Rhoda Scott nie jest w Polsce jakoś szczególnie popularna. Urodzona i wykształcona w USA artystka od ponad 40 lat mieszka we Francji. Wydała całe mnóstwo płyt, sam mam około 20, reszty poszukuję, a nie jest to łatwe, w szczególności wczesne wydania nie są często spotykane na rynku. Nic też nie wiadomo o ewentualnych pomysłach na wznowienia. Rhoda Scott rozpoczynała swoją edukacje muzyczną, jako córka pastora w kościele grając na organach, później przeszła formalną ścieżkę klasycznej edukacji muzycznej na fortepianie. Gra na organach Hammonda. Czasem też śpiewa chropowatym i zadziornym głosem przypominającym nieco Ninę Simone. Wiele płyt nagrała solo, na innych towarzyszy jej skromna sekcja rytmiczna.
Tak jest też na dzisiejszej płycie – artystce towarzyszy mało mi znany perkusista Michael Silva. Rhoda Scott jak zwykle gra oszczędnie, pozwalając delektować się barwą instrumentu. Jest mistrzynią nastrojowych ballad, a organy Hammonda dobrze realizują się w takim repertuarze. Dziwi mnie to, że ten instrument raczej częściej jest wykorzystywany jako budulec rytmicznej podstawy utworów. Tak było w wielu nagraniach Jimmy Smitha, który jest najważniejszy dla tego instrumentu w jazzie. Tak też grają Jack McDuff, Lonnie Liston Smith, czy nieco młodszy Joey DeFrancesco. Choć wszyscy oni potrafią inaczej. Jednym z najciekawszych wydarzeń związanych z organami Hammonda był niezwykły koncert, na który trafiłem kiedyś przypadkiem w Londynie u Ronniego Scotta. Otóż w drodze na inny koncert do innego klubu, na który ostatecznie nie dotarłem postanowiłem na chwilę wpaść do Ronnie Scott’s, tak zwyczajnie, żeby zobaczyć co się dzieje. Dziś już nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia, od tego momentu minęło jakieś 15 lat. Musiał być to jednak jakiś dzień w środku tygodnia, bo idąc tam nie obawiałem się o brak miejsc. Kiedy wszedłem zobaczyłem na scenie 3 ustawione trzy organy Hammonda. Jakoś nie było kogo zapytać co się będzie działo… Po jakiejś pół godzinie oczekiwania, przy wcale nie do końca wypełnionej sali pojawili się muzycy: Jimmy Smith, Lonnie Liston Smith i Jack McDuff… Koncert trwał do rana i mam wrażenie, że był raczej próbą zespołu, muzycy rozmawiali z publicznością, kiedy na zmianę robili sobie przerwy, siadali przy stolikach, grali właściwie bez przerwy kilka godzin. Takie rzeczy to chyba najbliżej w Ronnie Scott’s…
Wracając do Rhody Scott … Ona traktuje swój instrument niezwykle delikatnie, chciałoby się powiedzieć, że kobieco, wykorzystując nie tylko barwę, ale przede wszystkim możliwości techniczne długiego wybrzmienia i utrzymywania dźwięków w zasadzie bez końca, dokładając kolejne, tworząc w ten sposób niezwykłe polifonie.
Dzisiejsza płyta zawiera typowy dla artystki repertuar, będący mieszanką amerykańskich i francuskich melodii oraz kompozycji własnych, które już wtedy (płyta pochodzi z okolic 1975 roku) brzmiały raczej bardziej francusko.
Płytę otwiera My Funny Valentine. Dalej po stronie amerykańskiej mamy Moonlight Serenade, Stormy Weather i Lover Man. Francuska nuta to Un Jour Tu Verras i kompozycje własne artystki. W grze Rhody Scott, niezależnie od repertuaru mieszają się blues z klasycznym, osadzonym w europejskiej tradycji muzycznej frazowaniem wynikającym zapewne z lat ćwiczeń i edukacji fortepianowej. Co bierze górę – to zależy od utworu i od składu towarzyszących muzyków. W jednej z moim zdaniem najlepszych płyt - Rhoda Scott + Kenny Clarke - Jazz In Paris nagranej w 1977 roku z perkusistą Kenny Clarke muzyka jest zdecydowanie amerykańska. Z kolei solowa realizacja Alone to już zupełnie europejska stylistyka.
Wadą płyty jest niestety bardzo słaba jakość realizacji. Organy Hammonda wymagają dobrego inżyniera i dobrej jakości nagrania. Wymagają klarowności i dokładności pozwalającej wyłowić i oddzielić od siebie dźwięki.
Muzycznie lepsza jest druga strona płyty. Interpretacje My Ship i Lover Man są płynne i uporządkowane. Otwierająca płytę My Funny Valentine zagrana została jakby bez koncepcji, stanowiąc być może szkic, lub wprawkę, jest poszukiwaniem istoty kompozycji, a nie jej odnalezieniem. Mimo tego, że ten standard wydaje się być idealny dla Hammonda. Jego wykonanie sprawia wrażenie bałaganiarskiego przeskakiwania między różnymi pomysłami na jego wykonanie. To coś w rodzaju roboczego szkicu, nieudanego podejścia, które mogło trafić na rozszerzone wydanie zawierające odrzuty z sesji, a nie otwierać płytę.
Są lepsze płyty Rhody Scott. Ta dzisiejsza to raczej pozycja dla zadeklarowanego fana artystki i kolekcjonera. To także część trzypłytowego cyklu ballad nagranych w krótkim czasie. Ja się do fanów zaliczam, a początkującym słuchaczom chcącym bliżej poznać tą niezwykłą artystkę poleciłbym raczej wymienione wcześniej nagrania z Kenny Clarke, albumy Encore, Encore, Encore…, Alone, czy nagrania z koncertu w paryskiej Olimpii z 1971 roku.
Swoją drogą nagrywanie takich płyt jak dzisiejsza w czasie szczytowej popularności we Francji i właściwie na całym świecie hałaśliwego, czasem bez potrzeby nadmiernie hałaśliwego, jazz rocka, w czasach, kiedy najwięksi styliści mainstreamu zeszli nieco do podziemia lub próbowali dopasować się do mody na fusion musiało być niesłychanie trudną komercyjnie decyzją. Cóż – po wielu zespołach tamtego nurtu nie ma dziś śladu, a płyty Rhody Scott z lat siedemdziesiątych są ciągle tak samo dobre…
Warto wiedzieć, że organy Hammonda to nie tylko Jimmy Smith i sample z nagrań Ronniego Listona, czy Jack McDuffa używane często w dzisiejszych nagraniach klubowych. Gdyby Beethoven skomponował sonaty na organy Hammonda (a to mogłoby być ciekawe), z pewnością wybrałby na pierwszego wykonawcę właśnie Rhodę Scott.
Rhoda Scott
Ballades No. 2
Format: LP
Wytwórnia: Barclay
Numer: 80575
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz