czy mniej ciekawie. Trzej muzycy, którzy stworzyli wyśmienitą płytę „Amazing” – zgadzam się z tytułem… grywają ze sobą często w różnych konfiguracjach. To słychać. Rozumieją się bez słów.

To muzycy, którzy nic nie muszą. W takim wypadku powstają dzieła wybitne, pochodne potencjału twórczego doświadczonych instrumentalistów nie zranionego dyktatem producenta.

Początkowo wydaje się, że gwiazdą i liderem jest tu Dave Liebman. To jednak natura jego instrumentu. Muzycy podzielili się zadaniami kompozycyjnymi. Na płycie umieścili też jeden standard, mało znaną kompozycję Cole Portera – „Get Out Of Town”.  Kompozycje sa spójne i powstały z myślą o zespole. Często w takich wypadkach perkusista pisze na perkusję, a basista dla siebie. Tym razem jest inaczej.

Muzyka oscyluje wokół nieskrępowanej zbiorowej improwizacji. Nie jest to jednak trudny free jazz. To raczej współczesne ballady, w przedziwny i zdumiewający sposób optymistyczne i dalekie od cukierkowego banału.

Technika Dave Liebmana wskazuje na inspiracje wczesnym Johnem Coltrane’m. Takiego wzorca nie ma się co wstydzić. Dave Liebman to saksofonista o wyśmienitej technice i wielu pomysłach na jej wykorzystanie.

Steve Swallow to basista wybitny. Niezwykle oszczędny, jeden z tych muzyków, którzy rozumieją rolę ciszy w swoich partiach. Gitara basowa nie jest instrumentem, który skłania do grania małej ilości nut. Steve Swallow jest mistrzem takiego grania.

Adam Nussbaum to muzyk, który dla mnie pozostanie na zawsze perkusistą Michaela Breckera… Ale zagrał wiele innych ciekawych rzeczy w swojej długiej karierze.

Ta płyta nie jest łatwa, choć należy do tych, które słucha się wiele razy odkrywając, mimo prostych środków przekazu coraz to nowe brzmieniowe ciekawostki. Mój niespełna siedmioletni syn lubi tą płytę, choć co dla dzieci w tym wieku dość nietypowe, on uwielbia Johna Coltrane’a. Wśród ciekawych porównań, które powstają w głowie siedmiolatka wrażenie niesamowitą trafnością zrobiło na mnie porównanie jednej z kompozycji do muzyki hipnotyzującej kobry w czasie zaklinania węży na afrykańskich targach. Słuchając płyty na pewno odnajdziecie ten fragment z łatwością, choć sam bym chyba na to nie wpadł…

Jeśli chciałbym znaleźć słabe strony tej świetnej płyty – to wskazałbym grę Dave Liebmana na flecie. To chyba niepotrzebny eksperyment. Może też zmieniłbym nieco kolejność utworów, zaczynając płytę od wyśmienitego intro gitary basowej Steve Swallowa w „Bend Over Backwords”. To najlepsza kompozycja na płycie, choć pozostałe niewiele jej ustępują.

Szukajcie, a znajdziecie chciałoby się powiedzieć… Tej płyty warto szukać i warto znaleźć dla niej miejsce na jazzowej półce każdego wielbiciela dobrej muzyki.

We3: Dave Liebman, Adam Nussbaum, Steve Swallow
Amazing
Format: CD
Wytwórnia: Recording Arts
Numer: 076119100450

12 sierpnia 2011

Various Artists - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Nie przepadam za takimi wydarzeniami, przynajmniej w formie rejestracji płytowej. Za miejsce w pierwszym rzędzie pewnie oddałbym nerkę. Na płytach to jednak zwykle poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Zanim ktoś się na scenie rozkręci, już kolejna gwiazda spycha go na bok w związku z koniecznością przestrzegania scenariusza i zachowania zdrowego rozsądku i ram czasowych całego wydarzenia.


Tak było i w przypadku koncertu, a właściwie dwu koncertów zorganizowanych w październiku 2009 roku w Madison Square Garden (Nowy Jork) z okazji 25-lecia fundacji Rock & Roll Hall Of Fame. Niektórym gwiazdom udało się w ciągu 2-3 utworów złapać kontakt z różnorodną (w związku z przeglądowym charakterem wydarzenia) publicznością. Innym wyszło to nieco słabiej. Czasem goście specjalni i zmontowane tylko na jeden występ składy, lub spotkania po latach okazują się czymś niezwykłym, częściej jednak każdy gra swoje, ciesząc się bardziej spotkaniem przyjaciół za kulisami, niż muzyką i zabawą z publicznością. Często ilość i sława zaproszonych gości jest jedyną wartością takiej nieco wtedy towarzyskiej, niż muzycznej imprezy. Tym razem było jednak nieco inaczej, to znaczy dużo lepiej od takiego skrajnie pesymistycznego scenariusza. Nie znaczy to jednak, że wszystkim udało się publiczność zainteresować i zagrać coś ciekawego.

Instytucja Rock & Roll Hall Of Fame została wymyślona i stworzona w USA, gdzie rynek uwielbia niezliczone nagrody, listy wszechczasów, statuetki i tytuły nadawane przy każdej okazji i nawet bez okazji. W związku z tym dwa koncerty, które zorganizowano dzień po dniu w Madison Square Garden dla uczczenia 25-lecia istnienia galerii sław rock and rolla obfitowały w gwiazdy amerykańskie, również takie, których sława w Europie i innych okolicach nie jest koniecznie tak wielka. Pamiętajmy, że w USA wciąż niezmiennie króluje country, wielu ludzi słucha Franka Sinatry, a o zespołach, które w latach siedemdziesiątych sprzedały więcej płyt, niż dziś większość światowych gwiazd, pamiętają nie tylko kronikarze i garstka fanów amerykańskiej muzyki (tak jak w Europie), ale też masa ludzi, którzy mają wspomnienia z młodości i stosy płyt, które wtedy kupowali.

Z pewnością na dwu płytach Blue Ray nie umieszczono wszystkich występujących muzyków, a niektórym bezlitośnie występy obcięto, umieszczając później część takich odrzutów w materiałach dodatkowych. W sumie uzbierało się ponad pięć i pół godziny materiału wyśmienicie sfilmowanego i znośnie nagranego. Wydawnictwo to nie jest chyba ciągle dostępne w oficjalnej europejskiej dystrybucji, więc trzeba szukać go w USA lub Kanadzie.

Koncert rozpoczął jeden z ostatnich żyjących weteranów rock and rolla, którzy jeszcze występują na scenach, 74 letni Jerry Lee Lewis. Z wiekiem stracił nieco ze swojej estradowej energii, ale wciąż zachwyca techniką gry i zrozumieniem tego, czym jest prawdziwy rock and roll. Szkoda, że zagrał tak mało, ale w kolejce za kulisami czekało przecież wielu sławnych następców.

Kolejnych pięć utworów należało do zespołu Crosby, Stills & Nash. Według takiej formuły house-bandu z gośćmi specjalnymi producenci koncertów zbudowali całe show. Zespół zagrał dość bezbarwnie i sennie, choć dla większości amerykańskiej publiczności na zawsze pozostaną podziwianą legendą. W czasie ich występu na scenie pojawili się kolejno Bonnie Raitt, Jackson Browne i James Taylor. Najlepszym fragmentem całego setu okazała się ballada „Love Has No Pride” zaśpiewana jedynie z towarzyszeniem gitar akustycznych i Bonnie Raitt.

Kolejny większy set należał do zespołu Stevie Wondera. Dla niego czas jakby się zatrzymał. I to w najlepszym z możliwych momentów. To muzyk i kompozytor wybitny, a wręcz genialny, często z europejskiej perspektywy niedoceniany. Trudno wyróżnić którąkolwiek z zagranych i zaśpiewanych przez niego żywiołowo piosenek. Nawet te przesunięte do materiałów dodatkowych brzmią wyśmienicie. Na początek Stevie Wonder zaśpiewał jeden z ważnych przebojów Motown z lat sześćdziesiątych – „For Once In My Life”, znany z setek wykonań, z których te najważniejsze należą chyba do Tony Bennetta i The Temptations, a także przed laty do Stevie Wondera właśnie. Później pojawiali się goście specjalni – pierwszym był Smokey Robinson w „The Tracks Of My Heart”. Korzystając z fortepianu Stevie Wondera na cztery ręce przebój Michaela Jacksona „The Way You Make Me Feel” zagrał Johnny Legend. W kolejnym utworze na scenie pojawił się B. B. King – z tak wyśmienicie zgranym zespołem „The Thrill Is Gone” nie mogło się nie udać. Kolejnym gościem Stevie Wondera był  Sting – to połączone „Higher Ground” i „Roxanne”. Zespół Stevie Wondera i świetny chórek okazał się o niebo lepszy w „Roxanne” niż wiele zespołów, które na koncerty montował przez ostatnie lata Sting. Sam Sting też stara się jakby bardziej niż zwykle, chcąc wypaść jak najlepiej na tle mistrza Stevie Wondera.

Wejście na scenę Jeffa Becka przeniosło zespół Stevie Wondera na zupełnie inną planetę. Dotąd grał świetnie, ale równo z pierwszym dotknięciem strun gitary przez Jeffa Becka stał się jeszcze 1o razy lepszy. W „Superstition” Jeff Beck zagrał wybitne solo, rozbudowana i ekspansywna sekcja dęta wgniotła swoją potęgą publiczność w fotele, a sam Stevie Wonder zapomniał na chwilę o swoim wieku i bawił się jak dziecko. Obaj zapewne przypomnieli sobie rok 1972, czas, kiedy razem nagrywali słynną płytę Stevie Wondera „Talking Book”, na której znalazł się również ten utwór.

Jeff Beck to obecnie absolutna supergwiazda, muzyk wybitny, magicznie potrafiący kilkoma dźwiękami zmienić dobry występ zespołu Stevie Wondera w genialny show. Jeszcze na scenę Madison Square Garden powróci we własnym secie.

Liderem kolejnej prezentacji był Paul Simon. Jego muzykom zabrakło nieco egzotycznej energii rytmicznej znanej z tych lepszych płyt lidera. Goście specjalni też nie pokazali niczego specjalnego. Za to kilka najbardziej znanych przebojów duetu Simon & Garfunkel zabrzmiało dokładnie tak, jak przed wielu laty w wykonaniu obu wokalistów. „The Sound Of Silence”, „The Boxer”, czy „Bridge Over Trouble Water” to proste, nawet banalne piosenki, jednak niezwykła harmonia głosów Paula Simona i Arta Garfunkela sprawia, że są w głowie każdego fana dobrej muzyki już od ponad 40 lat.

Kolejny set to Aretha Franklin. Ona jest muzyką, nie śpiewa, lecz emituje muzykę każdą cząstką swojego ciała. Jej występ może być wybitny, lub tylko świetny, to zależy od repertuaru, a do tego nie ma właściwie przez całą swoją karierę zbyt dużego szczęścia. Tak muzykalnych wokalistek dziś już właściwie nie ma. Niezależnie od tego, jak duży tłum muzyków pojawia się z Arethą Franklin na scenie, jej głos zawsze pozostaje potężny. Żadna, nawet najbardziej dynamiczna sekcja dęta nie poradzi sobie z siłą głosu Arethy Franklin. Duet z Annie Lennox w „Chain Of Fools” z pewnością chluby przybyłej specjalnie z Londynu wokalistce nie przyniesie. Ten utwór udowadnia jedynie, że Aretha Franklin jest królową soulu, a Annie Lennox jedynie przeciętną i bezbarwną wokalistką.

Drugi dysk rozpoczyna występ zespołu Metallica. Zespół wypadł na scenie dość blado, być może to nie była dla nich wymarzona publiczność. Faktem jest, że ja również nie jestem fanem zespołu, choć warsztatowej zręczności członkom zespołu odmówić nie można. Goście specjalni zespołu też nieco zawiedli. Ich występy przypominały nieco muzeum figur woskowych rock and rolla. Podstarzali panowie odegrali swoje hity, ciesząc się z towarzyskiego aspektu całego wydarzenia i tego, że ktoś do nich zadzwonił i zaprosił. Ani Ray Davies (The Kinks), ani Lou Reed (niestety), ani tym bardziej Ozzy Osbourne nie był nawet cieniem własnego głosu sprzed wielu lat. Cały set zespołu Metallica to jeden ze słabszych fragmentów wydawnictwa.

Kolejnym zespołem okupującym scenę na dłużej było U2. Prawdopodobnie zespół nie uzna swojego występu za najlepszy w karierze, choć muzycy pozbawieni otaczającej ich na co dzień wystawnej produkcji i tłumu fanatycznych słuchaczy poradzili sobie z niełatwą publicznością Madison Square Garden (każdy oczekiwał przecież na swoją gwiazdę) nadzwyczaj dobrze.

Świetnie zabrzmiała gitara The Edge’a, a głos Bono w „Vertigo” i „Magnificent” brzmiał równie potężnie, jak na najlepszych koncertach zespołu… do czasu, kiedy na cenie pojawił się pierwszy z gości specjalnych, a właściwie dwoje gości – Bruce Springsteen i Patti Smith. Na nieszczęście Bono, wszyscy razem śpiewają kompozycję Bruce’a Springsteena i Patti Smith – „Because The Night”. Tu jeszcze można przypuszczać, że to dla Bono niekoniecznie przyjazna jego barwie głosu i stylowi piosenka, której nie śpiewał raczej wcześniej zbyt często. Boss pozostaje jednak na scenie na kolejny utwór – „I Still Haven’t Found What I’m Looking For”. No i to już jest kompletna porażka Bono. Na tle Bruce’a Springsteena pozostaje zupełnie pozbawionym charyzmy, bezbarwnym wokalistą. Tak jak wokalistki nie powinny wychodzić na scenę z Arethą Franklin, tak wokaliści powinni omijać szerokim łukiem wspólną scenę z Brucem Springsteenem. On jest zwyczajnie najlepszy. To była piosenka Bono, jeden z jego największych przebojów. Stało się to, co kiedyś ze Stingiem, kiedy spróbował zaśpiewać „Born To Run”. Fani Bruce’a wiedzą co mam na myśli, reszcie czytelników pozostaje YouTube. Co wyszło U2 najlepiej? „Gimme Shelter” ze świetną Fergie, MickiemJaggerem i will.i.am’em. To świetne gitary i niespodziewane spotkanie po latach. Mick Jagger nie ma już tyle energii, co przed laty, jednak na ten jeden utwór starczyło jej na tyle, że można było poczuć ducha The Rolling Stones sprzed lat. Dla mnie dużym zaskoczeniem był dobry występ Fergie…

Każdy koncert Bruce’a Springsteena jest prawdziwy i brzmi tak, jakby miał być ostatnim. Na szczęście nie jest, choć od ostatniego tourne zespołu minęło już 2 lata. Bruce Springsteen jest prawdziwy, każdego wieczoru zostawia na scenie cząstkę siebie, nie tylko w postaci litrów potu, ale też emocji, którymi dzieli się z publicznością. Tak było też tego wieczoru w Madison Square Garden. Kto nie widział koncertu The E-Street Band, nie wie, co to prawdziwy rock and roll. Kto widział choć jeden, zaczyna życie na nowo i liczy dni do kolejnego koncertu. Ja widziałem Bruce’a na żywo kilkadziesiąt razy i ciągle czekam na więcej.

Jednak zanim na scenę wyszedł Bruce Springsteen, pojawił się na niej na dłużej Jeff Beck. Jeśli Jeff Beck nagra jeszcze 3 równie genialne płyty jak ostatnich 5, to uznam, że jest lepszy od Jimi Hendrixa i Stevie Ray Vaughana razem wziętych. Na razie przysługuje mu niepodważalnie tytuł największego z żyjących bogów gitary. Żadna inna gitara nie potrafi tak śpiewać, jak ta w rękach Jeffa Becka. Posłuchajcie „A Day In The Life” i duetu z traktującym tego wieczora muzykę poważnie Buddy Guy’em. Z kronikarskiego obowiązku wypada zaznaczyć, że Sting i Billy Gibbons (ZZ-Top) nie byli tego dnia w najlepszej formie.

Goście specjalni Bruce’a Springsteena świetnie zintegrowali się z zespołem The E-Street Band. To zdecydowanie były najlepiej przygotowane duety. Bruce wie co robi zapraszając na swoje koncerty gości. Może to nie największe nazwiska, ale za to muzycznie wartościowe. Sam Moore – ciągle w wyśmienitej formie, pomimo podeszłego wieku (ponad 75 lat). Amerykanie ciągle pamiętają przeboje zespołu Sam & Dave.  Tom Morello z Rage Against The Machine – to świetny dialog gitarowy z Bossem – chyba nawet lepszy niż ten w wykonaniu Jeffa Becka i Buddy Guya. Fani Bruce’a Springsteena wiedzą, że potrafi on zamienić balladę w koncertowe trzęsienie ziemi, zachowując jednocześnie brzmienie i charakter kompozycji – tym razem do spółki z Tomem Morello stworzył niezwykłą wersję „The Ghost Of Tom Joad”. John Fogerty – to w USA legenda. W Europie Creedence Clearwater Revival nie był zespołem zbyt znanym – mieliśmy wtedy The Beatles i Pink Floyd. Sam John Fogerty to wyśmienity kompozytor niezliczonej ilości przebojów z „Proud Mary” na czele. Z Bossem zawsze wypada na scenie dobrze, choć jest raczej kompozytorem niż wybitnym instrumentalistą. Darleene Love przypomniała klimaty Phila Spectora. Jakiż inny zespół na świecie potrafi stworzyć taką ścianę dźwięku, jak The E-Street Band powiększony tego wieczoru o dodatkową sekcję dętą? To najlepszy występ z całego wydawnictwa, zresztą zanim włożyłem płytę do odtwarzacza byłem prawie pewien, że tak będzie…

Producenci zmienili nieco kolejność na płytach, więc „Higher And Higher” w wykonaniu Bruce’a Springsteena i The E-Street Band kończyło pierwszy wieczór. Czy można sobie wyobrazić lepszy finał wydanego na płycie koncertu? Z pewnością nie, więc zakończenie drugiej płyty i ponad 5 godzinnej prezentacji najlepszych fragmentów koncertów w wykonaniu Bossa jest po prostu nadzwyczajne.

Dla Jeffa Becka i Bruce’a Springsteena kupiłem „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts” i się nie zawiodłem ani przez chwilę. Z pozostałych nagrań też da się wybrać ciekawe momenty.

Various Artists
The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts
Format: 2 Blue Ray
Wytwórnia: Time Life
Numer: 610583406290

11 sierpnia 2011

Simple Songs Vol. 24


Kolejna audycja to była słoneczna wiązanka przebojów w nietypowych wykonaniach. Lato trzeba wywołać, jeśli aura nie potrafi dostosować się do kalendarza.

Zacznijmy od popularnego standardu w odbiegającym od stereotypu wykonaniu. To będzie kompozycja Joe Zawinula „Mercy, Mercy, Mercy” w stylu nieco karaibskim. Zagrają Monty Alexander (fortepian), Sly Dunbar (perkusja) i Robbie Shakespeare (gitara basowa).

* Monty Alexander – Mercy, Mercy, Mercy – Monty Meets Sly And Robbie

Teraz będzie muzyczna niespodzianka. Muzyków przedstawię dopiero po prezentacji ich wykonania znanego przeboju The Rolling Stones – „Brown Sugar”.

* Tim Ries feat. Ana Moura– Brown Sugar – Stones World

Śpiewała gwiazda młodszego pokolenia fado – Ana Moura. Na perkusji grał sam Charlie Watts, na saksofonie Tim Ries.

Zebrałem stosik płyt, niekoniecznie to wielkie dzieła muzyczne, jednak na każdej z nich znajdzie się parę ciekawych nut. To muzyczne ciekawostki, pozostające czasem na marginesie muzycznego rynku, pozostawione na pastwę koszyków z wyprzedażą w muzycznych sklepach z różnościami. Każda z nich jednak jest letnia, optymistyczna i przez tę chwilę ulotną ciekawa. Nie każdy potrafi, chce i może nagrać dzieło epokowe. Jednak tu i teraz ta muzyka daje mi, mam też nadzieję, że wielu z Was chwilę zagubionego lata. Posłuchajmy zatem kolejnej muzycznej ciekawostki, a właściwie dwu, bowiem nie mogłem się zdecydować, którą z nich wybrać, rodem ze słonecznej Italii. To dzieło artystki estradowej, zwanej przez niektórych piosenkarką, niejakiej Madonny. W wykonaniu włoskich jazzmanów nabiera nieco innego wyrazu.

* Deborah Bontempi – Like A Virgin – Bo. Da. Plays Madonna In Jazz
* Deborah Bontempi – La Isla Bonita – Bo. Da. Plays Madonna In Jazz

Głos należy do Deborah Bontempi, reszta muzyków jest równie nieznana. Taka wakacyjna muzyczna ciekawostka. Trochę w tym Herbiego Mana, trochę Jamesa Moody, trochę uroczej muzycznej tandety. Dziś takie różne różności się zebrały…

Posłuchajmy zatem czegoś nieco poważniejszego. To będzie kompozycja Theloniousa Monka i Denzila Besta – „Bemsha Swing”. Zagrają, nieco nietypowo… Jamaaladeen Tacuma (gitara basowa) i Wolfgang Puschnig (saksofony).

* Jamaaladeen Tacuma And Wolfgang Puschnig – Bemsha Swing – Gemini Gemini: The Flavours Of Thelonious Monk

Teraz będzie wyśmienita kompozycja w absolutnie sensacyjnym i zupełnie zapomnianym wykonaniu. „St. Thomas”, to jeden z mistrzowskich standardów Sonny Rollinsa. W 1982 roku w małym klubie w Nowym Jorku – Village West, spotkali się gitarzysta Jim Hall i basista Ron Carter. To absolutnie wybitne i zupełnie zapomniane nagranie koncertowe – album „Live At Village West” złożony z takich właśnie wspaniałości… Tu każda nuta jest na swoim miejscu, nie ma ich ani za wiele, ani za mało, wszystkiego jest w sam raz….

* Ron Carter And Jim Hall – St. Thomas – Live At Village West

Kolejny utwór kojarzy mi się z końcem audycji, jednak często nie udaje mi się zmieścić całej przygotowanej muzyki, więc tradycyjne od lat zakończenie wielu koncertów Jarosława Śmietany u nas dziś będzie w środku audycji. To wyśmienita kompozycja Jima Peppera inspirowana folklorem indiańskim – „Witchi Tai To”. Jeśli ten utwór pojawia się na końcu koncertu, możecie być pewni, że koncert artystom na scienie się podobał. Zwykle publiczność jest podobnego zdania… To jedno z najlepszych zakończeń koncertu, jakie znam… Wypadało więc wybrać wersję koncertową – Jarosław Śmietana (gitara), John Purcell (saksofon), Piotr Wyleżoł (fortepian), Adam Czerwiński (perkusja), Adam Kowalewski (kontrabas), Paul Zauner (trąbka), Thomas Sanchez (konga). Nagranie zarejestrowano w Krakowie w roku 2000.

* Jarosław Śmietana feat. John Purcell – Witchi Tai To – Out Of The Question

Kontynuując nasz wakacyjny muzyczny remanent posłuchajmy Michaela Breckera i Lisy Fischer w kompozycji „Exodus” Boba Marleya.

* Michael Brecker & Lisa Fischer – Exodus – A Twist Of Marley

Na koniec posłuchajmy „Take Five” Paula Desmonda w wykonaniu George’a Bensona i Phila Upchurcha (gitary) z Kenny Barronem (fortepian) , Ronem Carterem (kontrabas) i Stevem Gaddem (perkusja). Płyta „Bad Benson” nie jest z pewnością szczytowym osiągnięciem George’a Bensona, który ma niestety na swoim koncie zbyt wiele wycieczek w stronę muzyki nadającej się prędzej do kasyna w Las Vegas niż na scenę jazzowego festiwalu, ale czasem nawet takiej płyty nie zaszkodzi spróbować.

* George Benson – Take Five – Bad Benson

Takich niepasujących do żadnej monografii muzycznych ciekawostek zebrało się nieco więcej, więc za tydzień spodziewajcie się drugiej części muzycznego remanentu i przeglądu zakurzoncyh płyt…

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Pamiętacie wielki komercyjny sukces Erica Claptona z roku 1992 – piosenkę „Tears In Heaven”? Co prawda okoliczności napisania wraz z Willem Jenningsem piosenki były niezwykle tragiczne (tragiczny śmiertelny wypadek 4 letniego syna muzyka – Conora, który wypadł z okna na 53 piętrze jednego z nowojorskich wieżowców), jednak to być może właśnie takie tragiczne wydarzenia wyzwoliły jakieś niesamowite pokłady kreatywności. Piosenka ukazała się pierwotnie na ścieżce dźwiękowej do mało znanego filmu „Rush”. Później było „Unplugged”. My posłuchamy wersji instrumentalnej. Zagra doborowy skład jazzowy. Joshua Redman (saksofon tenorowy), Pat Metheny (gitara), Charlie Haden (kontrabas) i Billy Higgins (perkusja).

* Joshua Redman – Tears In Heaven – Wish

A teraz dwa utwory z płyty, która w zeszłym roku była jednym z moich największych wakacyjnych odkryć i już zawsze będzie mi się kojarzyć z pewnymi nocnymi zakupami płytowymi. Nie potrafię wybrać i zdecydować, który z tych utworów podoba mi się bardziej. Posłuchajcie więc obu, a płyta pełna jest równie pięknych momentów. To będzie Terez Montcalm z płyty „Connection” – „My Baby Just Cares For Me” i „When The Streets Have No Name”.

* Terez Montcalm – My Baby Just Cares For Me – Connection
* Terez Montcalm – When The Streets Have No Name – Connection